Bunt przeciwko elitom. Niemiecki dziennik ma tezę ws. rozkwitu prawicowego populizmu

18 godzin temu
Odnoszący sukcesy prawicowy populizm w Europie i Ameryce jest buntem gorzej wykształconych warstw społecznych przeciwko uprzywilejowanym absolwentom wyższych uczelni – pisze niemiecki publicysta.


Do niedawna partie prawicowo populistyczne nie odgrywały w życiu politycznym w Europie i Ameryce żadnej roli – pisze Johannes Boehme w najnowszym wydaniu tygodnika "Die Zeit". Na potwierdzenie swojej tezy przytacza wyniki uzyskiwane przez nie w latach 80.

We Francji w 1981 r. radykalna prawica zdobyła 0,36 proc. głosów. W Wielkiej Brytanii w 1983 r. British National Party uzyskała poparcie 0,06 proc. W Szwecji w latach 80. żadna prawicowa partia nie ubiegała się o mandaty, a w RFN neonazistowska NPD uzyskiwała wynik 0,2 proc.

W ostatnich wyborach parlamentarnych prawicowi populiści zgarnęli 54 proc. głosów na Węgrzech, ponad 40 proc. we Włoszech, 37 proc. we Francji i 14 proc. w Wielkiej Brytanii. Mają też silne poparcie w najbogatszych krajach Szwajcarii, Holandii oraz Norwegii. Zasiadają w parlamentach Czech, Estonii, Rumunii, Hiszpanii, Portugalii, Belgii oraz Grecji – wylicza autor, dodając, iż mają też prezydentów w Argentynie, Brazylii i USA.

Źródło konfliktu


Johannes Boehme wiąże wzrost znaczenia skrajnej prawicy z reformami oświaty i szkolnictwa wyższego w latach 70. i 80. W Niemczech liczba studentów wówczas wystrzeliła w górę. W roku akademickim 1969 na uczelniach w RFN studiowało 380 tys. osób, do roku 1990 ich liczba wzrosła do 1,5 mln, a dziś jest ich 2,8 mln. Podobne procesy miały miejsce we wszystkich krajach zachodnich.

Równocześnie dyplom akademicki stał się przepustką do społecznego awansu. Osoby z tytułem doktora zarabiają w Niemczech 8687 euro, absolwenci z tytułem magistra 6188 euro, a pracownicy po zawodówkach 3521 euro – cytuje dane Federalnego Urzędu Statystycznego.

W ten sposób powstał nowy front konfliktu – między beneficjentami reformy szkolnictwa i tymi, którzy się "nie załapali".

Z badań przeprowadzonych przez francuskiego ekonomistę Thomasa Piketty wynika, iż absolwenci wyższych uczelni przesunęli swoje poglądy na lewo. Z kolei osoby, które nigdy nie studiowały, zaczęły lokować swoje sympatie coraz bardziej na prawo.

Przepustka do awansu społecznego


"Prawicowy populizm stał się przystanią dla wszystkich, którzy przegapili falę upowszechnienia dostępu do studiów" – podkreślił Johannes Boehme. Równocześnie od początku lat 80. w biurach i fabrykach rozpoczął się proces komputeryzacji, co wiązało się z likwidowaniem miejsc pracy wymagających niskich kwalifikacji. Część pracowników zdołała się przekwalifikować, ale inni spadli do sektora usług, w którym wykształcenie nie jest konieczne.

Doszło do "polaryzacji rynku pracy", a następstwem tego było "kurczenie się środka". Liczba ludzi zasobnych wzrosła, wzrosła także liczba na śmieciowych umowach. "Na dole wylądowali ci, którzy nie studiowali" – stwierdził autor. Wszystkie zmiany w minionych dekadach były korzystne dla absolwentów i niekorzystne dla reszty.

Polaryzacja rynku pracy


Osoby po studiach czuły się materialnie zabezpieczone, ich zainteresowania zwracały się ku ochronie środowiska naturalnego, walki z ociepleniem, obroną mniejszości i uchodźców. Reszta społeczeństwa poszła inną drogą; ich życie stało się mniej bezpieczne, bardziej nieprzewidywalne. Ich horyzonty uległy ograniczeniu z powodu lęku przed deklasacją.

Większość wyborców partii ekstremistycznych nie żyje w biedzie, ale ma pracę, czasami nienajgorzej płatną. Ich głównym problemem jest strach przed utratą pracy i statusu. Na prawicową propagandę podatni są najbardziej ludzie, którzy w strukturze społecznej widzą się wyżej, niż pozwala na to ich status materialny.

Ich gniew skierowany jest przeciwko imigrantom; prawicowi politycy bez przerwy mówią o zagrożeniu z ich strony. Imigranci z biedniejszych państw stali się symbolem wroga.

Destruktywność populistów


Zdaniem autora najdziwniejszym zjawiskiem w prawicowym populizmie jest jego "demonstracyjna destrukcyjność". Prawicowe partie chcą wyjść z UE, chociaż oznaczałoby to straty dla gospodarki. Ich zwolennicy uważają, iż chociaż sami stracą, to straty znienawidzonych elit będą jeszcze większe.

Polityka stała się domeną wykształconych. W Izbie Reprezentantów w poprzedniej kadencji 94 proc. posłów miało dyplom uczelni. W Izbie Gmin 90 proc. parlamentarzystów miało studia. W Bundestagu 86 proc. kończyło uniwersytet lub wyższą szkołę zawodową.

Dla kontrastu: w rządzie Willy'ego Brandta (1969-1974) zasiadało pięciu ministrów z SPD bez dyplomu, a sam Brandt nie ukończył studiów historycznych. W obecnym rządzie nie ma nikogo, kto nie studiował. A równocześnie osoby z dyplomami uczelni stanowią zaledwie 37 proc. wszystkich obywateli.

Zastanawiając się nad wyjściem z impasu, publicysta odwołuje się do wydarzeń sprzed prawie 200 lat w Wielkiej Brytanii, gdy w wyniku rewolucji przemysłowej wybuchły zamieszki robotnicze, obejmujące dużą część kraju. Po stłumieniu buntu i ukaraniu sprawców, brytyjskie elity zdecydowały się na radykalne reformy.

Przechodząc do czasów współczesnych pisze w konkluzji: "Wzrost poparcia dla prawicy skończy się dopiero wtedy, gdy liberalne, demokratyczne partie dzięki wielkich, ambitnych reform rozwiążą strukturalne problemy, które w ostatnich 20 latach napędziły prawicy tylu wyborców".

Autor: Jacek Lepiarz


Idź do oryginalnego materiału