Bronisław Łagowski: Czy Polskę stać na niepodległość?

1 tydzień temu

Niepodległościowa retoryka naszych partii irytuje mnie. Nie dlatego, iż niepodległość lekceważę, ale z tego powodu, iż ta retoryka brzmi fałszywie. Deklamacje niepodległościowe nie wyrastają ze zrozumienia rzeczy, są płytkie i nie towarzyszy im świadomość, co trzeba w obecnych warunkach historycznych robić, aby niepodległość zachować i mieć z niej wymierne korzyści.
Bronisław Łagowski

Wydawnictwu Universitas dziękujemy za udostępnienie fragmentu do publikacji. Zachęcamy do lektury całej książki.

Jan Sadkiewicz: Kłopot z niepodległością

„Nieinterwencja, proszę Pani – miał powiedzieć Talleyrand – to pojęcie z dziedziny polityki i metafizyki, które oznacza mniej więcej to samo, co interwencja”. Podobny – ba! – większy choćby zamęt myślowy towarzyszy polskiemu rozumieniu słowa „niepodległość”.

A jest to pojęcie w politycznym słowniku Polaków bodaj najważniejsze. Niepodległość jest najdonośniej świętowana, nie tylko zresztą 11 listopada, bo przecież i 3 maja, 1 i 15 sierpnia, 22 stycznia i 29 listopada czy wreszcie 1 września celebrowane są walka o niepodległość, obrona niepodległości czy manifestowanie woli niepodległości. Wedle niepodległościowego kryterium oceniane są postacie historyczne i współcześni przywódcy. O niepodległości mówią politycy, piszą publicyści i analitycy, a jeżeli ktoś chce swego przeciwnika w oczach opinii całkiem spostponować, to ultima ratio w takich sytuacjach jest oskarżenie o brak uczuć niepodległościowych, o zdradę sprawy niepodległości, o dybanie – w porozumieniu, rzecz jasna, z zagranicą – na naszą niepodległość.

Być może nie ma w tym niczego zaskakującego. Skoro w zaraniu epoki kształtowania się nowoczesnych nacjonalizmów straciliśmy własne państwo – najdoskonalsze (przynajmniej wówczas i długo potem, być może do dzisiaj) narzędzie obrony dobra wspólnego oraz rozwoju duchowego i materialnego, skoro nad polską tożsamością od ponad dwustu lat ciąży przeświadczenie, iż Polska jest, ale może jej nie być, iż może ona „zginąć”, to trudno się dziwić, iż idea niepodległości zdominowała wyobraźnię polityczną Polaków. Nie może jednak nie martwić, iż temu intensywnemu przeżywaniu niepodległości (bądź jej braku) nie towarzyszy choćby w porównywalnym stopniu żywa refleksja nad zagadnieniem czym ta niepodległość faktycznie jest, jakim uwarunkowaniom podlega, jakie jest jej miejsce w hierarchii celów narodowych (przyjmuje się bez dyskusji, iż jest celem najwyższym), czemu powinna służyć i co warto dla niej poświęcać.

„Pragnienie jest ojcem myśli” – wyjaśniali genezę własnych i cudzych rozważań anglosascy teoretycy stosunków między narodami, podając postawienie celu za pierwszy i nieodzowny etap analizy i obmyślania pozwalających na jego osiągnięcie środków. O interesującym nas tutaj przypadku nie możemy jednak tego powiedzieć. W Polsce hasło niepodległości – acz nie można mu odmówić mocy pobudzania patriotyzmu i skłonności do poświęceń – do rzetelnej pracy umysłowej pobudzało nielicznych, znacznie częściej było czynnikiem odbierającym jasność myślenia i paraliżującym racjonalne działanie, a popychającym do czynów lekkomyślnych i zgubnych.

Już w XIX wieku stało się narzędziem „powstańczego szantażu”, osłoną dla postępków niegodziwych, jak działalność tzw. sztyletników w okresie powstania styczniowego, czy wreszcie glejtem na bezkarność za spowodowane katastrofy.

Kto brał na sztandar hasło niepodległości, otrzymywał we własnych oczach, a – co gorsza – także w oczach dużej części rodaków, współczesnych i potomnych, prawo do samowolnego rozporządzania losem narodu i zwolnienie z odpowiedzialności za ściągnięte nań klęski.

Niepodległość – i to ujmowana w bardziej symboliczny niż realny sposób – zaczęła spychać w cień wszelkie inne cele narodowe, w tym te, które faktycznie decydowały i decydują o pozycji w otoczeniu międzynarodowym. Działalność w zamyśle „niepodległościowa” niejednokrotnie największe usługi oddawała nie Polsce, ale jej przeciwnikom. Niepowodzenia nie prowokowały do refleksji i racjonalizacji działania, wręcz przeciwnie – niepodległość stawała się czymś coraz bardziej oderwanym od rzeczywistości, czego logika ani związki przyczynowo-skutkowe nie dotyczą.

Kiedy zaś w XX wieku Polacy najpierw nieoczekiwanie odzyskali niepodległe państwo, a następnie w gwałtowny sposób zostali go pozbawieni, wszystkie te niedostatki politycznego rozumu jeszcze się pogłębiły i rozszerzyły, a wszelkie próby intelektualnej reakcji zostały zepchnięte ma margines. Zaczęło się od zrodzonego po 1918 roku złudzenia, brutalnie rozwianego 21 lat później, iż Polska zawdzięcza niepodległość swojej własnej sile, a nie nadzwyczajnej konfiguracji politycznej powstałej w wyniku pierwszej wojny światowej. Już w pierwszych latach II Rzeczypospolitej publiczna debata o niepodległości przybrała, jak wspominał Dmowski, kształt licytacji, kto pierwszy i kto głośniej o niej mówił. Niepodległościowość powiązano w zasadzie wyłącznie z buntem i walką zbrojną, dezawuując niemal całkowicie inne, być może ważniejsze, pola zmagań między narodami. Niepodległość w oczach Polaków stała się funkcją mobilizacji moralnej, czymś niezależnym od warunków zewnętrznych i swych materialnych podstaw, niepodlegającym kalkulacji zysków i strat.

Powstały i znalazły rzesze zwolenników teorie – na niczym nieoparte, a wręcz sprzeczne z logiką i historią – wiążące niepodległość a to z przegranymi powstaniami, a to z niepodległością państw ULB, a to z utrzymaniem hegemonii amerykańskiej nad światem.

Niepodległość zaczęła być uważana za coś, co się Polsce należy, a nie coś, co trzeba nieustannie budować własnym wysiłkiem, nie tylko i nie przede wszystkim zbrojnym.

O stopniu myślowego zamętu może świadczyć fakt, iż odpowiedzialnością za polską niepodległość obarczono innych – Francuzów, Anglików, Amerykanów, generalnie Zachód – zasypując ich pretensjami i oskarżeniami o zdradę, ilekroć się z tego rzekomego obowiązku nie wywiązują. Wobec własnego narodu zaczęto zaś egzekwować, poprzez rozmaite formy zbiorowej presji, nakaz jednomyślności w myśleniu o niepodległości, odmawiając rodakom prawa do różnic w interpretacji narodowych interesów.

Umiłowanie niepodległości, przy pozorach szlachetności, stało się maską postaw niebezpiecznych i skrajnych: pseudopatriotycznego konformizmu, moralnej megalomanii, zaniku obserwowanego wśród narodów cywilizowanych szacunku do przeciwnika i nieumiejętności wyzwolenia się z dawnych wrogości. „Wszystko, czego dokonują Polacy, jest wykonywane pod tchnieniem ukrywanej nienawiści, która im paraliżuje dłonie i wykrzywia idee… – zauważał blisko sto lat temu zagraniczny obserwator – I rządzą tak, jak rządzi niewolnik, dorwawszy się do władzy…”. Ten zbudowany na nienawiści patriotyzm „jest niesłychanie groźnym niebezpieczeństwem – pisał jeszcze wcześniej obserwator polski – bo stanowi prostą drogę do narodowego samobójstwa (…) rozgląda się tylko za wrogami swoich wrogów, ażeby się im wysługiwać”.

Zaiste trudno mówić o postępie, skoro jeszcze w XIX czy na początku XX wieku realizm w myśleniu o niepodległości mogli reprezentować ludzie dochodzący do stanowisk władzy, jak Wielopolski, czy liderzy znaczącej części społeczeństwa, jak Dmowski, a już w połowie XX wieku co najwyżej niszowi publicyści, jak Aleksander Bocheński czy Stanisław Stomma. Kolejne kilkadziesiąt lat później kilka zostało choćby z tego namiętnego oddania sprawie, jakiego nie można odmówić dawnym pokoleniom niepodległościowców, a które ustąpiło miejsca jałowemu podnieceniu i upajaniu się niepodległościowym dyskursem, przeobrażonym już niemal bez reszty w gmatwaninę metafor i nie wiadomo co znaczących frazesów, coraz bardziej irytującą swoim oderwaniem od realnych problemów i wyzwań stojących przed narodem w trzeciej dekadzie XXI wieku.

A przecież – i to być może najboleśniejsza konstatacja w dotychczasowym wywodzie – Polacy potrafili rozważać to zagadnienie w sposób rzeczowy, głęboki, praktyczny. Jeszcze przed wybuchem powstania listopadowego (Antoni Trębicki), a później po klęsce styczniowego (Stanisław Tarnowski) zwracano uwagę, iż niepodległościowe intencje nie mogą zwalniać z odpowiedzialności za skutki podejmowanych działań. Już wtedy apelowano o samodzielność w myśleniu, umiarkowanie i cierpliwość w działaniu (Fryderyk Skarbek); piętnowano z jednej strony patriotyzm obchodowy, z drugiej – niepodległościowy fanatyzm (Paweł Popiel), domagano się wzięcia na samych siebie – a nie przerzucania na innych – odpowiedzialności za własny los (Michał Bobrzyński). Przede wszystkim zaś już wtedy Stanisław Koźmian położył podwaliny pod nowoczesne i omalże naukowe myślenie polityczne, nauczając w Rzeczy o roku 1863 o dwóch fundamentalnych prawdach: iż niepodległość jest wartością względną i iż jest adekwatnością stopniowalną.

Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.

Wzmocnij kampanie obywatelskie Instytutu Spraw Obywatelskich

Przekaż swój 1,5% podatku:

Wpisz nr KRS 0000191928

lub skorzystaj z naszego darmowego programu do rozliczeń PIT.

Niepodległości nie można absolutyzować, ponieważ obok niej istnieje jeszcze coś ważniejszego: byt narodowy, czyli ludność i jej materialne zasoby, stanowiące fundamenty siły politycznej.

A bez odpowiednich środków materialnych można się cieszyć co najwyżej formalną suwerennością, faktyczna niepodległość musi opierać się na sile zdolnej oprzeć się naciskom innych podmiotów polityki międzynarodowej. Dlatego rzekomo niepodległościowe dążenia, tłumaczył Koźmian, których skutkiem jest niszczenie materialnych podstaw bytu narodowego i przesuwanie stosunków sił na niekorzyść Polski, są nierozumne i zgubne, prowadzą do celu dokładnie odwrotnego od zamierzonego.

Po drugie, niepodległość nie jest wartością zero-jedynkową. Niepodległości nie można traktować – pisał Adolf Bocheński – jako rzeczy, którą się nagle odzyskuje i nagle traci. Rozsądnie mówić można jedynie o mniejszej lub większej niepodległości, o mniejszej lub większej możliwości niepodlegania woli innych narodów i narzucania im swej woli. Formalna suwerenność to tylko jeden ze szczebli, jakie można zajmować w hierarchii międzynarodowej, a szczebli tych jest wiele – od mocarstwa światowego do zupełnego wyniszczenia fizycznego – i rywalizacja narodów o jak najlepsze miejsce w tej hierarchii nigdy nie ustaje.

I tu być może dochodzimy do sedna polskiego problemu z niepodległością, ponieważ wydaje się, iż marzeniem Polaków jest, aby właśnie ustała. Żeby raz wywalczona niepodległość była już na zawsze, żeby nie trzeba było już toczyć tych nieustannych zmagań, do których Polacy zdają się nie mieć ani głowy, ani charakteru. Nie przypadkiem tak 1918, jak i 1989 rok obrodziły w Polsce pragnieniem czegoś na kształt zamrożenia stosunków międzynarodowych, aby już zawsze było tak jak jest, i nie z czego innego bierze się tak silna w Polsce tęsknota za końcem historii. Naszym ideałem jest, kpił Dmowski, żeby granice między narodami zostały raz na zawsze uświęcone i żeby każdy mógł spokojnie spać na swoim.

Jeżeli w polskim nurcie realizmu politycznego chciałoby się znaleźć jedną nić, łączącą tych, którzy tę tradycję w XIX wieku zapoczątkowywali, przez tych, którzy ich dorobek w XX stuleciu podejmowali i rozwijali, po tych, którzy – jak Bronisław Łagowski – w XXI wieku wciąż go wzbogacają i nie pozwalają mu zginąć, to moim zdaniem jest nią nieustający apel o osiągnięcie politycznej dojrzałości. O odrzucenie młodzieńczej próżności, efekciarstwa, arogancji, o skończenie z błazenadą, jaką jest przypisywanie sobie zalet, jakich się nie posiada, siły, o jakiej się tylko marzy. O zrozumienie zasad rządzących polityką międzynarodową, a odrzucenie chełpliwego przekonania, iż my te mechanizmy możemy zmienić, nagiąć do swojej woli. O wykształcenie tych adekwatnych wiekowi męskiemu cech, których Polsce najbardziej brakuje: wytrwałości, konsekwencji, opanowania, roztropności, odwagi – ale nie odwagi fizycznej konfrontacji z wrogiem, tylko odwagi spojrzenia na siebie we adekwatnych proporcjach, pogodzenia się z uwarunkowaną rzeczywistym potencjałem rolą, jaką możemy pełnić, i uświadomienia sobie ogromu pracy, jaką trzeba wykonać, aby ten potencjał dorównał naszym aspiracjom.

O zrozumienie, iż naród w każdej chwili swych dziejów zdaje egzamin ze swojej siły i sprawności, a żadne prawdziwe czy mniemane historyczne zasługi z tego sprawdzianu nie zwalniają.

„Polska musi wreszcie dorosnąć” – tytuł wywiadu udzielonego przez pewnego polityka jesienią 2009 roku[1] – to surowe przesłanie, z jakim rodzima szkoła realizmu występuje przeciw tym, wedle których Polsce należą się, tu i teraz, partnerskie stosunki z mocarstwami i prawo nieliczenia się z siłą i interesami innych państw, i to świat jest głupi i podły, nie my, o ile tego natychmiast nie otrzymujemy.

„Wielu sobie wyobraża, iż niepodległość jest wydarzeniem jak wygrana bitwa” – pisze Łagowski, podczas gdy „w rzeczywistości dochodzi się do niej stopniowo, etapami”. To, czy naród posuwa się w górę, czy w dół międzynarodowej hierarchii, zależy po części od jakości organizacji politycznej, jaką jest w stanie stworzyć, po części od zmieniających się warunków zewnętrznych, od nas niezależnych. Zasadniczymi wątkami publicystyki Łagowskiego przez cały okres III RP było po pierwsze wskazywanie tych zjawisk zewnętrznych, na które nasz wpływ jest ograniczony lub żaden, z czego trzeba sobie zdawać sprawę, po drugie – formułowanie warunków, jakie trzeba spełnić, aby ten poziom niepodległości, jaki jest udziałem naszego pokolenia, wypełnić jak najlepszą treścią i stworzyć, być może, podstawy do jego podniesienia.

Lekka, felietonowa forma nie może przesłaniać faktu, iż mamy tu do czynienia z głęboko przemyślaną filozofią państwa, opartą na dokonaniach najlepszych przedstawicieli zachodniej myśli politycznej (nie ma tu choćby miejsca na wymienianie tych wszystkich teoretyków i praktyków polityki, z których dorobku Łagowski swobodnie czerpie). Każdy tekst – nie spośród tych przeszło stu, które składają się na niniejszy wybór, ale tych ponad tysiąca, które stanowiły jego podstawę – jest tylko pretekstem do wypowiedzenia jakiejś ponadczasowej myśli, jakiejś uniwersalnej reguły, jakiejś przenikliwej obserwacji otaczającej nas rzeczywistości. A jako iż w naszym niezwykle złożonym świecie nigdy wszystkiego przewidzieć nie można, mądrość polityczna, poucza Łagowski, polega na kierowaniu się słusznymi zasadami.

Ktokolwiek zagłębi się w to pisarstwo, pozna podstawowe prawdy dotyczące państwa i życia społecznego, zbiorowości politycznych i władzy nad nimi, ustalania hierarchii wartości i definiowania interesu narodowego. Łagowski przypomina o znaczeniu ładu – prawnego i materialnego – w stosunkach wewnętrznych, siły w polityce międzynarodowej, uczciwości w myśleniu. Uczy, jak wyciągać nauki z historii i wzbogacać nimi tradycję narodową. Uwrażliwia na bałamuctwa polityków i manipulacje mediów. Pokazuje, jak potężnym narzędziem rozumienia świata może być niezależny umysł uzbrojony w wielowiekowy dorobek myślicieli politycznych rodzimych i obcych, a także jak ważnym zadaniem jest eliminowanie nieracjonalności z życia politycznego i społecznego.

Uświadamia wreszcie, iż „Czy Polskę stać na niepodległość?” to nie jest retoryczny chwyt, wezwanie do boju czy okrzyk na wiecu, ale realny problem, nad którym elity narodu powinny się stale pochylać.

Odpowiedź na to pytanie nie jest funkcją naszych pragnień, ale tego, czego potrafimy realnie dokonać. Nie sposób udzielić jej inaczej, jak przez rzetelną analizę uwarunkowań wewnętrznych i zewnętrznych, sił własnych i obcych, dynamiki zmian w stosunkach międzynarodowych.

Narodu słabego w anarchicznym otoczeniu międzynarodowym nie stać – jak podczas ostatniej wojny pouczał Ksawery Pruszyński – na luksus niemyślenia. Publicystyka Łagowskiego z pewnością na taki luksus nie pozwala.

Zapraszamy na staże, praktyki i wolontariat!

Dołącz do nas!

Chcemy obiektywizmu

Nie wiadomo, jak się ułożą stosunki między administracją Donalda Trumpa a Kremlem, ale Władimir Putin już ma powód odczuwać ulgę. Zapasy błota, jakie zachodnie (i polskie) media miały dla prezydenta Rosji, w połowie będą przeznaczone dla Trumpa, prezydenta Stanów Zjednoczonych. We dwóch zawsze raźniej.

Słusznie napisano w poprzednim numerze „Przeglądu”, iż „zwycięstwo Trumpa i Partii Republikańskiej to wielka klęska mediów amerykańskiego głównego nurtu”. Prawie jednomyślnie wystąpiły one przeciw Donaldowi Trumpowi, co nie pozostało kompromitacją, ale rażąco przesadziły z oszczerstwami i prawie jednomyślnie błędnie prognozowały wynik wyborów. Naśladowały je polskie media, dodając jeszcze bezsens, jakim jest agitowanie ludzi w Polsce do udziału w wyborach amerykańskich dzięki trzymania kciuków, jakby w przekonaniu, iż polskie kciuki zostaną doliczone do wyniku. Polscy dziennikarze kochają oceniać; obiektywizm w opisywaniu faktów sprawia im przykrość, bo nie czują się wówczas demiurgami zdarzeń. Czują się nimi, gdy oceniają, pouczają, karcą, szydzą. Egzystencjonalne sedno, według ich przekonania, tkwi w ocenie, a nie w obiektywnym stanie rzeczy.

Czy ktoś nie słyszał o księdzu Józefie Marii Bocheńskim, imię zakonne Innocenty? Był to bardzo uczony i życiowo doświadczony dominikanin, profesor, a w pewnym okresie też rektor uniwersytetu we Fryburgu w Szwajcarii. Wykładał filozofię i logikę, pisał przeciw marksizmowi i z tego powodu miał pozycję wśród sowietologów. Byłem kiedyś na jego wykładzie uniwersyteckim traktującym o zjawiskach estetycznych w realnym życiu. Jeden z przykładów, jakie przytaczał, był wzięty z wojny 1920 roku, w której brał udział jako bodajże ułan. Nie przytoczę tego przykładu, żeby nie gorszyć maluczkich, zwłaszcza starych maluczkich, bo młodych, zdaje się, nic już nie gorszy. Ponieważ użyję argumentu z jego autorytetu, dodam jeszcze, iż posiadał własny samolot, którym latał do późnej starości, i był bratem dwóch innych znanych Bocheńskich, Aleksandra i Adolfa. Otóż ten ojciec Innocenty Bocheński napisał m.in. małe, ale nader treściwe dziełko zatytułowane Podręcznik mądrości tego świata.

Na początku zastrzega się, iż jako ksiądz chrześcijański nie może zalecać wszystkiego, co się składa na mądrość tego świata, bo jak powiedział św. Paweł (I Kor. 1,20), „Chrystus uczynił ją głupią”, nie przemilczając, iż w oczach niewierzących głupotą jest chrześcijaństwo.

Z tego Podręcznika… można wyodrębnić oczywistości tego świata, a te choćby ksiądz musi uznać. Pominę tu kwestie, iż tak powiem, mądrościowe i ograniczę się do jednej prawdy oczywistej, bardzo w polskich mediach deficytowej. Bocheński nazywa ją zasadą kompetencji: „Zajmuj się sprawami, które od ciebie zależą, a nie tymi, które od ciebie nie zależą. W rzeczy samej zajmować i przejmować się rzeczami, które od nas nie zależą, jest wielką głupotą. Jednym z najdziwniejszych zjawisk w przyrodzie jest, iż tylu ludzi myśli, troska się, rozprawia o sprawach, na które nie ma najmniejszego wpływu”. Trzeba jednak rozróżnić sprawy, na które nie ma się wpływu, od spraw, na które ma się malutki wpływ. W społeczeństwie jednostka może myśleć, iż nie ma na nic wpływu, gdy w rzeczywistości jej malutki, prawie nieodczuwalny wpływ połączony z takimi prawie nieodczuwalnymi wpływami innych jednostek może doprowadzić do skutków o ogromnym znaczeniu. Ale co myśleć o Polaku, np. dziennikarzu, któremu się wydaje, iż trzymając kciuk za Clintonką lub Trumpem wpływa na wynik wyborów w Nowym Jorku? On tak nie myśli, ale przeżywa sytuację w taki sposób, jakby myślał. Bocheński stawia sprawę zasadniczo: „Nie wartościuj niepotrzebnie. Ta zasada zakazuje nie tylko czynów w sprawach, na które nie mamy wpływu, ale i sądzenia o takich sprawach. Jej uzasadnienie leży w tym, iż wartościowanie prowadzi zwykle do przejmowania się, zabronionego przez następne przykazanie: Nie przejmuj się tym, na co nie masz wpływu. Przejmowanie się sprawami ode mnie niezależnymi, złoszczenie się na nie jest oczywistą głupotą, bo jest bezcelowe, a nieprzyjemne. jeżeli jacyś oprawcy mordują niewinnych ludzi, to jest to prawdopodobnie przykre, ale jeżeli nie mogę przyczynić się do położenia końca tym mordom, dlaczego miałbym się nimi przejmować?”. Oczywiście trzeba się dobrze rozpatrzyć, czy rzeczywiście mogę lub nie mogę pomóc w tej sprawie.

Nie mamy tej trudności, gdy chodzi o przeszłość. Co się stało, już się nie odstanie i do zdarzeń historycznych trzeba się ustosunkować ze specjalną powściągliwością, na którą nie stać ludzi głupich.

„Myśl i czuj niezależnie od innych”, wzywa ksiądz Bocheński. Zasada dziś bardziej na czasie, niż kiedykolwiek była. Doskonałe środki przekazu sięgają głęboko w psychikę jednostek, odbierają autentyczność myślenia, osłabiają poczucie rzeczywistości, a razem z tym zdrowy rozsądek; „większość ludzi nie rządzi sobą, jest pędzona przez innych, stosuje swoje uczucia, nastroje, myśli do tego, co czynią i myślą inni. To duchowe niewolnictwo tłumu jest wspierane przez środki masowego przekazu, które dbają codziennie o to, aby każdy wiedział, co powinien myśleć i czuć”.

Wszystkie polskie media głównego nurtu w ślad za amerykańskimi głosiły i głoszą to samo: Donald Trump jest nieprzewidywalnym ignorantem, mizoginem (antypatykiem kobiet) i jednocześnie natrętnym uwodzicielem, narcyzem, seksistą, kłamcą (kanadyjski dziennikarz, który nie odstępował go na krok, doliczył się 25 kłamstw dziennie), wulgarnym chamem i dalej pozostały słownik wyrazów obelżywych. Nie wiadomo, jak Polacy reagują na takie prasowe i telewizyjne usiłowanie przemocy psychicznej, wiemy, jak zareagowali Amerykanie.

„Przegląd”, 21 listopada 2016

Przypisy:
[1] Zob. s. 296 niniejszej książki.

Bronisław Łagowski, Czy Polskę stać na niepodległość? Teksty wybrane z lat 1991–2019, Wyd. Universitas, 2024

Idź do oryginalnego materiału