Jean-Marie Le Pen zmarł we wtorek, 7 stycznia, w domu opieki w miejscowości Garche, w regionie paryskim, niedaleko swojej posiadłości w Saint-Cloud, w wieku 96 lat.
Ten weteran francuskiej polityki rozpoczął swój pierwszy mandat z wyboru w roku 1956, a ostatni zakończył w roku 2019, był więc czynny na scenie politycznej ponad 60 lat. Niezależnie od tego, jak go oceniano za życia i jak się go ocenia po śmierci, był od połowy lat 80. jedną z czołowych postaci francuskiej polityki. I był postacią najbardziej wybujałą spośród nich: nikt nie wywoływał takich emocji, jak on, nikt nie dzielił opinii publicznej tak, jak on. choćby nieprzychylne mu media uznają za jego sukces uczynienie skrajnej prawicy ważnym czynnikiem sceny politycznej. Oczywiście „ważnym”, nie znaczy „uznawanym za moralnie prawomocny” – i tu właśnie jest sedno problemu, jaki Francja ma z Le Penem, także po jego śmierci.
Odcisnął on z całą pewnością silne piętno nie tylko na polityce sensu stricto, udało mu się coś więcej. Wielu mówi, iż Le Pen wygrał wojnę kulturową w sprawie, która była najważniejszym motywem jego zaangażowania w politykę: wykazania związku pomiędzy masową imigracją a poczuciem bezpieczeństwa (w szerokim sensie: socjalnego, pracowniczego, tożsamościowego i osobistego) Francuzów. choćby ci, którzy go zwalczali i zaprzeczali istnieniu takiego związku, muszą przyznać, iż w opinii publicznej postrzeganie tego problemu zmieniło się diametralnie od czasu, gdy Le Pen współtworzył Front National (w 1972 r.).
Gdyby było inaczej, Rassemblement National (prawny i polityczny sukcesor partii Le Pena) nie byłby dzisiaj pierwszą partią polityczną Francji. Ale zarazem nie uzyskał Jean-Marie Le Pen — i to się już nie stanie — moralnej prawomocności. Tę dwoistość widzimy w reakcjach na jego śmierć. Zwykle, gdy umiera ktoś o tak głośnym nazwisku, także polityk, a więc postać z natury rzeczy dzieląca za życia, podkreśla się zasługi zmarłego, a kontrowersje obecne za życia, po śmierci znikają lub wypowiadane są ściszonym głosem. W przypadku Le Pena jest inaczej.
O zmarłych tylko dobrze?
W zwięzłym komunikacie Pałacu Elizejskiego, po wyliczeniu sprawowanych przez niego funkcji napisano, iż dokonania zmarłego oceni historia. Czyta się to tak: prezydent wolałby nie wypowiadać się na temat tych dokonań. Ale i tak lewicowa opozycja skrytykowała Emmanuela Macrona za tę powściągliwość, która miałaby, wedle niej, świadczyć o moralnym usprawiedliwieniu człowieka, który na to nie zasługuje.
Jordan Bardella, przewodniczący Rassemblement National, a więc polityczny spadkobierca Le Pena, napisał, iż zmarły „zawsze służył Francji, bronił jej tożsamości i suwerenności”. Ta ocena, chociaż jednoznacznie pozytywna, także uderza skrótowością. Nie jest to solenny hołd, jaki normalnie partia składa swojemu ojcu-założycielowi. Dlaczego? Bo także Rassemblement National ma kłopot z Le Penem. Bo chociaż bez Le Pena skrajna prawica nie weszłaby do wielkiej polityki, to od czasu przejęcia steru w partii przez Marine Le Pen w 2011 r., ta uprawia konsekwentną strategię „dediabolizacji”: miarkowania programu, a szczególnie zacierania śladów antysemityzmu i rewizjonizmu historycznego (minimalizowania Holokaustu), które ucieleśniał dawny lider.
Jean-Marie Le Pen podczas sesji zdjęciowej w 2021 r.
Komentarze polityków lewicowych były przeważnie w duchu nierespektowania konwencji de mortuis aut bene aut nihil. Artykuły pośmiertne w dzienniku „Le Monde” kładły nacisk na sympatie kolonialne Le Pena, stosowanie przez niego tortur (czemu on sam zaprzeczał, ale bronił tej metody wymuszania informacji od jeńców), gdy walczył jako ochotnik w Algierii, podejrzany sposób nabycia spadku w 1976 r., antygaullistowskie poglądy Le Pena (był on najpierw admiratorem, a potem nostalgikiem Algierii francuskiej) oraz na skupienie we Front National klienteli nacjonalistyczno-rasistowskiej. Owszem, liberalno-lewicowy dziennik przyznawał, iż dziełem życia Le Pena było awansowanie skrajnej prawicy do politycznej pierwszej ligi, jednak to dzieło samo w sobie uważa „Le Monde” za pożałowania godne.
Dalej posunęli się związani ze skrajną lewicą manifestanci, którzy w kilku miastach (w tym w Paryżu) wyszli na ulice, by publicznie oznajmić swoją euforia z powodu śmierci Le Pena. Przypominało to znane z bardzo odległej historii sytuacje, gdy poddani uciskani przez tyrana cieszyli się z jego śmierci, ponieważ śmierć oznaczała ustanie opresji. Konserwatywna filozofka, Chantal Delsol, zauważyła w „Le Figaro”, iż Jean-Marie Le Pen, mimo swoich wad, jednak nie był tyranem. Jej zdaniem ta niezwykła forma reakcji na śmierć człowieka wynika jedynie z tego, iż dla owych manifestantów fundamentalne zło Le Pena polegało nie na jego rzeczywistych przewinach, ale na tym, iż ucieleśniał on antypostęp. Ci sami demonstranci nie manifestowaliby prawdopodobnie euforii po śmierci postępowego satrapy.
Demonstracja Francuzów po śmierci Jeana-Marie Le Pena
Długi marsz
Jean-Marie Le Pen urodził się w 1928 r. w Trinité-sur-Mer, w Bretanii, jako syn tamtejszego rybaka i krawcowej. Te skromne warunki startu życiowego nie zapowiadały wielkiej kariery. Stało się inaczej z dwóch powodów: siły charakteru i łutu szczęścia.
Wkrótce po wojnie odbył studia prawnicze w Paryżu, utrzymując się z dorywczych prac. Podczas studiów był przewodniczącym korporacji studenckiej.
Ale przełomem była ochotnicza służba w wojsku, gdzie wytworzył silne więzi z ludźmi — podobnie jak on — zdecydowanymi w działaniu i o zdecydowanych poglądach. Jako spadochroniarz oddał ponad 200 skoków, był więc dla kolegów z wojska twardzielem. Taki wizerunek później świadomie przybierze, gdy rozpocznie karierę polityczną. Służył w armii w Indochinach (1953-1955), w wojnie sueskiej (1956) i w Algierii (1957). Wydaje się, iż znaczenie tego okresu było decydujące dla całego jego późniejszego życia. Młodzi wojskowi, a szczególnie ochotnicy, jak Le Pen, służąc pod francuską flagą, bronili ówczesnego stanu posiadania Francji. Tak zawsze działa armia, to — ewentualnie — politycy mogą zmienić strategiczne cele. I politycy, a najbardziej gen. Charles de Gaulle, je z czasem zmienili, ale żołnierze byli tym zaskoczeni.
W każdym razie dla Jeana-Marie Le Pena i jego kumpli z wojska ta zmiana pachniała zdradą narodową. Oni angażowali się do wojska, by bronić Francji kolonialnej, a na koniec musieli skonstatować skurczenie się jej do rozmiarów mocarstwa drugiej kategorii. Dlatego Le Pen nigdy nie miał estymy dla de Gaulle’a, uważał go za polityka, który „pomniejszył Francję”. W okolicach roku 1962 (pokój w Ēvian, uznanie niepodległości Algierii) był w tym stanowisku mniejszościowy, ale nie marginalny. Wtedy dla wielu Francuzów oddanie ogromnej większości posiadłości zamorskich było problematyczne. Z czasem to się zmieniało w świadomości społecznej, ludzie powoli akceptowali nieuchronność tego wiatru Historii. Ludzie w większości tak. Ale nie Le Pen.
Charles de Gaulle
Karierę polityczną rozpoczął w 1956 r., wybrany do Zgromadzenia Narodowego z list partii Pierre’a Poujada o nazwie Union de Défense des Commerçants et Artisans. Była to partia drobnych sklepikarzy, rzemieślników i winiarzy, niosąca na swoich sztandarach hasła prawicowo-populistyczne. To mniej więcej korespondowało z poglądami Le Pena. Dwa lata później został ponownie wybrany, tym razem z list Centre National des Indépendants et des Paysans. Była to partia centro-prawicowa, jeden z filarów IV Republiki (jej członkiem był m. in. prezydent René Coty i dwaj premierzy Antoine Pinay i Paul Reynard). W tym towarzystwie Le Pen był mniej u siebie. Przegrywa w wyborach w 1962 r. i znika z parlamentu na długie lata.
W 1972 r. współtworzy Front National, partię skupiającą rozmaitych outsiderów politycznych: nostalgików Francji kolonialnej, przeciwników masowej imigracji (która rozpoczęła się jeszcze u schyłku lat 50.), przeciwników gaullizmu (w tym sympatyków OAS), niekiedy negacjonistów Holocaustu i antysemitów. Wśród jej działaczy jest wielu starych kumpli Le Pena z wojska, a wśród sympatyków – wielu byłych wojskowych. Wszyscy oni są niepogodzeni z Francją de Gaulle’a (oddanie kolonii) i z Francją Georgesa Pompidou, prezydenta w latach 1969-1973, w tym z nowoczesnością kulturową, kształtowaną na szeroką skalę pod wpływem rewolty młodzieżowej z 1968 r. Le Pen i jego zwolennicy z tej epoki to antyteza Daniela Cohn-Bendida i jego przyjaciół z początku lat 70.
Rok 1976 przynosi drugi przełom. Bogacz Hubert Lambert, polityczny sympatyk FN, czyni Le Pena swoim spadkobiercą. Dotąd Le Pen żył przeciętnie, prowadząc niewielką wytwórnię płytową, nie miał oczywiście środków na inwestowanie w politykę. Wraz ze śmiercią Lamberta staje się człowiekiem bardzo bogatym: jego majątek powiększa się o 30 mln franków (dziś to 4,5 mln euro) oraz o willę-pałac w Saint-Cloud, a dokładnie w najbardziej prestiżowej części tej szykownej miejscowości w regionie paryskim, zwanej Montretout. Odtąd Le Pen nie tylko nie odczuwa trosk materialnych przeciętnego Francuza, ale i radykalnie zwiększa swoje możliwości polityczne. Buduje struktury swojej niszowej partii i rozpoczyna promocję swoich ekscentrycznych idei. Po kilku latach przychodzą pierwsze sukcesy.
W roku 1983 jego partia zdobywa władzę w miasteczku Dreux, w departamencie Eure-et-Loir, dzięki dobremu wynikowi wyborczemu swojego kandydata w pierwszej turze (17 proc.) i koalicji z lokalną umiarkowaną prawicą w drugiej turze. W Dreux co czwarty mieszkaniec był wtedy imigrantem, a Jean-Pierre Stirbois (kandydat FN) oparł swoją kampanię na związku imigracji z bezpieczeństwem. Było więc dość logicznym, iż pomysły FN z tej kampanii po prostu znalazły przychylne echo w miejscu, gdzie imigracja nie była wyimaginowana. A jednak w klasie politycznej, mimo początkowego oporu, zwłaszcza Jacquesa Chiraka, przywódcy umiarkowanej RPR, zwyciężył dogmat „nigdy razem z FN”. Hasło to było promowane przez lewicę i w jej interesie, by zmniejszyć szansę jej politycznych konkurentów. Jest zastanawiające, dlaczego parlamentarna prawica dała się zepchnąć do defensywy, w sytuacji, gdy na lewicy istniał podobny problem, a jednak akceptowano alianse socjalistów z komunistami (Parti Communiste Français), wówczas zwolennikami Kremla. Najwyraźniej w opinii publicznej nie stosowano równej miary dla oceny obu ekstremów ani obu ich totalitarnych antenatów – nazistów i komunistów. Może dlatego – wracam tu do opinii Chantal Delsol – dzisiaj można publicznie cieszyć się po śmierci Le Pena, a przecież nie świętowano w ten sposób po śmierci Georgesa Marchais, komunistycznego przywódcy promoskiewskiej obediencji.
Jean-Marie Le Pen w 1988 r.
W 1984 r. Jean-Marie Le Pen po raz pierwszy występuje w programie telewizyjnym o wielkiej oglądalności „L’Heure de verité” (co zastanawiające, z inspiracji prezydenta Mitterranda). W tym samym roku FN uzyskuje prawie 11 proc. w wyborach europejskich. Do parlamentu w Strasbourgu wchodzi 10 eurodeputowanych FN, z Le Penem na czele.
W roku następnym koalicja rządząca socjalistów i komunistów (znowu z inspiracji François Mitterranda) zmienia ordynację wyborczą: z większościowej w dwóch turach na proporcjonalną. Ta pierwsza jest skrajnie niekorzystna dla małych i izolowanych politycznie partii, ta druga daje im możliwość parlamentarnego zaistnienia. I tak się dzieje, w wyborach w 1986 r. FN uzyskuje 35 deputowanych do Zgromadzenia Narodowego, podczas gdy wcześniej miał ich 0.
W 1987 r. Le Pen występuje w programie radiowym o wielkiej słuchalności „Le Grand Jury RTL – Le Monde”. Wypowiada wówczas opinię najbardziej skrajną ze wszystkich skrajnych dotąd przez siebie wysłowionych, a która będzie go kosztować politycznie bardzo wiele. Mówi, iż komory gazowe w niemieckich obozach to detal historii II wojny światowej, co do którego autentyczności historycy toczą debaty. Zostanie za to niedługo skazany sądownie (kara grzywny), ale znacznie wyższa będzie cena polityczna. jeżeli ktoś z umiarkowanej prawicy jeszcze się wahał, czy wchodzić z FN w alianse, po jego występie w „Le Grand Jury” już wie, iż tego nigdy nie zrobi.
Front National mimo to zdobywa nowych wyborców (1988 r. – 14 proc. w wyborach prezydenckich), ale teraz problem jest inny: całkowity szlaban na sojusze z umiarkowaną prawicą nie pozwala partii zdobywać nowych przyczółków władzy (poza bardzo nielicznymi wyjątkami). W tej sytuacji, aby dojść do władzy, FN musiałby zdobyć samodzielną większość – rzecz niewyobrażalna z perspektywy późnych lat 80. Tym bardziej niewyobrażalna, iż Le Pen nie ustaje w prowokacjach. Jego słowne ekscesy przynoszą 27 wyroków skazujących, w tym siedem za „detal historii”.
Aż nadchodzi pamiętny 21 kwietnia 2002. Sondaże mówią, iż pierwszą turę wyborów prezydenckich mają z pewnością wygrać urzędujący prezydent Jacques Chirac i szef koalicji rządzącej (w modelu cohabitation) Lionel Jospin. Pierwszy jest Chirac, ale na drugim miejscu plasuje się, ku powszechnemu zdumieniu, Le Pen, zdobywając prawie 17 proc. głosów i nieznacznie wyprzedzając Jospina. Szok jest tak duży, iż premier zapowiada wycofanie się z życia politycznego – i czyni tak. Przed drugą turą pada hasło „zbudować zaporę przed FN!” – i tak się dzieje. W tej sytuacji nic dziwnego, iż Chirac wygrywa w drugiej turze z poparciem 82 proc. Takie są losy kandydatów lub partii, którzy mają zerową zdolność koalicyjną.
Jean-Marie Le Pen w 2002 r.
Marine i szklany sufit
Nie ulega wątpliwości, iż Marine Le Pen, która przejęła władzę w partii w 2011 r. (zresztą z namaszczenia ojca), zdawała sobie sprawę z tego, co jest główną barierą wzrostu FN. Podjęła konsekwentną próbę „dediabolizacji” (przeciwnicy powiedzą: „banalizacji”) partii lepenowskiej już bez ojca-założyciela na jej czele, który został honorowym przewodniczącym. Ojciec-założyciel nie zadowalał się jednak pozycją politycznego emeryta. Od czasu do czasu zabierał publicznie głos i – niestety, dla starań nowej przewodniczącej – niweczył systematycznie jej wysiłki uczynienia partii frequentable. Irytacja Marine narasta tak, iż publicznie kontestuje niektóre wypowiedzi ojca. Gdy w 2015 Jean-Marie powtórzy jeszcze raz słowa o „detalu historii”, Marine podejmie decyzję: wykluczenie z partii.
Wkrótce po tym Marine Le Pen usłyszała od ojca przykre słowa, włącznie, z tym iż on wstydzi się, iż córka nosi jeszcze jego nazwisko. jeżeli w tych okolicznościach, ciągle próbując zetrzeć z partii odium rasizmu, antysemityzmu i negacjonizmu i choćby zmieniając nazwę formacji (w 2018 r.), Marine przez cały czas używa tego nazwiska, to znaczy, iż zależy jej zarówno na zmianie, jak i na kontynuacji.
Kontynuacja to iunctim pomiędzy masową imigracją a bezpieczeństwem Francuzów. Głosił to hasło Jean-Marie Le Pen w czasach, gdy było skrajnie niepopularne, głosi je wciąż jego córka, gdy pogląd ten podziela większa część Francuzów. Z pewnych względów nie wszyscy oni głosują na Rassemblement National i na Marine. Jakie to względy? Przede wszystkim owo odium, którego przysporzył swojej partii Jean-Marie, a którego chce się pozbyć jego córka.
Kontynuacja to także hasło „oni już rządzili”. Marine wciąż może się nim posługiwać, bo jeszcze nie rządziła.
Zmiana to przede wszystkim odejście od tych obsesji, które uczyniły z Jeana-Marie demona Republiki. W sprawie Żydów, historii II wojny światowej i współczesnego Izraela zmiana jest całkowita. Dość powiedzieć, iż RN konsekwentnie głosuje w parlamencie za poparciem Izraela, szczególnie po ataku Hamasu z 7 października 2023.
Ale zmian jest więcej. W głosowaniach deputowanych RN wyraźne jest przesunięcie akcentów na kwestie socjalne i odejście od twardego liberalizmu gospodarczego Le Pena-ojca. Pierwsze bastiony wyborcze lewicy padły łupem FN jeszcze za czasów Jeana-Marie, a dzisiaj ogromna większość dawnego elektoratu lewicy głosuje na RN.
Stary Le Pen był jednoznacznie antyunijny. Jego córka do pewnego czasu też, ale teraz już nie. Nie jest z pewnością euroentuzjastką, ale przyjmuje stanowisko pragmatyczne, zbliżone do linii premier Włoch Giorgii Meloni. Nie głosi już hasła wyjścia Francji ze strefy euro. Ostatnio słychać choćby o pewnym złagodzeniu dawnego rusofilskiego kursu partii.
Jest to strategia typowa dla partii radykalnych, ale aspirujących do władzy. Tymczasem można poważnie pytać, czy Jean-Marie Le Pen naprawdę dążył do władzy. Wydaje się, iż nie. Bardziej zależało mu na utrzymaniu pozycji wiecznego kontestatora, którego wolność słowa jest quasi-nieograniczona, bo nie odpowiada i nigdy nie będzie odpowiadał za państwo. Marine Le Pen odwrotnie: stara się pokazać jako polityk obliczalny i odpowiedzialny.
Marine Le Pen i Jean-Marie Le Pen w 2014 r.
Jej szklany sufit to etykietka rasistki (mniej ciążąca niż ta, używana w stosunku do ojca), która czyni ją i jej partię ciągle infrequentable, nie pozwala zawierać aliansów wyborczych i w efekcie skazuje na porażkę. Tak było np. w lecie ub. roku pomiędzy pierwszą a drugą turą przedterminowych wyborów parlamentarnych, gdy wielki sukces RN w pierwszej turze został zredukowany do małego sukcesu, dzięki strategii „bariery przeciw RN”. Etykietka „rasistki” jest nonsensowna z powodów, które wyłuszczyłem w poprzednich akapitach, ale w pewnym stopniu ciągle działa. Zresztą, w jaki cudowny sposób „rasistka” wygrywa w cuglach we francuskich terytoriach zamorskich (poza Nową Kaledonią), gdzie — zagrożeni masową imigracją — głosują na nią rdzenni mieszkańcy tych wysp, a więc ludzie o ciemnym kolorze skóry?
Szklany sufit ciągle jest, ale wydaje się usuwalny. Szczególnie w obecnych okolicznościach politycznych, czyli permanentnej niestabilności gabinetowej, który to kryzys sprzyja Marine. Nie jest wykluczone podanie się do dymisji Emmanuela Macrona, jako sprawcy tego bałaganu i przedterminowe wybory prezydenckie. To byłaby dla Marine szansa.
Chyba iż zostanie niedługo skazana na karę nie wybieralności w procesie o oszustwa związane z wynagrodzeniami asystentów parlamentarnych RN w Parlamencie Europejskim. Wyrok ma zapaść 31 marca.
Tak czy inaczej, jest jasne, iż Marine gra o zupełnie inną stawkę niż ta, o którą grał jej zmarły ojciec.