EKOLOGIA I POLITYKA – Ciepło jest ważniejsze niż prąd

liderzyinnowacyjnosci.com 2 dni temu

Rewolucja OZE w ostatniej dekadzie była postawiona w Polsce nieco na głowie. Kolektory solarne do podgrzewania wody są kilka razy tańsze od fotowoltaiki zarówno na etapie instalacji, jak i późniejszej eksploatacji. Podgrzewanie wody gazem, prądem czy paliwem stałym jest wielokrotnie droższe niż słońcem. Kolektory są znane w Polsce od 50 lat, nie wymagają wspomagania innymi źródłami energii przez choćby 8 miesięcy w roku ani też żadnej zaawansowanej technologii, a mimo to wydają się zepchnięte na margines.

Na Mazowszu widać je na co setnym domu, podczas gdy fotowoltaika jest obecna na co piątym. W innych częściach kraju, szczególnie na południu Polski te proporcje są znacznie zdrowsze. W dobie ograniczania importu gazu i węglowodorów, wdrażania unijnego programu RePowerEU, kolektory cieplne powinny być szeroko promowane, choćby przez Państwo, bo istotnie redukują zużycie gazu i prądu, a tymczasem są na szarym końcu za fotopanelami i pompami ciepła.

Dlaczego podgrzewamy wodę w piecyku, gdy świeci słońce?

Kilka tygodni temu miałem przyjemność rozmawiać o kolektorach z przedstawicielem dawnej polskiej arystokracji, prowadzącym na skraju pięknej puszczy kameralny klub jeździecki. Punktem centralnym tego miejsca jest dom obrośnięty dzikim winem o pięknej ekspozycji południowej z widokiem na wielkie, trawiaste boisko do gry w polo. Książe, zapytany, czy planuje panele słoneczne na swój świetnie doświetlony dach (mógłby pomieścić 10-20 kW bez szkody dla estetyki), stwierdził, iż rozważał to, ale sens ekonomiczny, przy jego niskich rachunkach za prąd byłby niewielki. Po chwili dodał, iż coraz częściej myśli jednak o zwykłych kolektorach, bo irytuje go podgrzewanie drewnem ciepłej wody do łazienek, i to w środku lata, gdy temperatura powietrza dochodzi do 30 stopni.

Jest to refleksja, którą powinni podzielać właściciele milionów domów w Polsce. Jaki jest sens grzania wody jakimkolwiek źródłem, gdy można to robić za darmo słońcem i bez emisji CO2 przez większość roku ? Przecież prosty zestaw kolektorów można kupić i zainstalować już za około 3-5 tys. zł. Zaryzykowałbym twierdzenie, iż to kolektory słoneczne powinny być „obowiązkowe” na każdym domu, właśnie ze względów ekologicznych.

Zmęczenie ekologią czy skuteczna propaganda?

Jednak w Polsce, w ostatnim czasie, ekologia stała się jakby „passe” a ludzie wydają się nią zmęczeni. Przez 3 lata prowadzenia portalu „ZieloneGodziny.pl”, mimo ogromnej przychylności mediów, nie udało nam się przebić do decydentów na poziomie rządowym, z przesłaniem, iż weekendowe „święto prania” promowane przez portal, mogłoby być swego rodzaju „sportem narodowym”, przynoszącym ogromne korzyści środowisku oraz sieci energetycznej kraju redukując jej codzienne, wieczorne przeciążenia.

Przypomnijmy, iż w każdy słoneczny dzień, od kwietnia do września, hurtowe ceny prądu, w środku dnia, a już szczególnie w weekendy, spadają do zera lub wartości ujemnych, ponieważ w sieci jest wtedy nadmiar prądu ze słońca.

Ten prąd, w dużej części jest marnowany (w ogóle nie trafia do sieci), ponieważ nie ma komu go odbierać. Właśnie dlatego powinniśmy wszyscy nauczyć się korzystać z niego – w ramach życia w harmonii z naturą – w godzinach południowych (latem) lub po prostu w trakcie „zielonych godzin” (przez cały rok) publikowanych przez portal o tej same nazwie, a od wiosny 2025 roku również przez Program Trzeci Polskiego Radia.

Skoro wydatki poniesione na infrastrukturę fotowoltaiczną mają ekonomiczny status inwestycji „dokonanej” czy też „utopionej”, to prąd pochodzący ze słońca, jest już na swój sposób darmowy. Można go pobrać z sieci prawie za darmo w południe (jeśli korzystamy z taryf dynamicznych) i zrobić wtedy pranie, upiec ciasto i uruchomić zmywarkę lub naładować samochód albo … poczekać z tym do wieczora i słono za ten sam prąd zapłacić, tylko dlatego, iż wtedy będzie już produkowany z węgla.

Jakie mogą być jeszcze przyczyny niechęci do ekologii ?

Zatem, wdrożenie taryf dynamicznych, i to jako powszechnie obowiązujących, a nie tylko dla entuzjastów, powinno być priorytetem polityki energetycznej RP. Dzięki nim istniałaby realna motywacja finansowa do zmniejszenia wieczornego popytu i przesunięcia go na godziny okołopołudniowe. Muszą one jednak mieć prostą, przyjazną formę w postaci dwóch – trzech stref o stałych godzinach, ponieważ prawdziwe taryfy dynamiczne, ściśle powiązane z hurtowym rynkiem energii, są postrzegane za zbyt trudne i ryzykowne dla przeciętnego „Kowalskiego”. Dość powiedzieć, iż w rok po wprowadzeniu ustawowego obowiązku oferowania takich taryf przez operatorów, na 19 mln indywidualnych odbiorców prądu, z taryf dynamicznych korzysta kilkaset (!) osób, w tym piszący te słowa. Moim zdaniem jest to oferta albo dla hobbystów (to ja) albo dla profesjonalistów o dużych potrzebach, prowadzących energochłonną działalność gospodarczą i dysponujących magazynami energii, które zasilają biznes według potrzeb a ładowane są tylko wtedy, gdy prąd jest tani (lub z własnych fotopaneli, choć zimą pogoda temu nie sprzyja).

Narzekania na „zielone godziny” (lub taryfy dynamiczne), w stylu: „w południe, to ja jestem w pracy” nie są argumentem. Gdy dynamiczne ceny prądu staną się standardem, na rynku natychmiast pojawią się moduły do sterowania pracą pralek, zmywarek czy ładowarek planujące optymalny czas ich włączania dzięki pobieraniu planu cen od dostawcy prądu na najbliższe 24 godziny. To są proste urządzenia i wiele podmiotów jest w stanie je projektować i produkować.

Entuzjaści taryf dynamicznych w Polsce nie mają szansy na ceny poniżej 20 groszy brutto za kWh choćby wtedy, gdy ceny na rynku hurtowym są mocno ujemne. W Norwegii, konsumenci mają dostęp do ujemnych cen prądu i tym samym motywację do włączenia wtedy swoich pralek. W Polsce zawsze wygrywa korporacyjna pazerność i ujemne ceny przynoszą zysk wyłącznie dostawcom prądu. To bardzo krótkowzroczne, bo gdyby Kowalski lub Nowak miał do nich dostęp i mógł redukować wysokość swojego rachunku, to zjawisko przeciążenia sieci nadmiarem prądu natychmiast by znikło. Takie traktowanie odbiorców indywidualnych jest bardzo zniechęcające i robi zły „PR” dobrym ideom.

Kampania prezydencka w Polsce, oraz rok wcześniej w USA, odbywała się z ewidentnym udziałem putinowskich farm trolli zalewających propagandą media społecznościowe, przedstawiających wszystko, co jest „eko”, jako jarzmo narzucane nam przez Brukselę (a nie zdrowy styl życia w zgodzie z naturą). Putinowska Moskwa po prostu dbała o popyt na jej węglowodory w Europie i nie w smak jej rewolucja OZE. Miejmy nadzieję, iż epoka jej wpływów już się kończy.

Polityka, wiatraki i zapomniane magazyny energii

Ekologia to również polityka. Przekonaliśmy się o tym, natychmiast po wyborach, gdy nowy „prezydent” zablokował rozwój energetyki wiatrowej, która w całej Europie świetnie uzupełnia fotowoltaikę w okresie zimowym. Nie naprawi tego liberalizacja przepisów o przydomowych instalacji wiatrowych „poniżej 12 metrów”, ponieważ wiatr nad domem zawsze jest niewielki, szczególnie, iż wszyscy lubimy, jak wokół domów rosną drzewa dające cień.

Mit o tym, iż wyprodukowanie wiatraka generuje więcej CO2 na jednostkę jego przyszłej mocy niż analogiczna inwestycja w elektrownię cieplną jest tylko mitem. Jego wyznawcy ignorują fakt, iż po uruchomieniu, wiatrak nie emituje już w ogóle CO2 a elektrownia węglowa dopiero się rozkręca, i to na ogromną skalę. Szkoda, iż ceny prądu nie mogą być selektywne, „przyznawane” w zgodnie z preferencjami wyborczymi. Każdemu według „mądrości” dokonanego wyboru. Uproszczenia przepisów dotyczących przydomowych wiatraków to zabieg medialno – kosmetyczny, bo takie instalacje mają znaczenie tylko hobbystyczne, podobne do fotowoltaiki balkonowej. Takie źródła mogą nam dostarczyć 200-300 kWh rocznie czyli 10% naszych domowych potrzeb. Nie jest to strukturalne rozwiązanie, jakim są wiatraki w Niemczech, chociaż oczywiście każda kilo-wato-godzina z wiatru i słońca (zamiast węgla) bardzo cieszy i sprawia euforia hobbystom – posiadaczom takich zestawów. Fotowoltaika „balkonowo – tarasowa”, testowana przez naszą fundację latem 2025 ma spory potencjał, ponieważ nie wymaga ani umów, ani profesjonalnej instalacji a uruchamia się ją w 15 minut. Jej łączny potencjał, szczególnie w miastach, jest ogromny z uwagi na … choćby ilość balkonów. W Niemczech jest powszechna, w Polsce dopiero startuje.

Kolejna przyczyna utraty serca do ekologii, to systematyczne obrzydzanie Polakom fotowoltaiki, spowodowane manipulowaniem przy zasadach jej rozliczania. Liczne programy wspierające przydomowe elektrownie słoneczne, przy jednoczesnym braku elektrowni szczytowo – pompowych w Polsce, które magazynowałyby energię w ciągu dnia i oddawały wieczorem (gdy popyt jest największy) doprowadziły do jej nadprodukcji w słoneczne dni i nieopłacalności. Szczęście mają więc Ci posiadacze paneli, którzy załapali się jeszcze na umowy o „net meteringu”, czyli oddawaniu energii do sieci np. w lipcu i odbieraniu jej w np. grudniu, choćby z redukcją. Państwo występuje tu w roli wirtualnego magazynu energii, chociaż w ogóle tych magazynów nie posiada. Jedyna korzyść, to chwila oddechu, jaką każdego lata otrzymywała, dzięki panelom słonecznym, polska energetyka węglowa, mogąc wyłączać na kilka miesięcy część starych turbin i przeprowadzać ich remonty – inaczej mielibyśmy awarie i black-outy.

Jeszcze w PRL planowano budowę kilkunastu dużych „magaznów” – elektrowni szczytowo – pompowych, a powstały tylko dwie. Trzecia, współczesna, będzie gotowa w roku 2030tym w Młotach. Inwestowanie w domowe magazyny energii, bardzo popularne w Wielkiej Brytanii i stanowiące tam rodzaj rozproszonego magazynu „państwowego” na wypadek awarii, powinno od początku iść w parze z dotacjami na fotowoltaikę, co najmniej od dekady, tymczasem dopiero się zaczyna. Boom na panele słoneczne zepchnął w cień kolektory solarne do podgrzewania wody, które w Polsce pozwalają oszczędzać gaz, węgiel czy prąd choćby przez 3/4 roku.

A przecież dotacje na tzw. solary mają dużo większą efektywność ekonomiczną w ograniczaniu konsumpcji węgla i gazu oraz emisji pyłów i CO2. Dlaczego kolejne rządy RP ignorują je od dekad ? Czy to kolejny przejaw lobbingu rosyjskich (a może już amerykańskich) exporterów węgla i gazu? Dlaczego Polacy ulegają owczym pędom, instalując fotowoltaikę i pomijają solarne podgrzewanie własnej wody, które nie wymaga podpisywania jakichkolwiek umów z korporacjami ? Rozpowszechnienie kolektorów solarnych na skalę, jaką cieszy się fotowoltaika, pozwoliłoby zredukować zużycie gazu przez gospodarstwa domowe o połowę, czyli o 1 MLD m3. Może warto to zrobić, zamiast kupować ten gaz za granicą ?

Przeliczmy to chociaż pobieżnie – ok. 4 mln gospodarstw podgrzewa gazem wodę. Każde z nich zużywa około 500 m3 gazu rocznie, czyli razem 2 MLD m3, co stanowi 10% całego rocznego zużycia gazu w Polsce (głównym konsumentem jest przemysł). Łączna moc cieplna kolektorów słonecznych w Polsce jest kilkanaście razy mniejsza niż foto paneli (wynosi zaledwie ok. 2.5 GW). Kompletna instalacja ze zbiornikiem do podgrzanej wody to koszt 6-8 tys zł, z montażem około 10 tys zł. Warto porównać taką inwestycję z rocznymi rachunkami za gaz.

Warto rozmawiać o polityce przy okazji ekologii – w końcu głównym założeniem unijnego programu RepowerEU jest uniezależnienie Europy od źródeł energii ze wschodu oraz od węglowodorów w ogóle. To w ramach tego programu rozwijamy w tym roku projekt ZieloneGodziny.pl. Przy tej okazji zapraszamy do ściągnięcia aplikacji Zielonych Godzin i wzięcia udziału w naszym ekologicznym konkursie słonecznego prania.

Piotr Krupa

„Święto Prania” link: http://www.ZieloneGodziny.pl

Idź do oryginalnego materiału