Bez wątpienia żyjemy w szalonych czasach. Biblijne wręcz anomalie przyrodnicze, takie jak wielokrotne ulewy w Dubaju czy śmierć setek tysięcy ryb w wysychającym zbiorniku wodnym w Wietnamie, zdają się odzwierciedlać chaos, jaki wkrada się w nasze życie społeczne.
W takich chwilach trzeba zachować zimną krew i uważnie analizować dziwaczne zjawiska ze wszystkich wycinków politycznego spektrum. Choćby takie: 27 kwietnia 2024 roku ponad tysiąc zwolenników organizacji islamistycznych demonstrowało w Hamburgu pod transparentami głoszącymi hasła takie jak „Kalifat ist die Lösung” (Rozwiązaniem jest kalifat).
Nie da się więc zaprzeczyć, iż wśród protestujących zdarzają się prawdziwi antysemici (nie inaczej niż w Izraelu zdarzają się ludobójczy fanatycy). Natomiast na propalestyńskich protestach studenckich masowo pojawiają się Żydzi – świadczy to o tym, iż tam antysemici pozostają jednak na marginesie. Czego więc tak naprawdę chcą ci demonstranci?
Często wskazuje się na podobieństwa dzisiejszych demonstracji propalestyńskich do protestów przeciwko wojnie w Wietnamie w 1968 roku. Włoski filozof Franco Berardi dopatrzył się jednak istotnej różnicy między tymi zjawiskami. Demonstranci roku 68 utożsamiali się – przynajmniej retorycznie – z antyimperialistyczną partyzantką Wietkongu i projektem socjalistycznym. Dzisiejsi protestujący rzadko jednak identyfikują się z Hamasem. Jak się więc określają? Gorzka hipoteza Berardiego brzmi:
„Studenci utożsamiają się z rozpaczą. Rozpacz to psychiczne, ale także kulturowe odczucie, które wyjaśnia szeroką identyfikację młodych z Palestyńczykami. Sądzę, iż większość studentów dziś świadomie bądź nieświadomie spodziewa się nieodwracalnego pogorszenia warunków życia, nieodwracalnej zmiany klimatu, długotrwałego okresu wojny oraz użycia bomby atomowej w konfliktach toczących się w wielu punktach na geopolitycznej mapie”.
Trudno ująć to lepiej. Pierwszy krok ku nadziei wiedzie przez uznanie naszego rozpaczliwego położenia, we wszystkich jego wymiarach. A bezwstydnie represyjna reakcja establishmentu bynajmniej nie bierze się z obawy, iż z protestów zrodzi się nowy, potężny ruch polityczny – ale z paniki i z odmowy konfrontacji z tą rozpaczą, którą przepełnione są nasze społeczeństwa.
Oznaki tej paniki są wszędzie. Podam tylko dwa przypadki. 6 maja 2024 roku ujawniono, iż pod koniec kwietnia dwanaścioro amerykańskich senatorów i senatorek z Partii Republikańskiej wysłało list do Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze, grożąc nałożeniem sankcji, a choćby wtargnięciem do Trybunału, jeżeli wyda on nakaz aresztowania premiera Izraela Benjamina Netanjahu. Administracja Bidena również naciska na Trybunał, żeby nie stawiał izraelskim urzędnikom zarzutów za zbrodnie wojenne w Gazie. Samo istnienie takich pogróżek nie oznacza nic innego niż koniec wspólnych globalnych wartości – pomimo całej hipokryzji, z jaką je zawsze traktowano.
Również pod koniec kwietnia Ghassan Abu-Sittah, brytyjski lekarz palestyńskiego pochodzenia, który spędził 43 dni w Gazie, pomagając w leczeniu rannych wskutek izraelskiej wojny, nie został wpuszczony do Francji (zgodnie z zakazem wstępu do strefy Schengen wydanym przez Niemcy), choć miał wystąpić przed francuskim Senatem. Stwierdzenie, iż demokracja powoli zanika, już dawno nie jest retoryczną przesadą.
To, co dzieje się w Gazie, jest niedopuszczalne. Każdy tak mówi, ale – jak to zwykle ma miejsce – słowa służą głównie odraczaniu prawdziwej interwencji. Pierwszą rzeczą do zrobienia w ramach poważnej interwencji jest publiczne poparcie protestów studenckich. Bernie Sanders powiedział 28 kwietnia, iż popiera protesty przeciwko wojnie w Izraela w Gazie. Podkreślił potrzebę „potępienia antysemityzmu w każdej postaci, islamofobii i innych form fanatyzmu”. Senator mówił: „To, co robi prawicowy, ekstremistyczny i rasistowski rząd Netanjahu, nie ma precedensu w najnowszej historii prowadzenia wojny. W tej chwili Gaza stoi w obliczu masowego głodu. Stawianie takich oskarżeń to nie jest antysemityzm. To rzeczywistość”.
Po zamachach 7 października Izrael uwypuklał surowe realia przemocy: niech dojdą do głosu obrazy. Brutalne zabójstwa i gwałty sfilmowane przez samych sprawców mówią same za siebie, nie ma potrzeby skomplikowanej kontekstualizacji. Może teraz pora powiedzieć to samo o cierpieniu Palestyńczyków i Palestynek w Gazie? Niech te obrazy i dźwięki mówią same za siebie: kręcone z dronów, niekończące się ujęcia ruin, głodujący ludzie stłoczeni w zaimprowizowanych namiotach, dzieci powoli umierające pod gruzami…
W 2003 roku Michael Ignatieff pisał o inwazji USA na Irak: „Dla mnie najważniejsze pytanie brzmi, jaki byłby najlepszy rezultat dla Irakijczyków – co takiego najprawdopodobniej poprawi sytuację 26 milionów Irakijczyków z punktu widzenia praw człowieka? W sprzeciwie [wobec wojny] doprowadzało mnie do szału to, iż nigdy nie chodziło o Irak. To było referendum w sprawie amerykańskiej władzy” („International Herald Tribune”, 22 października 2003, s. 8). To zdecydowanie nie dotyczy dzisiejszych protestów antywojennych: nie są one żadnym referendum w sprawie władzy palestyńskiej, izraelskiej czy amerykańskiej, ale właśnie rozpaczliwym wołaniem o przestrzeganie praw człowieka i ulżenie w cierpieniu Palestyńczykom i Palestynkom w Gazie.
Co zatem powinny uczynić Stany Zjednoczone w scenariuszu idealnym (oprócz tego, iż na liście wyborczej obok Bidena Kamalę Harris powinna zastąpić Taylor Swift)? Dwie rzeczy. Po pierwsze, USA powinny dołączyć do globalnej inicjatywy uznania państwowości Palestyny. Nie jest to bynajmniej przeszkoda dla pokoju na Bliskim Wschodzie, a jedyny sposób na doprowadzenie do poważnych negocjacji pomiędzy stronami i zmuszenie obu stron do podjęcia odpowiedzialnych decyzji politycznych.
Odrzucenie (albo wieczne odkładanie) uznania palestyńskiej państwowości nieuchronnie prowadzi do wniosku, iż jedynym rozwiązaniem jest wojna. Niedawno w wielkim akcie odwagi cywilnej liczna grupa żydowskich intelektualistów i intelektualistek z Izraela (w tym znana i w Polsce socjolożka Eva Illouz) wezwała choćby państwa Unii Europejskiej do uznania Palestyny.
Po drugie, choć zabrzmi to pewnie zaskakująco, utrata przez Stany Zjednoczone pozycji globalnego supermocarstwa ma też złe strony. Historia się powtarza; wystarczy wspomnieć przedwczesne wycofanie się USA z północnej Syrii, a potem z Afganistanu. W sytuacji idealnej Stany powinny wtargnąć do Gazy od morza, ustanowić własną strefę wpływów i tak ograniczyć władzę Izraela, by zapewnić bezpieczeństwo cywilom.
Zawsze możemy liczyć na jedno: Stany Zjednoczone znowu nie skorzystają z okazji do posłużenia się swoją (szczątkową) globalną, imperialistyczną władzą w dobrej sprawie.
**
Copyright: Project Syndicate, 2024. www.project-syndicate.org. Z angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska.