Związki partnerskie. Koń trojański homo-rewolucji

3 godzin temu

Kolejnym próbom zalegalizowania związków partnerskich towarzyszy propagandowa oprawa, mająca przekłamać realny cel powołania tej instytucji, którym jest zainicjowanie tęczowej rewolucji w polskiej legislacji. Trzeba przyznać, iż tym razem orędownicy pseudomałżeństw przygotowali się do swego zadania znacznie lepiej pod kątem socjotechnicznym, co wymusza na stronie konserwatywnej prostowanie kolejnych zwodniczych, ale chwytliwych i trafiających do posłuchu opinii publicznej sloganów.

W 2019 roku Paweł Rabiej, pełniący funkcję zastępcy prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego wypowiedział publicznie słowa, którymi nieopatrznie wyświadczył polskiej prawicy nie lada przysługę: Najpierw przyzwyczajmy ludzi, iż związki partnerskie to nie jest samo zło, iż nie niszczą tkanki społecznej i polskiej rodziny. Potem łatwiej będzie o kolejne kroki, o równość małżeńską z adopcją. Nagłośniona medialnie autodekonspiracja Rabieja sprawiła, iż wielu Polaków zaczęło podchodzić do bytu kryjącego się pod (zdawałoby się niegroźną) nazwą „związków partnerskich” nieufnie. Minęło jednak sporo czasu, wypowiedziane mimochodem słowa prawdy uległy zapomnieniu, a liberalna lewica nauczyła się, iż skuteczne przekonanie społeczeństwa w tej sprawie wymaga odmiennego, dezorientującego rozłożenia akcentów, uniwersalizacji przekazu oraz grania na ludzkim współczuciu.

Związki partnerskie „dla wszystkich”?

W propagandzie zwolenników pseudomałżeństw od jakiegoś czasu zaczyna gościć argument pt. „związki partnerskie przeznaczone są dla wszystkich par, a więc nie mogącą być kojarzoną z agendą samego tylko ruchu LGBT”. Jednak coś, co z pozoru brzmi prawdziwie (rzeczywiście, związki partnerskie mogą być zawierane zarówno przez pary homo, jak i heteroseksualne) skrywa w sobie zafałszowanie ich istoty, na które zwraca uwagę sama geneza powołania „związku rejestrowanego” jako bytu prawnego. Instytucja ta została utworzona w 1989 roku w Danii wyłącznie z myślą o związkach jednopłciowych, i była skierowana wyłącznie do nich. Dopiero po duńskim eksperymencie zaczęto oferować zawarcie pseudomałżeństwa także parom heteroseksualnym, którym teoretycznie miało zależeć na jakiejś formie legalizacji ich związku, ale bez decydowania się na małżeństwo tradycyjne. Jednak, wbrew temu co się mówiło, w tym przypadku to nie potrzeba była matką wynalazku, a wynalazek matką potrzeby. Poszerzenie oferty o pary heteroseksualne od początku nosiło charakter przysłowiowego „kwiatka do kożucha”, mającego oddalić skojarzenia od wciąż jeszcze kontrowersyjnego homoseksualizmu.

Koszt społeczny tej „zasłony dymnej” to znane wszystkim rozwadnianie tradycyjnego małżeństwa poprzez tworzenie kuszącej pozorną łatwością alternatywy, a także pogłębiająca się kulturowa dezinstytucjonalizacja. W świecie, w którym łatwość i redukcja odpowiedzialności postrzegane są jest jako bezwzględne atuty, tani produkt małżeńskopodobny musiał znaleźć swoich amatorów. Poziom zainteresowania pseudomałżeństwami różnił się co prawda w poszczególnych krajach europejskich, można jednak ostrożnie powiedzieć, iż jest on znaczący i w niektórych grupach wiekowych staje się groźną konkurencją dla tradycyjnego małżeństwa. Minister Katarzyna Kotula uzasadniająca konieczność wprowadzenia substytutów tradycyjnego małżeństwa spadkiem jego popularności, nie bierze pod uwagę faktu, iż w wielu państwach właśnie wprowadzenie związku partnerskiego ten spadek poprzedziło, a to daje poważne powody do obaw, iż kryzys małżeństwa zostanie przez wprowadzenie nowego prawa spotęgowany. Nie powinno to dziwić – psychologiczna intuicja podpowiada, iż osoby, które nie chciały decydować się na małżeństwo w konkretnym momencie swojego życia, po zawarciu „związku partnerskiego” nie zdecydują się na nie już nigdy; po co bowiem przekształcać związek partnerski w małżeństwo, skoro i podstawowe poczucie bezpieczeństwa na poziomie formalnym zostało już zapewnione?

Zrozumienie tej schematy ukazuje jak poturbowana została instytucja małżeństwa, i to wyłącznie dlatego, by lobby LGBT miało wygodną wymówkę dla swoich adwersarzy i oddaliło uwagę społeczeństwa od swojej konsekwentnie realizowanej strategii normalizacji i uprzywilejowania dewiacyjnych zachowań seksualnych na poziomie prawno-kulturowym.

Przełom psychologiczny

Działania minister Katarzyny Kotuli zdradzają, iż jest świadoma tego jak w obecnych warunkach powinna wyglądać skuteczna implementacja planu, który niegdyś nieopatrznie objawił nam Paweł Rabiej. Postawa pani minister wyrażnie różni się od działań szeregowych członków i wyborców lewicy, którzy – w reakcji na kolejne „dąsy” swego ludowego koalicjanta – reagują agresją i podważaniem sensu jakichkolwiek rozmów z „reakcyjnym” PSL-em. Kotula nie jest tak nieprzejednana: godzi się na ustępstwa i wprowadzenie pseudomałżeństw choćby w mocno okrojonej względem oczekiwań swego politycznego obozu wersji, ponieważ zdaje sobie sprawę, iż choćby takowa przyniesie istotny przełom psychologiczny w polskim społeczeństwie, po którym wszystko powinno już ruszyć „z górki”.

Oczywistym jest, iż w ciągu paru lat nie dadzą o sobie znać w widowiskowy sposób konsekwencje wprowadzenia pseudomałżeństw (na tego typu wymierne efekty trzeba czekać dekady, czasem całe pokolenie), więc oswojone z „niegroźną” nowością społeczeństwo, będzie coraz ufniej podchodzić do propozycji poszerzanie ich o kolejne elementy jak np. pełnowymiarowa urzędowa ceremonia towarzysząca legalizacji związku.

We wszystkich kwestiach związanych z agendą LGBT, cierpliwość jak dotąd działała na rzecz liberałów i lewicy, więc nie ma powodów, by tym razem było inaczej – choćby ze względu na systematycznie zwiększający się poziom poparcia dla homo-małżeństw (nawet o ile homopoliltyczne NGO-sy oszukują opinię publiczną co do skali wzrostu tego poparcia – to sam fakt jego występowania jest prawdziwy). Coś co w ostateczności przez ideową lewicę postrzegane będzie jako „zgniły kompromis”, a choćby „upokorzenie” par jednopłciowych i tak ostatecznie przechyli się na jej korzyść – zaszczepione niewielką dawką „legislacyjnej dewiacji” społeczeństwo, będzie przyjmować kolejne. aż do postawienia ostatniego kroku czyli wprowadzenia homomałżeństw z możliwością adopcji dzieci.

Calej tej sytuacji beznamiętnie przygląda się Donald Tusk, dla którego sprawa związków partnerskich posiada jakąkolwiek wagę tylko o tyle, o ile wzmacnia jego pozycję polityczną lub tworzy ryzyko utraty władzy. Kwestia pseudomałżeństw jest dla niego o tyle niewygodna, iż stanowi kość niezgody między Nową Lewicą a PSL-em, zaś rozerwanie koalicji na niewystarczająco zaawansowanym etapie politycznej konsumpcji koalicjantów rodzi poważne ryzyko dla powtórzenia jego sukcesu wyborczego. Dlatego optymalnym wyjściem, byłby „legislacyjny ogryzek” – z jednej strony nie drażniący zanadto wyborców PSL-u, a z drugiej stanowiący zapowiedź ideologicznego zwycięstwa lewicy. Dlatego tak ważne jest uświadomienie potencjalnym wyborcom ludowców homo-kamuflażu, jaki uskuteczniają w swej retoryce ich koalicjanci.

Elektorat wyznawców świętego spokoju

Ostatnim elementem tej politycznej układanki jest Szymon Hołownia, od dłuższego czasu formatujący się wizerunkowo jako siewca zgody narodowej. Spośród rozlicznych wartości deklaratywnie wyznawanych przez tego polityka, na piedestale z pewnością postawił on sobie Święty Spokój, który może być okupiony dowolnymi ustępstwami, ze zgodą na powołanie aparatu systemowej eksterminacji dzieci nienarodzonych włącznie. Skoro choćby dzieci nienarodzone można molochowi Świętego Spokoju rzucić na pożarcie, to cóż dopiero wyrazić zgodę na związki partnerskie, które (podług liberalnej optyki) „przecież nikomu nie szkodzą”.

Hołownia jest głosem „zmęczonej sporami” części polskiego społeczeństwa, która dla złudnego marzenia o spokoju społecznym i pojednaniu, gotowa jest ponosić (czy raczej – poświęcać) największe ofiary. I w tej właśnie fałszywej obietnicy tkwi ostatnie kłamstwo pseudomałżeńskiej propagandy – „przystańmy na kompromisową wersję związków partnerskich, a wtedy niezdrowe emocje Polaków ostygną”.

Nic bardziej mylnego. Ponad wszelką wątpliwość możemy stwierdzić, iż lewica będzie w sposób nieubłagany realizować pełną agendę LGBT i zgoda na pseudomałżeństwa w jakiejkolwiek formie doda ruchowi homopolitycznemu wiatru w żagle: choćby szczątkowy sukces pokaże, iż aktywistyczny wysiłek posiada sens, wydobędzie polskich działaczy ruchu LGBT z marazmu, wzbudzi pełną mobilizację i doprowadzi do zaostrzenia wojny kulturowej. „Katoliberalna” (przy życzliwym założeniu) naiwność Hołowni wobec rewolucyjnej lewicy przyniesie więc dokładnie odwrotne skutki aniżeli te, jakich oczekuje od niego elektorat wyznawców Świętego Spokoju.

Nacisk społeczny jest wszystkim

Jako społeczeństwo znaleźliśmy się w sytuacji zmęczonego długą drogą kierowcy, którego powoli zaczyna już morzyć sen. Zaśnięcie za kierownicą grozi nam pewnym kolapsem, więc wszelkimi sposobami musimy podtrzymywać czujność, mimo, iż wszystkie docierające do naszych uczu odgłosy próbują nas podstępnie ukołysać. Nie może jednak uśpić nas ani obietnica uspokojenia nastrojów społecznych, ani zapewnienia o wzajemnym poświęceniu i kompromisie, ani obietnice uniwersalnych pożytków płynących dla wszystkich par niezależnie od orientacji seksualnej – wszystkie te opowieści rozładowują opór społeczny w kluczowym dla nas momencie, w którym decyduje się czy drzwi homo-rewolucji zostaną uchylone. A pozostaną zamknięte tylko wtedy, gdy cyniczni polityczni gracze uznają, iż wprowadzenie pseudomałżeństw w przyszłości zagrozi sprawowanej przez nich władzy – to zaś stanie się tylko wtedy, gdy rewolucja (nawet w swych pozornie łagodnych przejawach) będzie nieustannie demaskowana, również w oczach nieświadomych niczego wyborców partii koalicji rządzącej.

Ludwik Pęzioł

Idź do oryginalnego materiału