Amerykański szef odrodzonego Departamentu Wojny Pete Hegseth na spektakularnej odprawie generalskiej w bazie Quantico w Wirginii 30 września 2025 roku odświeżył rozumienie zimnowojennego hasła „pokoju przez siłę”.
To nawiązanie do koncepcji odstraszania, którą lubili posługiwać się kolejni amerykańscy prezydenci od czasów Harry’ego Trumana w konfrontacji z „imperium zła”, jakim wedle Ronalda Reagana był Związek Radziecki. Polaryzacja sił w okresie „zimnej wojny” wokół dwóch biegunów dawała nadzieję na utrzymanie systemu międzynarodowego w procesie stabilnej równowagi. Bipolarność minimalizowała błędne kalkulacje i fałszywe postrzeganie, zmniejszając ryzyko wybuchu wojny między dwiema największymi potęgami jądrowymi.
Po dość niespodziewanym i raptownym rozpadzie bloku wschodniego i upadku ZSRR system międzynarodowy wszedł w fazę jednobiegunowości. Straciła w nim zastosowanie tradycyjna dynamika równoważenia sił. Mimo wzrostu potęgi Chin i odbudowy pozycji regionalnej Rosji USA dysponują od kilku dekad tak wielką przewagą militarną, iż nie sposób przewidzieć, kiedy ich hegemoniczna pozycja ulegnie zniesieniu. To oznacza, iż strategia budowania „pokoju przez siłę” będzie się utrzymywać co najmniej w perspektywie średniookresowej.
Amerykański Unipol…
czyli mocarstwo hegemoniczne nie ma bowiem i w przewidywalnej perspektywie mieć nie będzie równego sobie konkurenta. jeżeli Chiny utrzymają swój szybki wzrost i przekształcą swoją siłę gospodarczą w potencjał militarny, mogą w końcu stać się równorzędnym konkurentem dla USA. Nie mają one jednak takiej ekspansjonistycznej determinacji ani doktryny opartej na misyjności w imię promowanych przez siebie wartości, aby dążyć do urządzania świata na swoją modłę.
Polska polityka od kilku dekad jest funkcją uległości wobec amerykańskich interwencji hegemonicznych, opartych na koncepcji strategicznej „pokoju przez siłę”. Włączenie polskich kontyngentów do „ekspedycji karnych” w Afganistanie czy w Iraku oznaczało zgodę na posługiwanie się nowymi środkami operacyjnymi w postaci uderzeń wyprzedzających czy ataków prewencyjnych. W rezultacie państwa zachodnie zaakceptowały obniżanie progu dla interwencji zbrojnych USA oraz rozbudzenie tendencji ekspansjonistycznych. Pisano o tym w różnych opracowaniach na Zachodzie, ale w Polsce literatura na ten temat jest bardzo uboga i jednostronna. Brakuje autentycznej, pozbawionej ideologizacji debaty na temat jednobiegunowości jako czynnika wywołującego konflikty w stosunkach międzynarodowych.
Osobliwością polskiej sceny politycznej stało się natomiast głębokie zauroczenie polityków od lewej do prawej strony hasłem „pokoju przez siłę”. Nie zdają oni sobie sprawy z tego, iż brzmią jedynie jako bezkrytyczne echo zaoceanicznego hegemona. Nie mają przecież żadnych atutów potęgi, którymi dysponują przywódcy Ameryki. Nawołują do intensyfikacji zbrojeń i podżegają do wojny, a pokojowi nadają niechciany sens, tak jakby był to stan utrzymywany wbrew ich własnej woli i rozumnym kalkulacjom. Tymczasem społeczeństwo oczekuje od nich jasnej i jednoznacznej deklaracji, iż nie pogrążą Polski i Polaków w niechcianej i wcale „nie naszej” wojnie.
Na fali rosnących obaw o konsekwencje polskiej polityki warto skierować do najważniejszych decydentów w państwie podstawowe pytanie: po co jest nam potrzebna wojna z Rosją? Przecież usilne poszukiwanie casus belli, czyli pretekstu do włączenia polskich sił zbrojnych w działania wojenne przeciw Rosji, nie leży absolutnie w egzystencjalnym interesie Polaków! Zadaniem prezydenta i rządu jest unikanie prowokacji, a nie ich wyolbrzymianie! Wtargnięcie dronów na terytorium Polski w nocy z 9 na 10 września 2025 roku trzeba było wyjaśnić do końca, także z udziałem strony rosyjskiej, jeżeli ta proponowała konsultacje. Dlatego powstało wrażenie w opinii społecznej, iż wielu przekazom zabrakło wiarygodności. W końcu po to wymyślono negocjacje już kilka tysięcy lat przed naszą erą, aby z nich korzystać, także w ekstremalnych sytuacjach zagrożeń wojennych. A może tym bardziej wtedy!
Który z polityków weźmie na siebie odpowiedzialność za kolejne cierpienia i ofiary, za kataklizm, którego przecież nie usprawiedliwiają żadne doktryny ani zobowiązania sojusznicze? Tym bardziej narzucona z Waszyngtonu, Brukseli, Paryża, Berlina i Londynu solidarność z Ukrainą nie jest warta przelewu polskiej krwi! Żywotny interes narodu polskiego to trzymanie się z dala od niszczycielskiej wojny, to obrona pokoju przez siłę defensywnego odstraszania, ale nigdy z jej bezpośrednim użyciem. Liderom politycznym, mającym jedynie czasowy mandat na rządzenie, nie wolno szarżować, ani narażać życia żołnierzy i cywilów w imię cudzej sprawy!
Festiwal antyrosyjskiej obsesji
Ostatnie tygodnie to istny festiwal obsesji antyrosyjskiej, werbalnego napinania muskułów i demonstrowania szaleńczej determinacji, aby w końcu Zachód uderzył na Rosję. Polska jest w awangardzie tej fałszywej krucjaty. Polscy politycy bezwolnie i bezkrytycznie dają się podprowadzać euroatlantyckim „jastrzębiom”, zapominając bądź nie wiedząc, iż nieustępliwość i bezkompromisowość z jednej strony, a z drugiej wzniosłe deklaracje o miłowaniu pokoju (Hegseth: „wszyscy kochamy pokój”), to stara specjalność anglosaskich i zachodnioeuropejskich podżegaczy wojennych.
Politycy polscy powinni wreszcie zrozumieć, iż i Biden, i Trump oraz cała reszta zachodniej kamaryli, pozwalają rzucać się Polakom i Bałtom na wzburzone wody konfrontacji z Rosją, które sami wzburzają. Jednocześnie mimo zapewnień ustawiają się w pozycji asekuracyjnej, aby ochronić swój stan posiadania. Wydaje się, iż najbardziej wnikliwe oceny tej sytuacji przedstawia przywódca Węgier Viktor Orbán.
Znana z historii logika łączenia wrogości i dialogu pozwoliła Donaldowi Trumpowi na spotkanie z Władimirem Putinem na Alasce, choć europejscy sojusznicy Ameryki zrobili wiele, aby zniweczyć jej rezultat. A może było to tylko wprowadzanie opinii publicznej w błąd? Gdy opadną maski, może okazać się, iż jest to powtarzana od lat strategia odwracania uwagi od rzeczywistych przygotowań do wojny. Służby zachodnie nie próżnują w tej sprawie.
Kilka dekad temu, dzięki mieszanej strategii siły i dyplomacji udało się porozumieć Reaganowi z Gorbaczowem podczas „szczytów” w Genewie i Reykjaviku. Mimo zmienionych okoliczności i uwarunkowań geopolitycznych powiązania komunikacyjne i osobiste kontakty liderów między Moskwą a Waszyngtonem znów mogłyby stanowić podstawę uspokojenia napiętej sytuacji międzynarodowej i wygaszenia zapalnych ognisk. Komuś to jednak jest bardzo nie na rękę.
Nadzieja czy szansa?
Wznowienie dialogu „na szczycie” między największymi mocarstwami i ugrupowaniami państw mogłoby sprzyjać ustaleniu nowych reguł gry w procesach restrukturyzacji globalnych układów sił. Zgodnie z dążeniem Donalda Trumpa, aby przy użyciu dźwigni siły zakończyć trwające konflikty, rodzi się pewna nadzieja, choć niekoniecznie szansa, aby w dłuższej perspektywie przywrócić dialog (plurilog) między największymi graczami i stworzyć podstawy nowego porządku. Może przy tej okazji komuś przypomni się rooseveltowski postulat budowania „siły przez pokój”? Bo przecież jedynie podział odpowiedzialności między wielkimi potęgami i ugrupowaniami państw – jak chciał Franklin Roosevelt – może zapobiec wybuchowi globalnego konfliktu, w którym nie byłoby żadnego zwycięzcy.
Polacy oczekują od rządzących przedstawienia klarownej pokojowej perspektywy w kontekście demonstrowanej postawy amerykańskiego sojusznika i protektora. Sekretarz wojny USA wyraźnie oświadcza, iż stawianie na potęgę Ameryki służy temu, aby nikt jej nie tknął i nie próbował z nią „zadrzeć”. Widać, jak na dłoni, iż to egoistyczny interes Stanów Zjednoczonych jest na pierwszym miejscu, a nie altruistyczne zobowiązania sojusznicze. Przerzucanie przez Trumpa kosztów utrzymania NATO na europejskich sojuszników (czyli eliminowanie problemu tzw. gapowiczów), a także komercjalizacja pomocy wojskowej walczącej Ukrainie wyraźnie pokazują, iż w razie włączenia się do wojny Polska zostanie poddana kolejnemu sprawdzianowi z naiwności i łatwowierności. Na pomoc europejskich sojuszników nie będzie można liczyć, gdyż oni nie chcą ściągać na swoje kraje żadnego nieszczęścia. Wyjście z ustawionej na Polaków pułapki będzie niemożliwe.
Z tych przypuszczeń wynikają zasadnicze wnioski dla polskiej polityki wschodniej. Biorąc pod uwagę odwieczne ścieranie się interesów geopolitycznych mocarstw zachodnich z Rosją, a w tej chwili także z Chinami, Polska mimo swojej instytucjonalnej przynależności do zbiorowego Zachodu nie powinna zaprzęgać swojej raison d’etre w rydwan wojenny interesów amerykańskich. Czas najwyższy zrozumieć, iż jako państwo frontowe NATO wobec Rosji jesteśmy traktowani przez sojuszników instrumentalnie.
Znając próżność amerykańskiego prezydenta, któremu zależy na wpisaniu go na listę laureatów pokojowej nagrody Nobla, polscy politycy powinni spodziewać się rozmaitych eksperymentów z wystawianiem na próbę naszej lojalności i gotowości sojuszniczej. Wymaga to odporności psychicznej i asertywności w obronie swoich racji. Zamiast tego obserwujemy nadmierną gorliwość polskich notabli w hołdowaniu amerykańskiego protektora i demonstrowaniu serwilizmu, bez względu na barwy partyjne. Doprawdy oznacza to katastrofę dla polskiej wewnątrzsterowności i samostanowienia.
Ślepota poznawcza polityków,
…połączona z amnezją historyczną i geopolityczną ignorancją, kieruje Polskę na manowce. Już dziś ponosimy ogromne koszty konfliktu na Ukrainie, a społeczeństwo nie jest w stanie pobudzić rządzących do zmiany błędnej polityki. Ceną za hojne finansowanie wojny na Ukrainie może stać się polityczna destabilizacja i zapaść gospodarcza, zwłaszcza iż rząd poszukuje kolejnych źródeł zasilania Ukrainy kosztem wzrostu wewnętrznego zadłużenia.
Polska nigdy nie uczestniczyła w kontynentalnych systemach równoważenia sił (balance of power). W okresie praktykowania tych wzorów nie liczyła się w bilansie potencjałów albo nie było jej wcale na mapie Europy. Warto jednak pamiętać, iż rywalizacja mocarstwowa w Europie bardzo często prowadziła do katastrofalnych zderzeń w postaci światowych wojen. Wiek XX przyniósł tak tragiczne starcia, iż bez udziału Stanów Zjednoczonych niemożliwe stało się pogodzenie skonfliktowanych stron. Z licznych analogii historycznych płynie więc oczywista przestroga: skazane na wspólne bezpieczeństwo mocarstwa europejskie prędzej czy później znów skłócą się między sobą. Nie zdołają połączyć wewnętrznej zdolności obronnej z zewnętrzną powściągliwością militarną. USA kolejny raz będą musiały wkroczyć na arenę jako arbiter in pace et bello. Czy stanie się to z udziałem Rosji i Chin, pozostaje sprawą otwartą.
Wciągnięcie Polski do rywalizacji mocarstwowej w postaci wielkiej wojny będzie oznaczać dla niej zgubę. Polska nie ma bowiem ani odpowiednich zasobów i potencjału, ani pozytywnego doświadczenia, jak radzić sobie z dwoma gigantami w najbliższym sąsiedztwie na wschodzie i zachodzie, aby uniknąć unicestwienia. Sprawa jest o tyle poważna, iż zdystansowanie się USA wobec Europy otwiera przed Niemcami przestrzeń do rozbudzenia nowych aspiracji hegemonicznych i imperialnych (tzw. doktryna Merza).
W Polsce nie wolno zapominać negatywnych doświadczeń, związanych z budowaniem ładu po II wojnie światowej, opartego na dyktacie mocarstw zwycięskich. Także po rozpadzie Związku Radzieckiego w 1991 roku amerykańskie elity polityczne, a za nimi establishment zachodnioeuropejski, nabrały przekonania, co przekształciło się w kompleks wyższości, iż to one decydują nie tylko o kształcie ustrojowym, ale i o afiliacjach sojuszniczych, skazujących nowo przyjęte państwa na podporządkowanie się interesom Zachodu.
Wnioski z historii
Polacy powinni być mądrzejsi o negatywne doświadczenia XX wieku, zarówno z okresu międzywojennego, jak i zimnowojennego. Pulsacja historyczna pokazuje, iż głównymi rozgrywającymi były i pozostają stare mocarstwa europejskie oraz Stany Zjednoczone. w tej chwili następuje przetasowanie globalnego układu sił, w którym decydują się losy zachodniego przywództwa. Na czoło wysuwają się Chiny, wspomagane przez grupę BRICS+. Nie można przesądzać, jaki będzie ostateczny wynik tej rywalizacji, gdyż nie jest pewne, na ile stare modele rządzenia zostaną wyparte przez nowe. Wiadomo jedynie, iż jesteśmy pogrążeni w globalnej niestabilności, którą warto przetrwać bez narażania się na bezpośrednią konfrontację międzymocarstwową. Wynikająca ze starego porzekadła dobra rada dla Polski w formie parafrazy brzmi zatem: „nie podstawiać nogi tam, gdzie konie kują”.
W niezwykle dynamicznym środowisku międzynarodowym, gdy wiele zdarzeń jest nieprzewidywalnych, a ryzyko wybuchu konfliktu globalnego jest bardzo wysokie, łatwiej jest poprzez nieroztropne decyzje polityków przegrać i stracić dotychczasowy status niż zyskać i umocnić swoją pozycję. Globalna większość, wbrew Zachodowi, opowiada się za odrzuceniem radykalnego stanowiska antyrosyjskiego. Stosunek państw Globalnego Południa, czyli większości państw azjatyckich, afrykańskich i południowoamerykańskich do konfliktu na Ukrainie jest tego najlepszym przejawem. Oznacza to, iż poza samym Zachodem nie ma znaczących państw, którym zależałoby na pokonaniu Rosji. Polsce także ze względu na swoje położenie w „strefie zgniotu” powinno bardziej zależeć na wyciszeniu konfliktu niż na pogrążaniu się w nim aż do samozatracenia.
W kontekście narastania zjawisk kryzysowych w państwach zachodnich i odchodzenia od modelu liberalnego pojawia się szansa przejścia w stronę współistnienia międzycywilizacyjnego. Wymusi je postępująca polaryzacja między nowymi ośrodkami sił. Na razie wyraża się to w balansowaniu Donalda Trumpa między sprzecznymi wizjami oraz poszukiwaniu przez sojuszników europejskich własnego miejsca w systemie atlantyckim poprzez militaryzm i wojenną eskalację. Polskich elit politycznych nie stać niestety na samodzielne zdefiniowanie swoich priorytetów, stawiających na ochronę suwerenności i pokoju, jako korelatów bezpieczeństwa i wzrostu gospodarczego. Parcie do wojny jest najgorszym z możliwych wyborów.
Dzisiejszej Polsce zależy na maksymalizacji bezpieczeństwa, sprowadzanego do tradycyjnych zagrożeń militarnych. Pociąga to za sobą mobilizację zbrojeniową, jakiej nie znano choćby w czasach „zimnej wojny”. Ogromne inwestycje w gospodarkę wojenną świadczą o tym, iż w strategii atlantyckiej postawiono z jednej strony na możliwość pokonania Rosji na polu bitwy, wykorzystując do tego celu Ukrainę, a z drugiej na intensyfikację presji gospodarczej i politycznej, mającej doprowadzić do destabilizacji wewnętrznej i izolacji Rosji na arenie międzynarodowej.
Rezultaty takich działań są połowiczne. Ryzyko bezpośredniego starcia zbrojnego państw NATO z Rosją jest bardzo wysokie i stale rośnie, ale jednocześnie w czasie trwania konfliktu na Ukrainie Rosja zdołała zacieśnić więzi z większością państw, dla których priorytetem jest skuteczna transformacja systemu międzynarodowego w stronę wielobiegunowości. Okazuje się, iż większość państw nie kojarzy bezpieczeństwa międzynarodowego z konfliktem zbrojnym między Zachodem a Rosją, ale stara się dostrzegać hierarchię zagrożeń i wyzwania bezpieczeństwa, wynikające z potrzeb rozwoju społeczno-gospodarczego. Szkoda, iż polskim decydentom brakuje tak samo silnej determinacji w zwiększaniu nakładów na naukę, edukację, ochronę zdrowia czy tanią energię, jak na zbrojenia.
Odnosi się wrażenie, iż ucieczka w wojenną histerię ułatwia nieprofesjonalnym politykom rządzenie. Ludzie łatwo ulegają psychozie strachu, stąd można nimi manipulować, zdobywać posłuch i poddawać autorytarnej tresurze. Tymczasem Polska ze swoim zawieszeniem między atlantyzmem a kontynentalizmem nie potrzebuje u swoich granic żadnego wroga. Ze względu na tranzytowe położenie geograficzne mogłaby realizować role pośredniczące i na nich nieźle zarabiać. Polski minister spraw zagranicznych zamiast gorliwej aktywności w krucjacie antyrosyjskiej mógłby poważnie w gronie współpracowników i ekspertów zastanowić się nad odbudową wizerunku Polski przewidywalnej i potrafiącej budować nieantagonistyczne stosunki ze swoimi sąsiadami. Trafne odczytywanie faktów i zależności między nimi, rozumienie motywacji innych państw, w tym sojuszników oraz dbałość o własne interesy, to probierz roztropności i rozwagi, której nam tak bardzo brakuje.
Niezależnie od tego, jak i kiedy zakończy się konfrontacja między Zachodem a Rosją na tle Ukrainy, już teraz musimy poddać krytycznej ocenie toczące się „gry wojenne”, których globalne konsekwencje mogą okazać się tragiczne dla ludzkości. Nie da się przecież nie zauważyć, iż wynikający z hegemonii amerykańskiej „paternalizm”, sięgający po nowe przestrzenie w Eurazji, doprowadził do największych zagrożeń dla porządku międzynarodowego. Może obok kategorycznego obwiniania reżimów autorytarnych na czele z Władimirem Putinem za działania agresywne i destabilizacyjne, należałoby także uczciwie osądzić liberalnych przywódców Zachodu, którzy cynicznie legitymizują krwawy interwencjonizm w stosunkach międzynarodowych?
Prof. Stanisław Bieleń
Myśl Polska, nr 41-42 (12-19.10.2025)