Budapeszt, rymowanki i polityczna ucieczka. Ziobro gra va banque

1 dzień temu
Zdjęcie: Ziobro


Zbigniew Ziobro — twarz „dobrej zmiany”, architekt upolitycznionej prokuratury i człowiek, który uczynił ze sprawiedliwości polityczną maczugę — znów wrócił na pierwsze strony gazet. Jednak nie za sprawą reform, śledztw czy konferencji. Tym razem bohater dramatu w roli uciekiniera z Warszawy, który w Budapeszcie szuka nie tyle wsparcia, co politycznej ochrony. Dokładnie tak – w mieście, w którym Viktor Orban budował swój model „sterowanej” demokracji, Ziobro próbuje szukać azylu wizerunkowego i, być może, faktycznego.

„Albo w areszcie, albo w Budapeszcie” – rzucił Donald Tusk, komentując wizytę byłego ministra sprawiedliwości na Węgrzech. Ziobro odpowiedział rymowanką rodem z internetowych memów: „Najpóźniej za dwa lata pakuj manatki – albo do Berlina, albo za kratki”. Zaczęło się więc od polityki, a skończyło na poetyckim pojedynku. Problem w tym, iż polska demokracja to nie kabaret polityczny, a rymowane riposty nie przykryją faktów.

Na profilu Viktora Orbana pojawiła się fotografia z Ziobrą, opatrzona dramatycznym wpisem: „Polski rząd próbuje doprowadzić do jego aresztowania. Wszystko to w sercu Europy, podczas gdy Bruksela milczy”.

Patos, ofiaryzacja, duża dawka politycznej egzaltacji. Orban ubiera Ziobrę w kostium męczennika, jakby to nie w Polsce przez lata deptano niezależność sądów, kneblowano media i uwłaszczano się na państwowych spółkach. Jakby to nie Ziobro budował system, który unijne trybunały uznały za naruszenie zasad praworządności.

Przykra ironia: polityk, który latami gardłował o rzekomych „niemieckich wpływach”, teraz fotografuje się w Budapeszcie jak ktoś szukający bratniego schronienia w twierdzy antyliberalizmu.

Ziobro zapewnia, iż władza Tuska „zmierza ku końcowi”. Twierdzi też, iż rząd łamie konstytucję, przejął media publiczne „w sposób nielegalny” i „kryminalnie podporządkował sobie prokuraturę”.

Zadziwiające, jak łatwo polityczna amnezja ogarnia człowieka, który uczynił z prokuratury przedłużenie partyjnego biura, a z telewizji publicznej maszynę propagandową o natężeniu godnym Białorusi. Ziobro mówi dziś jak ktoś, kto nie tylko zgubił lustro, ale choćby pamięć o tym, iż kiedyś je miał.

Jego słowa brzmią jak polityczny autoplagiat: te same frazy, ten sam ton, ten sam schemat. Świat kontra „prawdziwi patrioci”. Media kontra „prawda”. Sądy kontra „naród”. jeżeli coś się zmieniło, to tylko pozycja mówiącego – z wszechwładnego ministra na politycznego tułacza, który z dnia na dzień staje się bohaterem coraz bardziej marginalnym.

Nieprzypadkowo Radosław Sikorski zasugerował, iż „nie jest wykluczone, iż polityk PiS nie wróci do kraju”. Czy to wyłącznie medialna złośliwość? Być może. Ale faktem jest, iż Ziobro, który jeszcze niedawno straszył sędziów wnioskami dyscyplinarnymi, dziś zdaje się bać tego samego systemu, który tworzył. I to może być najboleśniejszy paradoks tej politycznej historii: system represyjny, jak bumerang, wraca do swojego twórcy.

Nie wiemy, czy Budapeszt stanie się dla Ziobry polityczną przystanią, czy tylko epizodem w drodze do sali sądowej. Wiemy natomiast, iż styl tego wyjazdu, retoryka strachu i rymowane przepychanki odsłaniają coś więcej niż tylko taktykę obrony. To symboliczne domknięcie epoki – epoki politycznego cynizmu, w której siła była uznawana za prawo, a władza miała usprawiedliwiać wszystko.

Ziobro może jeszcze rymować i straszyć „berlińskim scenariuszem”. Ale dziś jego słowa brzmią jak echo przeszłości, która nie wróci. A Budapeszt, zamiast być punktem oparcia, staje się dowodem bezsilności i końca – nie tylko kariery, ale i politycznej filozofii, która przez lata zatruwała polskie życie publiczne.

Idź do oryginalnego materiału