Ameryka na ratunek Europie. Czy katolicyzm z USA ocali gnijący „katolicyzm otwarty” w Polsce i Unii?

1 miesiąc temu

Czy katolicyzm w Europie da się jeszcze uratować? o ile zamkniemy się w swoim własnym unijnym świecie – nie. Rak progresywizmu przeżarł Europę już zbyt mocno, nie wyłączając Kościoła. Lepiej wygląda stan katolicyzmu w Ameryce. Być może to stamtąd musi przyjść pomoc dla Kościoła w Europie.

Kryzys świata zachodniego jest dla wszystkich widoczny i oczywisty. Wśród wielu jego objawów najbardziej rażące są dwa. Pierwszym jest niska dzietność, która uniemożliwia kontynuację trwania społeczeństw bez nieustannego zasilania się migrantami. Drugim z kolei jest odrzucenie tradycji religijnej i wpadanie całych mas ludzkich w tak zwaną bezwyznaniowość. Pierwsze zresztą w dużej mierze wynika z drugiego.

Pod obu tymi względami europejska część Zachodu jest w gorszej sytuacji niż amerykańska. W Unii Europejskiej wskaźnik dzietności wynosi 1,46, a w Stanach Zjednoczonych 1,66. Różnica nie jest duża, ale jednak znacząca, tym więcej, iż za coraz większą część dzietności w Europie odpowiada islamska ludność napływowa z Afryki i Bliskiego Wschodu, która ze względu na swoją religijną tożsamość jest w pełni immunizowana na Zachód, a to znaczy, iż przyrost ludności o takich korzeniach nie jest czynnikiem budującym cywilizację zachodnią, ale wprost przeciwnie, osłabia ją. W Stanach Zjednoczonych najwyższą dzietność mają społeczności latynoskie, które z racji religijnych i kulturowych trudno uznać za ciało obce względem Zachodu.

Różnica pozostało bardziej wyraźna gdy idzie o podejście do religii. W większości państw europejskich na niedzielną mszę świętą uczęszcza najwyżej 10 proc. katolików, a często – jeszcze mniej. O protestantach lepiej choćby nie mówić, w przypadku Niemiec to około 1 proc. wiernych. W Stanach Zjednoczonych również jest pod tym względem niedobrze, ale jednak lepiej niż w Europie jako całości: do kościoła chodzi regularnie 30 proc. katolików i 40 proc. protestantów. To bliskie odsetkowi dominicantes w Polsce.

Gdyby poprzestać na tych statystykach można byłoby skonstatować, że, owszem Ameryka jest w lepszej kondycji niż Europa, ale to mniej więcej tak, jakby zastanawiać się, który trup jest bardziej żywy. Jeden ma jakby świeższą skórę i w ogóle trzyma się cośkolwiek lepiej; co jednak nie zmienia kluczowego faktu, iż jest równie martwy jak ten drugi. niedługo bielejące kości obu będą nie do odróżnienia.

Trzeba jednak pójść nieco głębiej. Zaznaczam, iż dokonam tu pewnego uproszczenia, skupiając się wyłącznie na katolicyzmie. Cywilizacja zachodnia, choć przez wiele wieków rozwijała się właśnie jako wyłącznie katolicka, od kilkuset lat jest, niestety, religijnym złożeniem katolicyzmu z protestantyzmem. Jest to prawdziwe zwłaszcza od powstania niezależnych Stanów Zjednoczonych, ugruntowanych na relatywizmie i agnostycyzmie, który miał gwarantować amerykańskiemu społeczeństwu wolność od konfliktów wyznaniowych. Uważam jednak, iż tym, co może uratować cywilizację zachodnią przed ostatecznym upadkiem jest wyłącznie katolicyzm – a o ile ludzie czy instytucje związane z protestantyzmem odgrywają w tym dziele jakąś pozytywną rolę twórczą, to tylko dzięki temu, co jest w nich jeszcze z ducha katolickie. Innymi słowy, o ile świat zachodni ma przetrwać, to tylko przezwyciężając swoją tożsamość jako złożenia elementów katolickich i protestanckich i wracając w jakimś stopniu do formy średniowiecznej Christianitas – przynajmniej o tyle, by to Kościół katolicki był głównym podmiotem kulturotwórczym, dyktującym lub – o ile kogoś to mocne słowo razi – suflującym treść polityki. Nie musi to oznaczać jakiejś eliminacji protestantyzmu z życia społecznego, co byłoby dziś kompletnie nierealistyczne; ale choćby zdobycia przez Kościół katolicki takiej pozycji i siły, by to właśnie on był traktowany przez graczy politycznych jako punkt odniesienia.

Na czym polega zatem amerykańska przewaga nad Europą? Niestety, rozglądając się wokół w Europie – nie widzę szczególnie dużo znaków nadziei. Kościół katolicki jest tu straszliwie słaby. Niemal zupełnie nie ma już biskupów, którzy wyznawaliby wiarę katolicką w sposób naprawdę otwarty, bez obaw o konfrontację ze światem liberalnym. Może zdarzy się tu i ówdzie jakiś bardziej wymowny hierarcha, ale zasadniczo opcja ugody z porządkiem świeckim jest wyraźnie dominująca.

Biskupi nie są żadnym wyjątkiem, bo tak samo jest wśród ludzi świeckich: próżno szukać w Europie dużych i prężnych grup katolików gotowych do walki o swoją wiarę i cywilizację. Doszliśmy do momentu, w którym w europejskich kościołach w sposób zupełnie jawny profanuje się świętości, a protesty są na tyle niemrawe, iż nie przekonują autorów tych profanacji do zmiany zdania: wszystkie te bluźniercze figury i obrazy umieszczane w świątyniach Włoch i Austrii bywają wprawdzie niszczone przez jakiegoś wiernego, ale w sumie nie wywołuje to już większych społecznych emocji.

To kompletne zobojętnienie ma ogromne znaczenie dla polityki. W najważniejszych krajach europejskich nie ma już żadnej naprawdę dużej formacji politycznej, która w sposób jasny i konsekwentny odwoływałaby się do katolicyzmu. Polska ponownie wydaje się być tu wyjątkiem, ale niech to nas nie pociesza – wyjątek to za mało, potrzeba normy, a norma jest inna. Polityczna obrona tożsamości Europy zaczyna dokonywać się obok Kościoła albo choćby w opozycji do niego, co potwierdza rozwój ideowy takich formacji jak Zjednoczenie Narodowe we Francji albo Alternatywa dla Niemiec za Odrą. Trudno się dziwić: bo czym jest dziś europejska myśl teologiczna? Gdy weźmie się do ręki teksty współczesnych autorów z naszego kontynentu można się tylko załamać. Jedyne, o czym myślą, to swobodny seks i przyjmowanie migrantów. Trudno na tym zbudować prawicową politykę.

W Stanach Zjednoczonych jest inaczej. Obrazowo można to pokazać na przykładzie dychotomii między Joe Bidenem a J. D. Vancem. Ustępujący prezydent USA to twarz katolicyzmu liberalnego. Twarz, nie ukrywajmy, naprawdę niesympatyczna: człowiek, który rano przyjmuje komunię świętą i modli się na różańcu, a popołudniu podpisuje dekrety proaborcyjne i walczy o ideologię gender. To kompletne rozdwojenie jaźni jest istotą postępowego Kościoła. Jest to zarazem twarz stara, nie tylko dlatego, iż Joe Biden ma 81 lat. Liberalny katolicyzm po prostu umiera: ludzie o takich poglądach nie chodzą już do kościoła; albo choćby o ile jeszcze chodzą – jak Biden – to nie są w stanie przekazać wiary swoim dzieciom.

Dlatego ci, którzy będą tworzyć w USA katolicyzm przyszłości, nie będą liberałami. Według najnowszych badań ponad 80 proc. młodych amerykańskich księży uważa się za konserwatystów. To konserwatywne katolickie rodziny są wielodzietne. To konserwatyści interesują się teologią. To oni budują duże ośrodki intelektualne, w USA najczęściej tomistyczne. Młodzi amerykańscy katolicy są w Kościele, bo są do tego po prostu przekonani: naprawdę chcą być katolikami, to nadaje ich życiu sens. Taki wydaje się być J. D. Vance. Niespełna 40-letni polityk, który kilka lat temu zdecydował się na przyjęcie chrztu w Kościele katolickim – choć nie jest to przecież nic, co mogłoby zapewnić mu polityczne benefity. Nawrócił się najwyraźniej naprawdę dlatego, iż uwierzył w prawdziwość Kościoła katolickiego. W polityce J. D. Vance prezentował dotąd zasadniczo katolickie stanowisko. Piszę: prezentował, bo jeszcze w 2022 roku porównywał aborcję do niewolnictwa i opowiadał się za ogólnokrajowym zakazem aborcji; dziś jego wypowiedzi na ten temat są niestety zbyt „pragmatyczne” i zgodne z narracją, jaką narzucił Partii Republikańskiej Donald Trump. Tak czy inaczej, Vance zwiastuje zmianę: młody amerykański katolicyzm ma oblicze co najmniej konserwatywne, a często także po prostu tradycjonalistyczne. W żadnym innym kraju tak dużą popularnością nie cieszy się tradycyjna msza święta, nigdzie nie publikuje się tyle tradycyjnie teologicznych dzieł. Amerykańscy politycy muszą się z tym liczyć. Widzą zresztą, iż amerykański katolicyzm jest żywotnym zjawiskiem intelektualnym i ma konkretną ofertę społeczną, z której można skorzystać i się nią inspirować.

W Kościele mówimy często, iż przyszłością katolicyzmu jest Afryka. Być może to prawda, zwłaszcza ze względu na jej potencjał demograficzny. Prawdopodobnie już niedługo to właśnie tam będzie żyć największa liczba katolików. Nie wiem jednak, czy Afryka jest przyszłością katolicyzmu w Europie. Liczba ludności nie musi przecież warunkować siły oddziaływania kulturowego. Zanim Afrykanie wytworzą prężne ośrodki teologiczne i polityczne, które będą mogły wpływać na Europę, cóż – może już być za późno. Bardziej realistyczną szansą na odrodzenie katolicyzmu w Europie zdaje się dawać katolicyzm amerykański. Jego rozwój robi naprawdę duże wrażenie, a siły kulturotwórczej nie można mu odmówić.

Tym bardziej niepokojące są niemieckie i francuskie idee budowy scentralizowanego europejskiego państwa, które miałoby zyskać zdolność do bycia lokalnym imperium niezależnym od Stanów Zjednoczonych. o ile zamkniemy nasz Kościół w granicach Europy, źle skończymy. Utrzymanie silnej więzi z katolicyzmem w USA jest, sądzę, żywotną koniecznością. Żeby taka więź mogła trwać, potrzebne są również więzi polityczne. Tych nie wolno się wyzbywać rojąc o europejskiej – czytaj unijnej – samowystarczalności. „Cywilizacja zachodnia” być może przetrwa bez europejskich katolików, ale bez amerykańskich – chyba nie.

Paweł Chmielewski

Idź do oryginalnego materiału