Zbigniew Ziobro, były minister sprawiedliwości i główny bohater afery Pegasusa, staje się mistrzem w jednym – w unikaniu odpowiedzialności. Gdy tylko sąd postanowił, iż należy go siłowo doprowadzić na komisję śledczą, nagle pojawiły się „problemy zdrowotne”. Ziobro wreszcie pojawił się w parlamencie. Wszedł do Sejmu powoli, ze skrzywioną twarzą, jakby na pokaz cierpiał. Usiadł w ławce, ale zamiast walczyć o swoje racje – jak zwykle – zaczął kombinować. Patrzył ponuro, milczał i wyglądał tak, jakby rozmyślał tylko nad jednym: „Jak tu wykręcić się ze składania zeznań?”.
To już klasyk w polityce. Kiedy trzeba ponieść konsekwencje – pojawia się cudowna choroba. Stan zdrowia Ziobry pogarsza się dokładnie w tym momencie, gdy sędziowie zaczynają stawiać mu niewygodne pytania. Wcześniej był pełen energii, biegał po telewizjach, pouczał i groził. Teraz? Zbolały, przygaszony i już prawie gotowy na… zwolnienie lekarskie. Wszystko wskazuje na to, iż to właśnie L4 stanie się jego tarczą. Z tego wygodnego bezpiecznika Ziobro będzie straszył sędziów i odwlekał moment prawdy. Bo przecież choroba to świetny pretekst, by nie stawić się na komisję, a przy okazji jeszcze robić z siebie ofiarę.
Obstawiamy, iż lada dzień zobaczymy pierwsze dokumenty. Lekarskie zaświadczenie zamiast wyjaśnień, zwolnienie zamiast odpowiedzi na pytania. Bo Ziobro, jak widać, najbardziej boi się nie bólu fizycznego, ale odpowiedzialności za własne decyzje.