Przełom roku doskonale nadaje się do pomyślenia o temacie dobra. Tak się składa, iż właśnie w grudniu i styczniu wielu, naprawdę wielu z nas przypomina sobie, iż po lewej stronie ma serce. Święta, postanowienia noworoczne – wiadomo. I właśnie w tym okresie szczególnie głośno słychać, iż jak uaktywnimy to swoje serce i sprowadzimy na ziemski padół trochę dobra, to ono do nas wróci. Co adekwatnie mogłoby to znaczyć?
Język obfituje w przysłowia i powiedzenia, które z prawdą mają tyle wspólnego co ja z kosmonautyką. Przykład pierwszy z brzegu: “Prawda leży pośrodku”. Prawda leży tam gdzie leży, co jakiś czas faktycznie może się zdarzyć, iż wyjdzie w równej odległości między dwoma stanowiskami, ale reguły nie ma w tym żadnej. “Dobro wraca” wydaje mi się właśnie z tej kategorii: powtarzanego frazesu, którego adekwatność wcale nie jest jasna. Do tego wspiera etykę opartą na interesowności, co zawsze wzmaga moją podejrzliwość.
Za dobro nagradzani, za zło karani
Myślę, iż hasło “dobro wraca” kryje w sobie dwa główne założenia. Po pierwsze, metafizyczne, które widzi we wszechświecie jakiś mechanizm identyfikacji dobra, jego bezbłędnego przypisania i powrotu. Taka optyka rości sobie prawo do opisu religijnej lub quasi religijnej zasady sprawiedliwości, gdzie za dobro jesteśmy wynagradzani, a za zło karani. Nie sposób dyskutować z takim podejściem, jeżeli strony prezentują odmienne spojrzenia na działanie owego “systemu powracającego dobra”. Spory na kołku można zawiesić w takiej perspektywie tym bardziej, iż gratyfikacja, jak się to przedstawia, może być przecież znacznie oddalona w czasie i przestrzeni. Jak wykazać wtedy jakiekolwiek związki lub jak im zaprzeczyć? W wersji ostatecznej przyczynowość ta dotyczyć ma choćby zaświatów (a z takim odroczeniem mierzyć należy się już na zupełnie innym poziomie). Liczne przykłady na to, iż dobro nie wraca, na nic się nie zdają wobec takich argumentów.
Handel dobrem
Druga opcja wydaje mi się bardziej obiecująca w świetle możliwej polemiki. Chodzi o społeczną stronę wracającego dobra. Działają tu dobrze znane zasady wzajemności, która przez antropologię dostrzeżona została już w prostych, niepiśmiennych społecznościach – jest tzw. powszechnikiem kulturowym, niezależnym od długości i szerokości geograficznej. W tym sensie ofiarowywanie dobra jest społecznym “żyrantem” otrzymania zwrotu. Ma to oczywiście swoje strukturalne uwarunkowania, zaczynając od tego, iż trzeba wiedzieć, komu dobro zwrócić. W kulturze Maorysów wierzono np., iż dar zawiera ducha osoby obdarowującej i ten powinien do ofiarodawcy bezwzględnie wrócić. Do konkretnej osoby! Ale choćby jeżeli część aktów dobra pozostaje anonimowymi, zaangażowanie na rzecz innych buduje w grupie czy społeczności pewien szczególny wizerunek danej osoby. To coś, co nazwałbym byciem godnym uogólnionego zaadresowania dobra. Budowany jest w ten sposób społeczny kapitał, który w chwili próby może człowiekowi po prostu ruszyć z pomocą. Nie ma tu oczywiście żadnych gwarancji, automatyzm we wracaniu dobra nie istnieje. To kwestia raczej prawdopodobieństwa zwiększanego cnotliwą codziennością. Ot, proste zasady społecznego życia.
Pewnym problemem pozostaje dla mnie etyka, która wznosi się na przewidywaniu, iż dobro wraca. To taka dobro-interesowność oparta na zimnej kalkulacji. Handel dobrem uważam za potężne wykoślawienie samej idei daru (żeby użyć języka Marcela Maussa, francuskiego antropologa i socjologa). Po jednej stronie są koszty, po drugiej korzyści – musi się spinać. Przypomina mi to wolontariat w ósmej klasie podstawówki, za który otrzymuje się dodatkowe punkty w rekrutacji do szkoły średniej. Nie trzeba być alfą i omegą, żeby wiedzieć, na co przekłada się taka mechanika: wyrachowanie, cynizm i obłuda. Oczywiście nie dzieje się to we wszystkich przypadkach, ale proszę mi wierzyć (a pracowałem przez parę lat z młodzieżą przy wolontariacie szkolnym), pozorowanie dobra osiąga wtedy szczyty szczytów. jeżeli domniemane powracanie dobra (wszystko jedno z jakiego względu) jest kluczową motywacją do jego czynienia, grzebiemy odruchy serca i grzęźniemy w kosztorysach. Na dłuższą metę wydaje mi się to dość męczące.
Czy zatem dobro wraca?
Raz tak, raz nie, raz jest faktycznie aktem odwzajemnionym, a raz przypadkowym splotem wydarzeń. Znamy pewnie wiele przypadków szlachetności, ale i podłości, które nie obracały się w nic, na co by zasługiwały, albo przeradzały się w coś zupełnie przeciwnego. Machinalnie wracają bumerangi i wysypki. Hasło “dobro wraca” jest jak wiele mu podobnych próbą nadmiarowego uproszczenia świata i nadania mu określonego biegu (także przez marketingowe wybiegi). Rozumiem to. Ale wiem też, iż – jak każdy społeczny fenomen – dobro wymaga opisu gęstego, odkrywającego rozmaite warunkowanie, wolnego od dogmatyzmu i przede wszystkim dostrzegającego zmienność ludzkich motywacji. Uważam, iż trudna prawda jest społecznie lepsza niż naciągactwo co do natury świata. Myślenie magiczne cały czas ma się nieźle, ale jego siła w regulowaniu naszego zbiorowego życia jest już bardzo niejednoznaczna. Czasami jest wręcz jawnie szkodliwa. W tym sensie “dobro wraca” nie brzmi sensowniej niż “dobro jest OK”.