ZWYCIĘSTWO BEZPIEKI, CZYLI AGENTURA OBIEKTOWA W DZIAŁANIU

3 dni temu

Niezmiernie rzadko, ale jednak bywa, iż niedostatek wiedzy potrafi przynieść pozytywne owoce. Bez wątpienia nie jestem bowiem jedynym, który gdyby zdawał sobie sprawę z rozmiarów systemu totalnej kontroli nad społeczeństwem, wszelkie konspiracyjne aktywności być może uznałby za z góry skazane na całkowite niepowodzenie.

Mając kilkanaście lat wiedziałem, iż o wielu sprawach głośno w komunistycznej Polsce mówić nie wolno. Zanim skończyłem szesnaście lat może i z tysiąc razy słyszałem ostrzeżenia, iż ten czy tamten to ormowiec, inny to krewny działacza partyjnego czy milicjanta. Albo zawodowego wojskowego, co zawsze było w najwyższym stopniu podejrzane. W ciągu pierwszych kilkunastu lat mojego życia od wielu członków rodziny, od znajomych a czasem od ludzi przypadkowych (np. od starszej pani, która na przystanku tramwajowym była świadkiem tego, jak z kolegą opowiadam sobie kawały wyszydzające Sowietów) dowiadywałem się, iż „wielu ludzi donosi”. I iż „niektórzy w ten sposób zarabiają pieniądze, dostępują różnych przywilejów a w pracy – awansują”. Z wszystkiego tego w moich chłopięcych latach powstawał obraz świata, w którym niemała część społeczeństwa to sprzedajne szuje wysługujące się sowieckim okupantom, szkodzące ludziom, dla pieniędzy i kierowniczych stanowisk gotowe uczestniczyć w zakuwaniu Polski kolejnymi kajdanami niewoli. Z tego wszystkiego, co na ten temat słyszałem wnioskowałem jednak, iż wszystkie te odrażające szuje rozlokowane są w Polsce bardzo nierównomiernie. Czyli – iż w jednych miejscach (głównie w tych, gdzie fruktów więcej, a z takimi żadnego styku nie miałem) tych paskudnych donosicieli jest multum. A w innych – wielekroć mniej. Wynikał stąd błędny jak się potem okazało wniosek, iż wystarczy uważać na to, co się mówi. I iż są miejsca, w których można mówić swobodnie.

Istotę komunistycznego systemu zacząłem poznawać dopiero dzięki szkoleniom prowadzonym przez ludzi Solidarności Walczącej. Czyli późno – w „głębokim” stanie wojennym i na etapie, na którym byłem już uczestnikiem konspiracyjnego kursu poligrafii sitodrukowej. Wtedy wiedza pozyskiwana w czasie tych szkoleń podziałała na mnie porażająco. Była – ciężkim szokiem. Dziś o tych realiach, dla wszystkich zmagającego się z PRL – owskim reżimem fundamentalnych, czytać można w niezliczonych publikacjach Instytutu Pamięci Narodowej. Z dokumentacji jednego z tajnych współpracowników SB, o kryptonimie „Truskawka”, dowiadujemy się np. dzisiaj, iż „odbył szkolenie z działań operacyjnych w zwalczaniu konspiracyjnych struktur młodzieżowych”. Taki był stopień profesjonalizacji i specjalizacji agentury, jaką Służba Bezpieczeństwa wprowadzała do różnych kręgów opozycji! TW „Truskawka” – od roku 1985 był znanym działaczem wrocławskiego Międzyszkolnego Komitetu Oporu. Inny ubek w sprawie swoich szkoleń, odbytych pod kierunkiem wykładowców z SB, sam się wygadał w rozmowie z włoską dziennikarką. Było to na przełomie roku 1980 i 1981 a dziennikarką tą była Oriana Fallaci przypuszczająca, iż rozmawia z przewodniczącym NSZZ Solidarność, choć bliższe prawdy było to, iż wywiad ten przeprowadza z TW SB działającym pod pseudonimem „Bolek”. Oriana Fallaci oczywiście gwałtownie się zorientowała, iż jej rozmówcą jest prymitywny tuman, co ją nie tylko bezbrzeżnie rozczarowało, ale i rozzłościło. Zadała więc Wałęsie pytanie: „Jakie książki pan czyta?” Na co Wałęsa odpowiedział: „Nigdy w życiu nie przeczytałem ani jednej książki”. Po usłyszeniu tej odpowiedzi – ostentacyjnego tumaństwa jej rozmówcy było dla tej włoskiej dziennikarki już za wiele. Wykrzyknęła więc zdanie, które paść wtedy musiało: „Stoi pan na czele dziesięciomilionowego ruchu a nie przeczytał pan ani jednej książki??!” Krzyk Oriany Fallaci musiał być na tyle mocny, iż choćby ktoś z mózgiem Wałęsy zdał sobie wtedy sprawę, iż jednak coś w swej paplaninie musi skorygować. I, ciągle jakby oszołomiony krzykiem temperamentnej Włoszki, gwałtownie się poprawił. Wtedy to Oriana Fallaci z ust Wałęsy usłyszała zdanie: „Troszkę przesadziłem – czytałem „Psychologię tłumu” Gustawa Le Bona…” Zastanówmy się, dlaczego Wałęsa wymienił właśnie tę książkę? Jej historia jest taka, iż owe dzieło klasyka psychologii do czasu rozmowy Oriany Fallaci z Wałęsą miało w Polsce tylko dwa wydania. Obydwa w nakładach bardzo niewielkich i obydwa we Lwowie – w roku 1899 i 1929. Następne, nakładem PWN, do księgarń trafiło dopiero w roku 1986, czyli prawie sześć lat po tym, jak Wałęsa przyznał się do tego, iż ta książka, dostępna wówczas wyłącznie w czytelniach niektórych instytutów naukowych, była mu znana. Najszerzej – znana była agenturze SB, dla potrzeb której przedwojenne jej wydania powielano na kserografie w postaci skryptów z klauzulą „Do użytku wewnętrznego służb Ministerstwa Spraw Wewnętrznych”. Wszystkich więc łudzących się, iż Wałęsa to samorodny talent nadzwyczaj uzdolniony w wygłaszaniu przemówień i oczarowywaniu tłumów – muszę rozczarować. Zbyt wiele bowiem wskazuje na to, iż ów „talent” rodził się na prowadzonych przez MSW kursach, których uczestnicy szkoleni byli w oparciu o najbardziej profesjonalną literaturę.

Jak liczna była tego rodzaju agentura? Zasadniczo SB miała ją rozlokowaną w dwóch wielkich siatkach. Pierwszą była agentura adresowa a drugą – obiektowa. Zaznaczyć trzeba, iż SB nie posługiwało się tu pojęciem „agenci”, ale właśnie: „agentura”. Celem permanentnego weryfikowania wiarygodności otrzymywanych raportów w każdym miejscu SB musiało bowiem mieć co najmniej dwóch agentów nawzajem nie wiedzących o swoim istnieniu. Dzięki temu esbecy mogli się upewniać, czy otrzymywane informacje są pełne i wiarygodne. I odpowiednio się rozprawić z takim agentem, który by im przysyłał wiadomości nieprawdziwe lub pomijał w swych doniesieniach cokolwiek z tego, do informowania o czym był zobowiązany. W siedzibie wrocławskiego IPN – u zachowały się oryginalne stanowiska służące do kontroli aktualności agentury. Duża jej część bowiem przez całe lata nie miała o czym raportować. A w związku z tym, iż agentów były dziesiątki czy choćby setki tysięcy – trzeba było mieć pewność, czy dany agent, który raportów nie przysyła, w ogóle jeszcze funkcjonuje. Czyli – czy się nie rozchorował, nie umarł albo nie „zbzikował”. Z najbardziej choćby milczącymi – przynajmniej jeden kontakt w roku musiał być. I czasem ten kontakt prowadził do wniosku, iż w danym miejscu pilnie potrzebny jest – nowy agent.

Jeśli chodzi o agenturę adresową – zasadniczo wystarczała służąca jedynie donosami. Grunt, żeby ta agentura była w każdym bloku mieszkalnym, w każdej kamienicy, w każdej wiosce, na każdej ulicy itd. Agentura obiektowa – zainstalowana w każdym ośrodku kultury, każdym klubie (wędkarskim czy miłośników hodowli kanarków), stowarzyszeniu, każdej placówce gastronomicznej a nade wszystko – w każdym zakładzie pracy. I taka agentura, czyli obiektowa, przynajmniej w części musiała mieć kwalifikacje wyższe. Na przykład właśnie kwalifikacje trybuna wiecowego. Po to, by w razie wiecu agent taki okazał się być mówcą najlepszym i by to po jego stronie opowiedziała się większość. Rozlokowanie agentury – nie było równomierne, ale była – wszędzie. Najwięcej – na uczelniach, w mediach, w zakładach prowadzących produkcję zbrojeniową (czyli niemal cały przemysł metalowy, maszynowy, chemiczny itd.), fabrykach mających kooperantów ze świata zachodniego oraz tam, gdzie kiedyś doszło już do strajków.

Wiemy, iż za decyzją o dogadaniu się ze strajkującymi w Sierpniu 1980, zamiast typowego dla komunizmu „rozwiązania czołgowego” stały dwie przesłanki. Pierwsza – iż SB nie upilnowała i nagle strajków w Polsce było już zbyt wiele (istna fala strajkowa od Pomorza po Śląsk i Podkarpacie). I druga – iż w wielu kluczowych dla ówczesnych wydarzeń miejscach na czele strajków stanęła komunistyczna agentura – w Stoczni Gdańskiej TW „Bolek”, w Szczecińskiej TW ‘Święty” itd. Z tej przyczyny komunistyczny reżim miał podstawy do przypuszczeń, iż nad ruchem w tak dużym stopniu przez sam reżim sterowanym – uda mu się zapanować. Dzięki temu – komuniści się ugięli i powstał NSZZ Solidarność. Jak się jednak okazało już parę tygodni później – skala nowego zjawiska znów wszystkich zaskoczyła. Dziesięciomilionowy związek w zbyt dużej części nie poddawał się operacyjnym działaniom komunistycznej bezpieki. Sukcesy w obsadzaniu przez agentów SB ważnych w związku stanowisk były znaczące, ale jednak zbyt małe, by komuniści „z Solidarnością mieli spokój”. PRL – owski reżim postanowił więc Solidarność spacyfikować albo interwencją wojsk sowieckich albo stanem wojennym.

W Solidarności, jak i we wszystkich innych niezależnych organizacjach, esbeckiej agentury było jednak niestety – bardzo dużo. O jej liczebności przekonać się mogliśmy po roku 1989, kiedy to jakże wielu działaczy NSZZ Solidarność, jak i podających się za „opozycjonistów” – wystąpiło przeciw lustracji. Pierwszy rząd, samozwańczo i bez najmniejszych do tego podstaw nazywający się „niekomunistycznym”, de facto zdecydował o spaleniu milionów teczek pracy komunistycznej agentury. Przeciw próbom zlustrowania choćby tylko najściślejszych elit polskiego państwa – 4 czerwca 1992 zagłosowała WIĘKSZOŚĆ polskiego Sejmu.

Nic nie przekreśli doniosłości narodowego zrywu z Sierpnia 1980. Nic nie umniejszy wielkości tego dokonania, jakim był utworzony po tym Sierpniu NSZZ Solidarność. W roku 1992 w sposób niezaprzeczalny i dobitny przekonaliśmy się jednak, iż zwycięzca jest niestety – jeden. I iż jest nim agentura obiektowa Służby Bezpieczeństwa. A raczej – jej dysponenci. To oni zwyciężyli w wielkich zmaganiach z Polską i Polakami. W tych zmaganiach, w których największym, choć niestety nie ostatecznym polskim zwycięstwem był Sierpień roku 1980.

Artur Adamski

Idź do oryginalnego materiału