Adwokaci Owsiaka, czyli smutny spektakl Mazurka i Stanowskiego

niepoprawni.pl 1 tydzień temu

Usiadłem wieczorem przed ekranem, zmęczony po całym dniu, ale pomyślałem: no dobra, zobaczę, co tam mają do powiedzenia. Mazurek, Stanowski, Wielgucki – skład, jak się patrzy, może być ciekawie. WOŚP, kontrowersje, mocne tematy, w sam raz na dobrą rozmowę. Liczyłem, iż coś z tego będzie – jakieś odkrycie, wyciągnięte fakty, coś, co pozwoli spojrzeć na sprawę z innej strony. Ale to, co zobaczyłem, to zupełnie inna historia.

Musiałem ten program wziąć na trzy razy, bo za pierwszym podejściem nie dało się tego oglądać na spokojnie. Stronniczość prowadzących biła po oczach, jak neon na dyskotece. To nie był wywiad, to była jakaś farsa. Mazurek i Stanowski robili za adwokatów Owsiaka, jakby dostali na to pełnomocnictwo. Za każdym razem, gdy Wielgucki próbował powiedzieć coś konkretnego, oni wchodzili mu w słowo, rzucali tekstami, które miały go ośmieszyć. Trzeba mieć naprawdę stalowe nerwy, żeby coś takiego przetrwać.

Podchodziłem do tego wywiadu z nadzieją na konkret. Liczyłem na fakty, rzeczową rozmowę, w której wezmą się za temat tak, jak trzeba – wysłuchają, dopytają, wyciągną coś więcej. A co dostałem? Dwóch prowadzących, którzy zamiast iść za faktami, skaczą po gościu, jak psy gończe, czepiając się nieistotnych szczegółów i przecinków. Wielgucki mówi o konkretach, rzuca danymi, a oni tylko przewracają oczami, zerkają na siebie i robią wszystko, by zbić go z tropu.

Patrzyłem i myślałem: co się tu w ogóle dzieje? Po co oni go zaprosili? Żeby pokazać, jak potrafią być „dociekliwi”? Chyba pomylili dociekliwość z czepialstwem. Rozmowa miała być o WOŚP-ie. Wiecie, fundacji, o zbieraniu kasy, o tym, jak to działa albo nie działa. A oni co? Pół programu lepią na ślinę psychologiczny portret gościa, jakby to on był tematem wieczoru. Serio? Z całym szacunkiem, ale to nie był wywiad – to był jakiś proces.

I to nie byle jaki proces. Taki jak za dawnych lat, gdy się winnego wymyślało po drodze. Wielgucki próbował coś tłumaczyć, rzucał faktami, a oni jak dzieci w piaskownicy: „A to? A tamto? A co z tym?”. Bez związku, bez ładu, bez składu. Jakby wcale nie chcieli go słuchać, tylko go zakrzyczeć.

Mazurek… ten sam Mazurek, którego zwykle stawia się za wzór ciętej riposty, tutaj wyglądał jak uczeń na klasówce, który nie odrobił pracy domowej, ale za to uwielbia poprawiać innych. A Stanowski? Ten robił dobrą minę do złej gry, próbując uchodzić za obiektywnego, choć widać było, iż mu to zupełnie nie wychodzi.

I wiecie, co jest w tym wszystkim najgorsze? Że z tej rozmowy nic nie wynika. Kompletnie nic. Wielgucki miał odwagę. Miał coś do powiedzenia. Ale zamiast o tym mówić, musiał się bronić. Jakby to on był podejrzany, a nie te wszystkie mechanizmy, które próbował opisać. Jakby nie chodziło o prawdę, tylko o to, żeby go zgasić, zakopać i zamknąć temat.

Ja tego nie kupuję. Nie dlatego, iż jestem fanem Wielguckiego czy jego poglądów. Bo nie o to chodzi. Chodzi o to, iż widzę, jak dwóch dziennikarzy – i to podobno z czołówki – nie chcą zrobić tego, co powinni. Nie chcą zapytać, nie chcą wysłuchać, nie chcą wyciągnąć wniosków.

Zrobiło mi się zwyczajnie przykro. Bo gdzieś tam w tym wszystkim była szansa. Szansa na prawdziwą rozmowę o czymś ważnym. O tym, jak działa WOŚP, o pieniądzach, o zaufaniu. Ale zamiast tego dostałem smutny spektakl. Dwóch gości z góry ustaloną tezą i jednego faceta, który próbuje coś powiedzieć, ale nie ma z kim rozmawiać.

I wiecie co? Z tego wszystkiego nie dowiedziałem się niczego nowego o WOŚP-ie. Ale za to sporo dowiedziałem się o Mazurku i Stanowskim. I to, niestety, nie są dobre wiadomości.

Idź do oryginalnego materiału