Żurek ma rację. Czas skończyć z bezkarnością

2 tygodni temu
Zdjęcie: Żurek


Minister sprawiedliwości przypomina, iż wolność słowa nie oznacza wolności od odpowiedzialności. I iż w Polsce nie można już budować kariery na gniewie i strachu.

„Wydaje się, iż na Bąkiewicza spada odpowiedzialność polityczna za tego typu zachowania” – powiedział Waldemar Żurek po incydencie przed biurem Platformy Obywatelskiej. Wydarzenie, które mogło skończyć się tragedią – rzucony w drzwi butelka z łatwopalną cieczą – stało się punktem zwrotnym w dyskusji o granicach agresji politycznej. Bo oto po raz pierwszy przedstawiciel władzy mówi wprost: język nienawiści nie jest kwestią gustu, ale bezpieczeństwa publicznego.

Zatrzymany 44-letni Krzysztof B., znany wcześniej z gróźb wobec premiera Donalda Tuska, stał się nie tylko symbolem przemocy, ale także produktem politycznej kultury, w której agresja i pogarda przez lata uchodziły za przejaw patriotyzmu. Minister Żurek nie próbował tego pudrować: „Byłem zbulwersowany. (…) Te jego wystąpienie postrzegam bardzo negatywnie. (…) Nie wspierajmy tego typu zachowań, bo to wywołuje czyny, które mogą bardzo źle się skończyć.”

To głos, którego polska debata potrzebowała od dawna. W świecie, gdzie każde słowo zamienia się w pocisk, Żurek staje po stronie odpowiedzialności, a nie po stronie politycznej kalkulacji. Pokazuje, iż państwo może być silne nie wtedy, gdy krzyczy głośniej, ale wtedy, gdy potrafi powiedzieć: „dość”.

Nie chodzi o jeden incydent ani o jednego człowieka. Robert Bąkiewicz stał się symbolem epoki, w której krzyk zastąpił argument, a pogarda – rozmowę. Od marszów z pochodniami po manifestacje z atrapą kosy – jego aktywność budowała przekonanie, iż gniew to wartość sama w sobie. Żurek, komentując te gesty, nazwał rzeczy po imieniu: to nie jest polityka, to jest groźba społecznego rozpadu.

Minister mówił z chłodnym realizmem: „Musimy mieć świadomość, iż prokuratura działa na podstawie dowodów, więc wykazanie związku przyczynowego będzie trudne. Ale odpowiedzialność polityczna istnieje.” Ta wypowiedź trafia w sedno. Bo choćby jeżeli paragraf nie złapie, to społeczne sumienie – powinno.

W Polsce, gdzie przez lata przyzwyczajono się do obojętności wobec agresji, głos Waldemara Żurka brzmi jak powrót zdrowego rozsądku. „Nie pozwolimy, aby w Polsce wdzierała się anarchia” – dodał minister. Nie chodzi o pokaz siły, ale o odbudowę państwa, które reaguje zanim stanie się za późno.

To paradoks, iż tak oczywiste słowa budzą dziś kontrowersje. Mówienie o odpowiedzialności za słowo bywa przedstawiane jako cenzura. Ale przecież to właśnie brak odpowiedzialności prowadzi do autocenzury – do strachu, do agresji, do zamkniętych ust tych, którzy nie chcą uczestniczyć w nienawiści.

Gdy Waldemar Żurek mówi, iż był „zbulwersowany”, nie jest to emocjonalna reakcja polityka. To diagnoza człowieka, który widzi, jak słowa – te z trybun, z mikrofonów, z internetowych kanałów – zaczynają realnie zmieniać zachowania. To język, który przez lata hodował pogardę i wrogość.

Dziś widać, iż ta hodowla przynosi owoce gorzkie jak benzyna.

Żurek nie powiela „narracji Tuska”, jak zarzucają mu przeciwnicy. On po prostu przypomina, iż wspólnota polityczna nie może istnieć bez norm etycznych. W tym sensie jego słowa są aktem odwagi – bo sprzeciw wobec mowy nienawiści to dziś nie moda, ale ryzyko.

Nie chodzi już tylko o jednego ministra i jeden incydent. Chodzi o test dla całej klasy politycznej, czy potrafi dostrzec, iż słowa ważą więcej niż lajki i emocje tłumu.
Bo jeżeli Polska ma być państwem poważnym, to ktoś musi w końcu powiedzieć jasno: słowa mogą zabijać – i trzeba wziąć za nie odpowiedzialność.

Tym kimś, przynajmniej dziś, jest Waldemar Żurek.

Idź do oryginalnego materiału