Dlaczego nieobecność Polski w Waszyngtonie może okazać się zbawienna

2 dni temu

W erze, gdy globalna szachownica drży pod ciężarem rosyjskiej agresji, a Stany Zjednoczone pod wodzą Donalda Trumpa wracają do transakcyjnej dyplomacji, nieobecność przedstawicieli Polski i innych państw Europy Środkowej na kluczowych spotkaniach w Waszyngtonie może wydawać się strategicznym faux pas. A jednak, analizując ostatnie wydarzenia – od kontrowersyjnego szczytu Trump-Putin na Alasce po dramatyczne negocjacje z udziałem Wołodymyra Zełenskiego – można dojść do wniosku, iż ta absencja nie tylko nie osłabiła pozycji naszego regionu, ale wręcz uchroniła go przed pułapkami symbolicznej normalizacji rosyjskiego imperializmu. W świecie, gdzie polityka to przedłużenie wojny innymi środkami, jak mawiał Carl von Clausewitz, a dla Kremla dyplomacja służy jedynie maskowaniu agresji, taka ostrożność okazuje się cnotą.

Zacznijmy od Alaski, gdzie Trump przyjął Władimira Putina z honorami godnymi sojusznika, a nie agresora. Administracja amerykańska zakładała, iż marchewka w postaci prestiżowego powitania – zdjęcia na lotnisku, uściski dłoni, wspólna podróż limuzyną – połączona z kijem groźby sankcji wtórnych, które mogłyby zrujnować i tak chwiejną gospodarkę Rosji, skłoni Moskwę do konstruktywnych rozmów. Rosjanie, jak się okazało, kalkulowali inaczej. Putin (lub, jak spekulują niektórzy, jego sobowtór) zgarnął symboliczne trofea – symboliczne fotografie, które w rosyjskiej propagandzie posłużą do legitymizacji władzy – i odleciał, zanim doszło do zaplanowanych dyskusji o gospodarce. Co zyskał? Kolejny krok w kierunku normalizacji nowego ładu międzynarodowego, w którym siła dyktuje granice, a słabsze narody stają się pionkami w grze o dominację. Dla Kremla, gdzie hierarchia władzy zależy od ciągłej wojny, każda taka okazja to paliwo dla narracji o „wielkiej Rosji” przeciw „dekadenckiemu Zachodowi”.

Tymczasem w Waszyngtonie, gdzie Ukraina musiała stawić się na wezwanie, Zełenski nie był sam. Europejscy przywódcy – w tym ci z Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii – stanęli u jego boku, tworząc obraz jedności, który zatarł gorzki posmak alaskańskiego fiaska. To nieoczekiwane wsparcie, zwłaszcza iż ciepło przyjęte przez Trumpa, podkreślało, iż Zachód nie jest monolitem zbudowanym wyłącznie na potędze amerykańskiej armii, ale siecią sojuszy, gdzie Europa coraz częściej bierze sprawy w swoje ręce. A mimo to, spotkania te nie dotknęły rdzenia problemu: rosyjskiego dążenia do zmiany zasad gry na globalnej arenie. Propaganda Moskwy, fałszywie oskarżająca Ukrainę o „faszystowskie intencje”, to tylko zasłona dymna. Prawdziwym motorem wojny są wszak ambicja Kremla, by obalić porządek oparty na prawie międzynarodowym – ten wypracowany w Helsinkach w 1975 roku, zinstytucjonalizowany w OBWE, a dziś niemal martwy. Rosja, przegrywająca od pół wieku w grze o wpływy według zachodnich reguł, chce świata, gdzie naga przemoc – przed którą jak widzimy się nie waha bez względu na ofiary – decyduje o losach narodów.

W tym kontekście nieobecność Polski i innych państw wschodniej flanki NATO w Waszyngtonie jawi się jako przejaw strategicznego sprytu, a może po prostu szczęśliwego zbiegu okoliczności, bo domyślamy się, iż wynikała ze sporu między prezydentem i premierem. Z kolei Finlandia, nowy członek Sojuszu z najdłuższą granicą lądową z Rosją, była reprezentowana przez prezydenta Alexandra Stubba, którego Trump potraktował jak eksponat „pokojowych rozwiązań z XX wieku”. Ironia jest oczywista: Helsinki, niegdyś pilnujące zasady neutralności, dziś desperacko szukają gwarancji w postaci Artykułu 5 NATO, bo wiedzą, iż dialog z Moskwą bez siły Sojuszu to iluzja. Polska, z naszą historią i położeniem, mogłaby stać się jedynie podobnym „eksponatem” – symbolem, który Trump wykorzystałby do transakcyjnych gier, ryzykując osłabienie naszej pozycji. Zamiast tego, uniknęliśmy pułapki, a europejscy sojusznicy, choćby bez naszego bezpośredniego nacisku, potwierdzili finansowanie zbrojeń na poziomie co najmniej 100 miliardów euro, z perspektywą większych sum na transatlantyckie zakupy. To wiąże interesy amerykańskie z europejskimi, zapewniając przetrwanie ukraińskiej państwowości – jednego z naszych kluczowych celów.

Ale korzyści wykraczają poza finanse. Państwa naszego regionu nie mogą pozwolić na sankcjonowanie ładu opartego na imperializmie, gdzie Rosja dyktuje warunki słabszym, zwłaszcza w kontekście zmian klimatycznych, które dla nas osobiście i dla naszych państw mogą mieć charakter egzystencjalny. Nasza suwerenność zależy od poszanowania prawa do samostanowienia i praw człowieka, popartych zbrojeniami i sojuszami a Rosja nie szuka jedynie terytoriów; chce zmienić zasady gry, w której przegrywa od lat i postrzega zmiany – nomen omen – klimatu jako okazję do przeprowadzenia swojego planu. Inwazja na Ukrainę to nie tylko grabież ziemi – to atak na „chlebowy koszyk Europy”, bogaty w minerały krytyczne. Rosja zgodnie ze swoją oficjalną zresztą strategią bezpieczeństwa i polityki międzynarodowej wykorzystuje zmiany klimatyczne jako asymetryczną broń, eksploatując ocieplenie do dominacji nad zasobami i tworzenia zależności. Inwazja z 2022 roku, połączona z operacjami Grupy Wagnera w Afryce, podważa globalne łańcuchy dostaw, utrudniając dekarbonizację i pogłębiając kryzysy żywnościowe – te same, które napędzały Arabską Wiosnę dekadę temu. Dziś to narzędzia Rosji i Chin w walce o globalną dominację z Zachodem; Ukraina jest jednym z teatrów tej wojny.

W Europie ta rzeczywistość budzi dawno uśpione instynkty: po niemal 20 latach pauzy, pobór wojskowy wraca, napędzany rosyjską agresją i globalnymi zagrożeniami, w tym klimatycznymi. Dokumenty strategiczne Rosji, jak te z Ministerstwa Spraw Zagranicznych z 2023 roku, pozornie podkreślają adaptację i współpracę, ale subtelnie framują klimat jako pole bitwy przeciw „zachodniej hegemonii”. Dlatego Zachód, osłabiony wewnętrznymi podziałami i sponsorowaną przez Moskwę propagandą, musi przezwyciężyć słabą wolę, by wykorzystać swój potencjał materialny.

Nikt więc nie liczy na prawdziwy pokój – Zełenski jasno deklaruje, iż nie odda terytoriów, bo to zdrada wobec walczących Ukraińców. Europejscy liderzy, świadomi tej dynamiki, są w Waszyngtonie, by wymusić przełomy: większe zakupy uzbrojenia amerykańskiego, by zyskać przychylność Trumpa. Putin, z jego destrukcyjnym potencjałem, ma w odwodzie podważanie jedności transatlantyckiej – poprzez sojuszników w Europie, jak ci w Budapeszcie czy Bratysławie, którzy przeważnie wetują wspólne stanowiska UE.

Trump, mistrz transakcji, negocjuje z pozycji siły wobec słabszych. Presja na Zełenskiego jest ogromna, bo jeżeli nie podpisze warunków, ryzykując „szach-mat”, liczy iż europejscy przywódcy zapewnią wsparcie – moralne i finansowe, ale nie dostarczą przecież ludzi w szeregi armii, podczas gdy Rosja ciągle gotowa jest posyłać na śmierć tysiące. Administracja USA, jak przyznał wiceprezydent J.D. Vance, chce wycofać się z „biznesu wojny”, przerzucając ciężar na Europę. Ale to zarazem pole dla nowych inicjatyw, jak ukraińska propozycja w sprawie metali rzadkich, wiążąca bezpieczeństwo z gospodarką. Tę kartę Ukraina już zagrała obiecując Amerykanom gruszki na wierzbie – w przypadku, gdyby ziścił się obecny plan Trumpa i tereny bogate w te złoża stałyby się strefą martwą zamrożonego konfliktu. Biznesu z tego nie będzie. Co więc zostaje na stole, by naciskać na Rosję i zmusić ją do ustępstw?

Senat USA, z republikańskimi i demokratycznymi senatorami, proponuje sankcje niszczące, ale tylko jeżeli negocjacje upadną. Ale o tych sankcjach słyszymy już od tak dawna, a Trump wciąż odsuwa ich wprowadzenie. To z jednej strony oczywiście sugeruje, iż Biały Dom widzi przestrzeń na porozumienie – może nie pełne zwycięstwo Ukrainy, ale ograniczenie ataków na cywilów, gdzie Rosja, wyczerpując zasoby precyzyjnej amunicji, bombarduje na oślep, i coraz częściej giną cywile. Z drugiej jednak strony trzeba pamiętać, iż Stany Zjednoczone bez względu na to, kto jest prezydentem, nie chcą porażki Rosji, która mogłaby zakończyć zarazem reżim Putina i skutkować trudnymi do przewidzenia konsekwencjami, w tym chaosem i rozkładem państwa, a co za tym idzie destabilizacji kontroli nad śmiercionośnym arsenałem.

Mamy więc grę na miękko, choćby w wersji Trumpa. Amerykanie konsekwentnie dążą także do korekty stosunków międzynarodowych (ale nie redefinicji na modę rosyjską) z prymatu wolnego handlu na „partnerstwo poparte siłą”, jak to opisaliśmy w Res Publice Nowej, a więc uzależniania warunków handlowych od orientacji partnerów w kwestiach bezpieczeństwa. Dlatego groźba ceł i sankcji wtórnych, które mogłyby zrujnować Rosję, gdzie finanse publiczne kurczą się, grożąc buntem, jest także dla Rosji wiarygodna. Brak pieniędzy na wypłaty, załamanie usług – to znana z ich własnej historii recepta na kryzys i upadek władzy, gdy gospodarka skupiając się na zbrojeniach, wysysa witalne siły ze społeczeństwa i cywilnej gospodarki. Czy amerykański gambit wystarczy, by przystopować agresję – wątpliwe, ale kibicujmy tym wysiłkom z dystansu.

Dlatego nieco przewrotnie uważam, iż nieobecność Polski w Waszyngtonie to nie strata, ale może choćby jakiś zysk, bo uniknęliśmy symbolicznej normalizacji z agresorem, zyskując od sojuszników potwierdzenie zbrojeń i jedności. W erze, gdzie Rosja wykorzystuje globalne napięcia do odnowy nacjonalistycznego imperializmu, państwa Zachodu muszą też zadbać o wolę walki – bo stawką jest nie tylko Ukraina, ale porządek zmieniającego się świata. A póki nasze wojska nie walczą to miarą tej woli jest skłonność do wydawania pieniędzy. jeżeli więc Trump chce transakcji, to i niech Europa podyktuje jakieś warunki: siła ekonomiczna za siłę militarną, a nie marchewka za iluzje.

Foto.: Benjamin D Applebaum, Trump, Putin Alaska Arrival, cropped by RPN team, public domain.

Idź do oryginalnego materiału