Prawo i Sprawiedliwość zmarnowało wielką szansę, którą otrzymało od wyborców. W ciągu ośmiu lat rządów partia miała praktycznie wszystko: większość w obu izbach parlamentu, prezydenta, NIK, KRRiT i stworzoną w celu szybkiego przejęcia mediów państwowych Radę Mediów Narodowych, Trybunał Konstytucyjny, KRS… Nikt po roku 1989 nie dostał w Polsce tak mocnego mandatu do rządzenia i nie miał w ręku tylu narzędzi sprawowania władzy. A teraz, kiedy PiS stracił władzę, znalazł się, wraz z ludźmi, którzy na jego rządy postawili, choćby nie w punkcie wyjścia, ale grubo poniżej – bo zużył zasoby, zamiast je pomnożyć, i jeszcze stworzył wiele mechanizmów, których sam nie wykorzystał, ale pozostawił następcom do użycia przeciwko sobie. Najlepszym przykładem jest tu upolitycznienie wyboru sędziów PKW, skutkiem czego nowa większość odbiera teraz PiS finansowanie, choć sam przewodniczący PKW przyznaje jednocześnie publicznie, iż nie ma do tego prawnych i faktycznych podstaw. Wszystkie zmiany, które przez te osiem lat PiS wprowadził, okazały się łatwo odwracalne, bo wszystko wisiało na decyzjach partyjnej centrali, realizowanych poprzez instytucje państwowe i za pieniądze spółek Skarbu Państwa. Wystarczyło, iż zmienił się rząd, i „obóz niepodległościowy” znalazł się w ciemnej zupie.
Bez refleksji
Mało tego: partia, która tak koncertowo zmarnowała te osiem lat, odmawia jakiejkolwiek refleksji. choćby tej najbardziej trywialnej, na poziomie rozliczenia w sferze politycznej technologii, źle poprowadzonej kampanii wyborczej, błędnego rozeznania oczekiwań wyborców oraz „chciejstwa” kierownictwa partii, bo przecież te wybory nie musiały być przegrane, scenariusz „frekwencja 60 proc. i 215–225 mandatów” był realny, gdyby rządzący nie sprowokowali ogromnej mobilizacji przeciwko sobie. Inna sprawa, czy taka trzecia kadencja, skazana w każdym głosowaniu na przekupywanie różnych – mówiąc pars pro toto – „mejzów” i tym samym wtrącona w stan postępującego gnicia, byłaby dla Polski wiele lepsza niż obecna orgia zemsty, prawa „jak my je rozumiemy” i bezmyślnego niszczenia wszystkiego, co powstało po roku 2015, włącznie ze strategicznymi, prorozwojowymi inwestycjami infrastrukturalnymi. Tym bardziej nie stać PiS, a myślę tu nie tylko o partii, ale także jej szerokim zapleczu, na refleksję głębszą: nad przemianami społecznymi, które sprawiły, iż po ćwierćwieczu „Polski Kiszczaka i Michnika”, „państwa jednej partii, jednej gazety i jednej telewizji”, jak nazwał trafnie RP okrągłostołową śp. Maciej Rybiński, większość aktywnych politycznie Polaków postanowiła dać szansę zmianie. I iż owa większość swą decyzję kilkakrotnie zdecydowanie potwierdziła, wbrew wierze środowisk lewicowo-liberalnych, które nie chcąc przyjąć prawdy do wiadomości, stworzyły całe systematy jej wypierania i wmawiania sobie, iż to wszystko było pomyłką, przypadkiem, chwilowym potknięciem (co zresztą zdeterminowało ich obecną postawę: zrobić, „żeby znowu było, jak było”, głównie w sferze personaliów, a wszelkie problemy znikną). Innymi słowy: PiS przez osiem lat nie zrozumiał za grosz, dlaczego wygrał wybory parlamentarne i prezydenckie w latach 2015, 2019 i 2020. Fakt, iż nie zrozumiały tego także PO i jej salony, daje nadzieję, ale sprawia, iż tym bardziej jestem za okazywaną w ten sposób tępotę i brak społecznego słuchu na PiS wściekły. Pominę tu pomniejsze powody tej wściekłości – ową warstwę, jak ją nazwałem, trywialną.
Nie będę się rozwodził nad letalnym dla PiS skutkiem sformatowania w kampanii premiera Morawieckiego: zamiast, jak nakazywał rozsądek, wystylizować go na analog Tuska z czasów sukcesów PO (technokratyczny dystans do polityki: ja tu buduję mosty i lotniska, likwiduję karuzele VAT i przekopuję Mierzeję, z ideolo to nie do mnie), zrobiono z premiera harcownika w rodzaju Dominika Tarczyńskiego, pokrzykującego o „bandzie ryżego”. Nie będę darł szat, iż w mediach państwowych zapomniano o żelaznej zasadzie, iż propaganda skuteczna jest tylko wtedy, gdy udaje, iż jest czymś innym niż propagandą, i urządzono bezwstydny, nieustający wiec poparcia dla PiS, co wszystko, co tam mówiono, skutecznie czyniło niewiarygodnym. Nie będę pytał retorycznie, komu padło na mózg, żeby na sam koniec drugiej kadencji tworzyć sejmową komisję do zbadania tego, na badanie czego miało się osiem lat, i w ten sposób przekuć zapowiadającą się na żenadę i kompromitację imprezę ku czci „Joanny z Krakowa” w ogromny marsz przeciwko próbie uniemożliwienia Tuskowi startu w wyborach. Wszyscy wiemy, „pod kogo” podejmowano te działania, i jest o czym rozmawiać, ale to potem. Skupmy się na najważniejszym.
Zmarnowana szansa