Polska polityka nie zna nudy. Gdy inni ministrowie w ciszy liczą głosy, Sławomir Cenckiewicz policzył… własne pieniądze. A adekwatnie — pokazał je światu. „Moja ostatnia pensja z @prezydentpl za wrzesień to 9856,75 zł Jak się zwiększy lub zmniejszy, to dam znać!” — napisał szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, ilustrując wpis zrzutem z aplikacji bankowej.
Tym jednym tweetem zrobił to, czego nie udało się jego poprzednikom: sprawił, iż o BBN znów ktoś usłyszał. I jednocześnie przypomniał, iż ta instytucja, powołana niegdyś do „koordynowania bezpieczeństwa narodowego”, dawno już przekształciła się w coś, co można by nazwać Biurem Bezpieczeństwa Nastroju Prezydenta.
Bo dziś BBN nie decyduje o niczym. Politykę obronną prowadzi rząd, wojskiem zarządza MON, a służby specjalne podlegają premierowi. Rolą Biura jest więc przede wszystkim tworzenie dokumentów, których nikt nie czyta, i pilnowanie, by głowa państwa miała wrażenie, iż też „uczestniczy w procesie decyzyjnym”. jeżeli więc głównym zadaniem szefa BBN jest podtrzymywanie dobrego humoru prezydenta, to 10 tysięcy złotych miesięcznie to wcale nie jest mało — raczej bardzo przyzwoita pensja za grzeczne potakiwanie.
Ale Cenckiewiczowi jest najwyraźniej przykro. Jego wpis — niby ironiczny, niby przejrzysty — był w gruncie rzeczy subtelnym apelem o podwyżkę. I trudno nie zauważyć, iż zrobił to w sposób typowy dla nowej polskiej elity politycznej: przez media społecznościowe, pod płaszczykiem troski o „transparentność”.
„Pytacie, czy brutto czy netto — netto!” — doprecyzował po chwili, dodając z uśmiechem, iż „będzie pewnie 2-3 tysiące więcej w przyszłym roku” i iż „przeoczył ekwiwalent za pranie – 509,24 zł”. Trudno powiedzieć, co w tej historii bardziej uderza: infantylna beztroska w mówieniu o publicznych pieniądzach, czy brak elementarnego wyczucia społecznego w kraju, w którym połowa obywateli zarabia mniej niż jego „pranie”.
Na Twitterze zawrzało. Komentatorzy, od mecenasów po posłów Konfederacji, prześcigali się w wyrażaniu współczucia. „To wstyd, iż szef BBN zarabia tak mało!” — napisał poseł Przemysław Wipler. „To są absurdalnie niskie zarobki w relacji do odpowiedzialności” — wtórował dziennikarz Jarosław Wolski. interesujące tylko, o jakiej odpowiedzialności mowa, skoro od lat trudno wskazać choć jedną decyzję BBN, która realnie wpłynęła na bezpieczeństwo państwa.
W rzeczywistości problem nie tkwi w wysokości wynagrodzenia, ale w złudzeniu jego znaczenia. Szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego to dziś funkcja czysto tytularna — złoty liść figowy dla prezydenckiego ego. Gdyby zlikwidować urząd, nikt poza garstką etatowych ekspertów nie zauważyłby różnicy.
Cenckiewicz, zamiast zająć się analizami czy budowaniem realnych kanałów współpracy między prezydentem a rządem, woli prowadzić dyskusję o własnej pensji w internecie. Trudno o lepszy symbol upadku prestiżu instytucji publicznych. Oto profesor historii, człowiek, który lubi mówić o „służbie narodowi”, sprowadza powagę urzędu do poziomu influencerów od finansów osobistych.
Niektórzy próbują bronić Cenckiewicza, mówiąc, iż chciał tylko „pokazać absurd systemu płac”. Ale to absurd, który mógłby naprawić rząd, nie Twitter. Poza tym, jeżeli ktoś naprawdę uważa, iż zarabia za mało za kierowanie biurem bez realnych kompetencji, zawsze może przejść do sektora prywatnego. Tam jego „doświadczenie w praniu” z pewnością zostanie docenione.
Państwo nie powinno płacić więcej za pozory. Biuro, które nie decyduje, nie doradza i nie ponosi odpowiedzialności, nie potrzebuje ministra — wystarczy rzecznik. W tym sensie wpis Cenckiewicza był szczerym aktem autodemaskacji: pokazał, iż sam szef BBN nie do końca wierzy w sens istnienia własnej instytucji.
I może właśnie w tym jest nadzieja: skoro choćby jej kierownik ma poczucie niedosytu, to może czas, by BBN przestało istnieć w formie muzealnego eksponatu z czasów, gdy prezydent udawał, iż ma wpływ na obronność. Dopóki jednak nie odważymy się tego powiedzieć wprost, pozostanie nam śledzenie kolejnych przelewów z Karowej — i kolejnych prób robienia polityki z konta bankowego.