W sierpniu wypada rocznica mojego blogowania, w tym roku już ósma. Dziesiątą już jakoś wypadałoby uczcić, ale pewnie znów zapomnę. W każdym razie, sierpniowy ranking od czapy poświęcę autotematycznie zagadnieniom, które z największą regularnością się tu pojawiały od 2006.
Zacznę od dróg. W 2006 moja frustracja jako kierowcy sięgała zenitu. Czwarta Rzeczpospolita oznaczała zamrożenie programu drogowego – już gotowe do podpisania projekty umów wyrzucono do kosza, nowych nie było.
Premier Kazimierz Marcinkiewicz nie podpisał ani jednej nowej umowy na budowę autostrady – jako pierwszy taki premier od czasu Jana Olszewskiego. Potem zaś jako prezydent Warszawy zablokował budowę A2 do stolicy, proponując odsunięcie autostrady do Góry Kalwarii.
Ale by się nam świetnie jeździło, gdybyśmy do najbliższego wjazdu na A2 tłukli się drogą wojewódzką 724 przez Konstancin! To odsunięcie było realizacją obietnicy, którą poprzednik Marcinkiewicza w stołecznym ratuszu, Lech Kaczyński złożył swoim wyborcom – iż zrobi wszystko, żeby zablokować autostradę w Warszawie.
Mam sfatygowaną mapę samochodową Europy z 2006, towarzyszkę wielu wypraw. A4 ciągnie się na niej od Krakowa po Krzyżową. A2 to droga Konin-Nowy Tomyśl (jedno i drugie traktowałem wtedy jako wielki postęp w porównaniu do lat 90.!). A1 w ogóle nie ma, tzn. jest ten pipsztyczek przy Piotrkowie, zbudowany w stanie wojennym.
Z jaką zazdrością wtedy patrzyłem na drogi czeskie czy słowackie! Teraz to się odwróciło. Od tego czasu postęp u naszych południowych sąsiadów dokonał się marginalny, za to u nas – inny kraj.
Z mapą z 2006 dalej spokojnie można jeździć po Czechachczy Słowacji, ale po Polsce to nie ma sensu. Za dużo nowych dróg. Przy wszystkim, co złego można powiedzieć po Platformie, to jednak pierwsza partia w dziejach Polski, która obiecywała budowę, a nie blokowanie autostrad. Zarówno PiS jak PO swoje obietnice spełniły.
Oczywiście, to nigdy nie dotrze do szajbusów z prawicowej blogsfery, którym poświęciłem szalenie niepolitycznie poprawny tag „PsychWatch”. Tylko czy oni jeszcze mają jakieś znaczenie?
Dawno nie używałem tego tagu, ostatni raz – ho ho! – w listopadzie 2013. Ale co tam jeszcze watchać?
Sam #Psychiatryk24 jest fenomenem dlatego, iż przez cały czas istnieje. Ale wszyscy ci odpryskowcy, którzy odchodzili od Igora Janke, bo chcieli mieć własne serwisy – Jarecki, Nicpoń, Melsztyński, Krzysztopa, Leski, Fym, Łazarz – kończyli smutno. Albo pokornie wracali na łono Salonu24, albo wegetowali z blogaskami, na które nie zaglądał pies z kulawą nogą.
A przecież kiedyś ci ludzie byli potęgą. Gdy zakładałem bloga, straszono mnie, iż tu przyjdą „Galba i Kataryna”. Galby chyba nie ma już wcale, a Kataryna ma niszowego niepublicznego twittera.
Wtedy mówiono, iż ludzie tacy jak Igor Janke zrewolucjonizują polskie media. Rewolucję świsnęły im sprzed nosa blogaski lajfstajlowe i blogowiska udające serwisy redakcyjne, jak natemat i jego klony.
Prawicową blogosferę zabiła katastrofa smoleńska. Rzucili się na nią jak kot na kocimiętkę. A co jeden, to musiał wymyślić teorię bardziej zwariowaną od poprzedników – żeby zaistnieć.
Fatalną przysługę wyrządzili im Cezary Gmyz i „eksperci” z zespołem Macierewicza. Żeby przelicytować choćby ich, trzeba było wymyślać coś tak szalonego, jak „hipoteza dwóch miejsc”. W efekcie prawicowa blogosfera jest dziś smutnym miejscem, w którym już każdy każdego uważa za „ruskiego agenta”, bo zdążyli się kiedyś śmiertelnie poprztykać o teorię, iż tupolewy były dwa (i trzeci malutki).
Po trzecie – kwestie państwo-kościół. Tu też widziałbym jakiś postęp, choć już nie tak duży, jak w kwestii budowy dróg czy rozpadu prawicowej blogosfery.
Kiedy zaczynałem blogować, Giertych był wicepremierem a Wojciech Wierzejski jego zastępcą we władzach partii rządzącej. Palikot był wydawcą ultraklerykalnego tygodnika „Ozon”, który zasłynął głownie z okładki „zakaz pedałowania” i wylansowania Tomasza Terlikowskiego (ciekawe, czy obaj panowie dziś się kumplują?). Cezary Michalski, Jan Wróbel i Robert Krasowski robili konserwatywną rewolucję za pieniądze Ringer Axel Springer.
Dziś Wierzejski przepadł jak śliwka w zbiorniku asenizacyjnym. Palikot, Giertych i Michalski zaś robią wszystko, żebyśmy zapomnieli już o tym, co wyprawiali osiem lat temu.
Potrzebujemy ludzi-chorągiewek, żeby wiedzieć, gdzie wieje wiatr. A ciągle wieje w słusznym kierunku, wystarczy spojrzeć na Giertycha.