Chiny mają "asa" w rękawie. Grożą, iż nim zagrają

1 rok temu

Praprzyczyną kryzysu energetycznego, który przeszedł przez Europę w ubiegłym roku, była wiara w to, iż Rosja jest mniej więcej normalnym krajem, który przede wszystkim chce zarabiać pieniądze. Źródłem kolejnego może być zbyt wielka wiara w globalnym kapitalizm i to, iż Chiny wyżej stawiają rynek niż politykę. Państwo Środka ma energetycznego asa w rękawie i zaczyna grozić, iż nim zagra.

  • Rewolucja energetyczna, która zapewniła światu efektywne elektrownie słoneczne i wiatrowe, przyspieszenie zawdzięczała decyzjom politycznym podejmowanym w czasie kryzysu lat 70. ubiegłego wieku. To wtedy skierowano spore pieniądze na badania i rozwój odnawialnych źródeł energii. Miały one zapewnić narzędzia budowania bezpieczeństwa energetycznego.
  • Dzięki nim technologia poszła do przodu, a kraje Zachodu miały zyskać kolejne źródła energii niezależnej od importu ropy naftowej. Jednak w kolejnych dekadach produkcje, a wraz z nią „know how” wyeksportowano do Chin. Te wykorzystały okazję i niemal całkowicie zdominowały rynek fotowoltaiki i baterii. Dysponują też lepszą niż Zachód technologią.
  • Teraz zaczynają mówić o odcięciu Zachodu od swoich technologii.
  • To – o ile nie doczeka się reakcji – może utrudnić starania o zbudowanie bezpieczeństwa energetycznego z pomocą energii z wiatru i słońca. Wykorzystane w złym momencie mogłoby też wywołać na rynkach szok podobny do ograniczenia dostaw ropy lub gazu.
  • USA dostrzegają niebezpieczeństwo i reagują na nie. Kilkaset miliardów ma pomóc odbudować krajowe badania i rozwój w dziedzinie OZE oraz moce produkcyjne amerykańskich fabryk.

Lekcja z poprzedniego kryzysu

Wojna rozpoczęta w ubiegłym roku przez Rosję, a więc jednego z największych producentów ropy naftowej i gazu na świecie, wywołała szok cenowy na rynkach energii. Ceny prądu i gazu wzrosły wielokrotnie. Pojawiły się porównania z kryzysem energetycznym, do którego doszło na świecie w latach 70. ubiegłego wieku. Kraje arabskie wstrzymały wówczas dostawy ropy do państw wspierających Izrael. Tym razem jednak sytuacja uspokoiła się znacznie szybciej niż wtedy. Stało się tak między innymi dzięki inwestycjom, których kraje zachodnie dokonały w odpowiedzi na arabskie embargo z lat 1970.

To wtedy spore pieniądze poszły na rozwój technologii odnawialnych źródeł energii, które dziś zapewniły zachodnim rządom metody pozwalające łagodzić problemy wywołane przez odcięcie dostaw surowców z Rosji. Podjęte wtedy decyzje, pozwalają nam dziś budować efektywne elektrownie wiatrowe i słoneczne. A ich atutem – widocznym szczególnie w sytuacji wojny – jest to, iż kiedy już stoją, nie wymagają ani węgla, ani ropy, ani gazu. Nie zależą więc od importu z państw takich jak Rosja. Był to jeden z powodów, dzięki którym nie zrealizowały się najgorsze scenariusze z początku kryzysu.

„As” w chińskim rękawie

Okazuje się jednak, iż w kolejnych latach popełniono błędy, które w chińskim rękawie umieściły prawdziwego energetycznego „asa”. Jest nim praktyczny monopol na produkcję fotowoltaiki i posiadanie technologii, która znacząco wyprzeda te zachodnie. Chiny – kiedy spojrzeć na dane Międzynarodowej Agencji Energetycznej – odpowiadają dziś za około 79 procent światowej produkcji polisilikonów. Wo właśnie one są wykorzystywane w panelach słonecznych. Wytwarzają też ponad 95 procent wafli solarnych oraz ponad 80 procent ogniw fotowoltaicznych.

Źródło: Międzynarodowa Agencja Energetyczna. IEA. Licence: CC BY 4.0

Z ich fabryk pochodzi też około 75 procent baterii wykorzystywanych w samochodach elektrycznych. Wbrew powszechnemu przekonaniu – to ważne – nie są jedynie fabryką pracującą na zachodniej technologii. W tym przypadku to chińskie firmy wyprzedzają USA i Europę. Jak to możliwe, skoro zaczęliśmy OZE rozwijać znacznie wcześniej?

Sprawa ma kilka warstw. Coś je jednak łączy. To brak strategicznego myślenia zachodnich elit, lekceważenie Azji oraz nadmierna wiara w globalny kapitalizm. Fabryki, które produkują najważniejsze dla bezpieczeństwa energetycznego urządzenia, przeniesiono wraz z technologią na drugi koniec świata. Zrobiono to, ponieważ z jednej strony nie wierzono, iż Azja może wyrosnąć ponad przypisaną jej rolę podwykonawcy i fabryki świata – co już się jednak stało. A z drugiej kierowano się przekonaniem, iż taki transfer nie zagraża dostawom, bo Pekin z całą pewnością nie postawi polityki ponad rynkiem. I tam, gdzie może zarobić, będzie chciał zarabiać i dostarczać produkcję każdemu, kto za nią zapłaci. Dlatego zaniedbano budowę linii produkcyjnych, ale też badania i rozwój, zostawiając je chińskim firmom.

A te skrzętnie tę okazję wykorzystały. „Państwo Środka” – pisał Guillaume Pitron w książce „Wojna o metale rzadkie” – „zostało przede wszystkim liderem imponującego wachlarza zielonych technologii. Chinom daleko jest do wizerunku kraju zanieczyszczającego i zanieczyszczonego, który tradycyjnie mu się przypisuje: w tej chwili to największy na świecie producent energii ze źródeł odnawialnych, największy producent urządzeń fotowoltaicznych, największa potęga hydroelektryczna, największy inwestor w energię wiatrową i największy rynek pojazdów wykorzystujących energię ze źródeł alternatywnych. Pekin przedsięwziął też wznoszenie rozległej sieci ekologicznych ‘zielonych miast’”. Inwestuje w to wszystko setki miliardów dolarów i robi to świadomie – tak, by zapewnić sobie przewagę polityczną.

Dziś nie mamy więc ani fabryk (prawie), ani najnowszych technologii. A sprawę pogarsza jeszcze to, iż Chiny przez ostatnie cztery dekady pracowały nad zmonopolizowaniem rynku rzadkich metali wykorzystywanych w nowoczesnej produkcji – w tym także w wytwarzaniu ogniw fotowoltaicznych. Gdy chodzi o metale ziem rzadkich – wyliczają autorzy artykułu „Epoka energetycznego niebezpieczeństwa”, który opublikowano niedawno na łamach „Foreign Affairs” – Chiny mają około 70 procent światowego rynku. Kiedy popatrzeć na ich przetwarzanie i rafinację – odpowiadają za od 60 do 90 procent rynku. 70 procent wydobycia kobaltu (pisaliśmy o tym w tekście – Tego nie wiesz o swoim telefonie. „Nasze dzieci umierają jak psy”) jest zlokalizowane w Demokratycznej Republice Konga, której jest już bliżej do Pekinu niż Waszyngtonu lub Brukseli. Czy to dużo? Najwięksi producenci ropy naftowej, a więc Arabia Saudyjska, Stany Zjednoczone i Rosja, mają po 10-15 procent wydobycia.

Taki udział w rynku zapewnia każdemu z nich możliwość wstrząsania cenami na rynkach.

Kto włożył Chinom mocną kartę do rękawa

Tak duża dominacja jest wynikiem celowej polityki Pekinu, który na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku zdecydował, iż chce zmonopolizować „ropę XXI wieku”, czyli metale ziem rzadkich. A później dostrzegł jeszcze ogromną szansę w rozwoju technologii wiatrowych i – przede wszystkim – solarnych. Mógł to zrobić, ponieważ Zachód kierował się przede wszystkim kalkulatorem zysków i lekceważył Azję.

Doskonałym przykładem, jak to się odbywało i jakie przyniosło skutki, jest opisywana przez Pitrona sprawa firmy Magnequench. Ta – czytamy w „Wojnie o metale rzadkie” – „produkowała najlepsze na świecie magnesy z ziem rzadkich: fabryki tej firmy zajmowały poczesne miejsce w łańcuchu produkcji czołgów Abrams i inteligentnych bomb JDAM Boeinga stosowanych w czasie wojny w Afganistanie i Iraku”. Fabryki firmy działały w amerykańskim Valparaiso. Dziś pracują w chińskim Tiencinie. Trafiły tam, kiedy General Motors zgodził się sprzedać Chińczykom producenta magnesów w zamian za zgodę na otwarcie fabryki samochodów w Szanghaju. Wraz z firmą Pekin przejął technologię. Doprowadziło to do tego – pisze Pitron – iż „pierwsza światowa potęga militarna stała się zależna od Pekinu pod względem dostaw najbardziej strategicznych składników amerykańskich technologii wojennych”.

Jak bardzo? To z kolei ilustruje sprawa prac nad F-35. Te prowadzono w zgodzie z ustawą pochodzącą jeszcze z 1973 roku, która nakazywała, by technologie zbrojeniowe rozwijać w Stanach Zjednoczonych. Tak, by wszystko dało się budować w oparciu o krajową produkcję amerykańskich firm. Takie podejście miało zabezpieczyć możliwości przemysłu zbrojeniowego na wypadek wojny i zerwania łańcuchów dostaw. Kiedy jednak pierwsze prototypowe F-35 wyjechały z hangarów Lockheeda, ktoś zwrócił uwagę, iż w samolotach zastosowano supermagnesy z ziem rzadkich, które dostarczyły Chiny. Długo myślano, jak z tego wybrnąć, by ostatecznie zdecydować, iż jedynym wyjściem jest zrobienie wyjątku.

Jeżeli z tak dużym lekceważeniem odbywało się to w zbrojeniówce, to łatwo wyobrazić sobie, jak było w branżach, których nie traktowano jako strategicznych. Na przykład w energetyce odnawialnej. Oddano technologię i linie produkcyjne, jednocześnie zaniedbując własne badania i rozwój. Efektem jest to, iż gdyby w tej chwili Chiny zdecydowały się odciąć Zachód od dostaw, mielibyśmy duży problem.

Epoka energetycznego niebezpieczeństwa

Jeszcze do niedawna nie przejmowano się tym zbytnio, ponieważ pochodzące z Azji panele fotowoltaiczne nie były niezbędne dla zapewnienia bezpieczeństwa energetycznego. Pomagały, owszem, w przechodzeniu na bardziej przyjazne dla środowiska źródła energii, ale ich brak nie groził większymi zawirowaniami, ponieważ do Europy szerokim strumieniem płynęły gaz i ropa z Rosji. Można więc było równoważyć jedno drugim. Teraz jednak sytuacja jest znacząco inna, bo europejska odpowiedź na kryzys energetyczny i możliwości zapanowania nad nim, zależą właśnie od dostaw chińskich produktów.

Chiny oczywiście o tym wiedzą i są świadome tego, w jak komfortowej sytuacji znalazły się dzięki wojnie w Ukrainie. Mówią już głośno – choć głównie w kontekście Stanów Zjednoczonych – o ograniczaniu dostępu do swojej fotowoltaicznej technologii. Na razie planują zakazać eksportu rozwiązań, tak by nie mogły one być wykorzystywane w zakładach działających poza Chinami, które nie należą do chińskich firm. Taka metoda, przynajmniej oficjalnie, miałaby chronić ich rynkową dominację. Jednocześnie coraz częściej odczytuje się to jako skierowane do Zachodu groźby, którymi Pekin pokazuje, iż ma możliwości, by boleśnie odgryźć się za ewentualne sankcje.

Na przykład nałożone z powodu konfliktu o Tajwan lub wspierania Rosji w jej wojnie w Ukrainie. Chodzi tutaj bowiem nie tylko o groźby. Chiny zwracają w ten sposób uwagę na to, iż ich relacja z Zachodem nie jest już jednostronna i podrażnieni, mogą odpowiedzieć. Mogą, bo dziś to my bardziej zależymy od nich, niż oni od nas. Jest tak, ponieważ w czasie, kiedy Europa eksportowała na Wschód znaczącą część swojego potencjału przemysłowego (wraz z technologią, którą bardzo łatwo było w tych okolicznościach „podpatrzyć”), Pekin zajmował się budowaniem wewnątrzazjatyckiego rynku. Tak by w przypadku, w którym nie mógłbym eksportować na Zachód – na przykład z powodu sankcji – mieć możliwość sprzedawania produkcji swoich fabryk.

Zrobił to z bardzo dobrymi efektami i są tacy, którzy twierdzą, iż dziś bez trudu mógłby wstrząsnąć gospodarkami państw Europy, a choćby Stanów Zjednoczonych, samemu znajdując oparcie w Azji. A o tym, iż polityka bywa ważniejsza od rynku i chęci zarabiania pieniędzy, przekonała rosyjska wojna. Chiny mają zresztą historię wykorzystywania tej karty przetargowej i kiedy w 2010 roku doszło do dyplomatycznego konfliktu między nimi i Japonią, którego powodem był spór o Wyspy Senkaku z dnia na dzień przestali tej drugiej dostarczać metale ziem rzadkich. Był to bardzo duży cios dla japońskich firm technologicznych, które są od nich zależne.

Dostrzegły to Stany Zjednoczone, które zreflektowały się w ostatnim czasie i chcą odbudować potencjał lokalnej produkcji. Ustawa o Zmniejszaniu Inflacji, którą administracja Bidena wprowadziła w ubiegłym roku ma między innymi wspierać rozwój wydobycia i produkcji metali kluczowych dla bezpieczeństwa energetycznego. W tym tego budowanego z pomocą energii ze słońca oraz wiatru. Jednocześnie rozpoczęto międzynarodowe zabiegi, których celem jest zwiększenie możliwości produkowania ogniw fotowoltaicznych poza Chinami oraz odzyskanie pozycji w krajach takich jak Kongo oraz Zambia. Czyli tych, w których wydobywa się surowce niezbędne choćby do produkcji baterii litowo-jonowych.

Na zagrożenia zwraca zresztą uwagę coraz więcej osób. Ostatnio zrobili to między innymi Jason Bordoff z Uniwersytetu Columbii i Meghan L. O’Sullivan z Harvardu, którzy na łamach Foreign Affairs opublikowali artykuł o bardzo znaczącym tytule „Epoka energetycznego niebezpieczeństwa”. Napisali w nim, iż bezpieczeństwo energetyczne jest dzisiaj czymś innym niż było w latach 70. ubiegłego wieku i trzeba być świadomym zupełnie nowego porządku energetycznego na świecie. Wraz z nowymi źródłami energii zmienia się bowiem także ich polityka, a nowe realia wymagają nowego podejścia.

Czas byśmy także w Polsce dostrzegli, jak bardzo świat zmienił się w ostatnich kilku dekadach, a bezkrytyczna wiara w skuteczność globalnego kapitalizmu i to, iż rynek zawsze wygrywa z polityką, to niezła recepta na bardzo duże kłopoty. Gospodarkę odporną buduje się dbałością o niezależność od dostaw surowców i technologii, na które nie ma się żadnego wpływu. W tym wypadku oznacza to, iż nie wystarczy skupić się na budowanie elektrowni słonecznych lub wymianie źródeł ogrzewania na pompy ciepła. Trzeba bardzo mocno myśleć o rozwoju polskich lub europejskich technologii opartych o energię odnawialną i jednoczesne budowanie mocy produkcyjnych, które uniezależniają od łańcuchów dostaw rozciągniętych na tysiące kilometrów oraz dobrej woli krajów, z którymi niekoniecznie się przyjaźnimy.

I trzeba to zrobić szybko, bo czasu może nie być zbyt wiele.

  • Czytaj także: Nie może być gorzej? Chiny zapowiadają wojnę

Fot. Fabryka paneli fotowoltaicznych w Jiujiang w Chinach. Produkcja trafia głównie na eksport do USA i Europy. Humphery / Shutterstock.com.

Idź do oryginalnego materiału