Ziemia Wojtyły

1 rok temu

Było takie opowiadanie Jacka Dukaja „Ziemia Chrystusa” o wynalezieniu katapulty do wędrówek między światami alternatywnymi. Nazywane są od tego, kto wywarł najsilniejszy wpływ na kształt świata w XXI wieku. Nasz świat nazywany jest „Ziemią Stalina”.

W komciach pod poprzednią notką pojawiła się dygresja, którą chciałbym pociągnąć. Katapultujmy się wyobraźnią na Ziemię Wojtyły – w której nasz Wielki Polak niedługo po drugiej wojnie światowej porzucił karierę duchownego na rzecz teatru, swej drugiej wielkiej miłości.

Dramaturgiem był raczej takim sobie, ale jego pracowitość i wrodzone zdolności przywódcze uczyniłyby go wybitnym reżyserem. Ze swoim talentem do języków być może wyjechałby na Zachód przed Mrożkiem i Polańskim, przeszedł do świata celuloidu, podbiłby Hollywood, nakręciłby adaptację „Solaris” swego krakowskiego kumpla, jakoś tak w drugiej połowie lat 60., kiedy w oknie Overtona mieściła się jeszcze całość, razem z gościnią Gibariana, z Jane Fondą w roli Harey?

W tym alternatywnym wszechświecie Wojtyłę wyobrażamy sobie nie w sutannie i papamobilu, tylko w smokingu, na czerwonym dywanie, jak odbiera nagrodę za główną rolę w filmie „Piotr Adamczyk”. Nie ma żadnych osiągnięć na niwie kościelnej, ale ma w świecie kultury.

Jak to się potoczyło? Paweł VI pewnie też ma jakąś encyklikę „Humanae vitae”, ale zupełnie inną, bo – tak przecież twierdzą nasi hagiografowie – Wojtyła odegrał istotną rolę w przygotowaniu głównych tez, jako główny spec od ludzkiej intymności w kolegium kardynalskim.
Niech mnie poprawią inni, bieglejsi w wojtyłologii (tu by akurat przydałoby się respawnowanie kol. Worka Kości!), ale na podstawie moich skromnych informacji, takich jak książki redaktor Aleksandry Klich, na „teologię ciała” Karola Wojtyły najważniejszy wpływ miała jego przyjaciółka, Wanda Półtawska. Która za sprawą swoich traum, była homofobką i w ogóle erotofobką, przerażała ją idea uprawiania seksu dla przyjemności.

Bazując na osiągnięciach pionierów seksuologii, jak słusznie zapomniany dziś Theodoor van de Velde, autor niegdysiejszego bestsellera „Małżeństwo doskonałe”, wyobrażali sobie seks jako coś fundamentalnie asymetrycznego.

Żona oddaje się mężowi pragnąc czułości i poczucia bezpieczeństwa. jeżeli w ogóle ma przy tym orgazm, to przypadkowo, nie o to jej chodzi (jeśli o to jej chodzi, to jakaś zboczona nimfomanka, należy ją z tego leczyć).

Mężczyzna z kolei oferuje czułość niechętnie, bo chodzi mu wyłącznie o zaspokojenie seksualne, do którego przystępuje wykonując inne męskie czynności – jedną ręką pali cygaro, drugą liczy banknoty, trzecią poluje na mamuta. jeżeli jemu chodzi o czułość, to jakiś zniewieściały figo fago, należy go z tego leczyć.

Oczywiście ironizuję, ale „Humanae vitae” napisane jest przez kogoś, kto tak sobie to właśnie wyobraża. Tak jest budowana argumentacja za absurdalną za tezą, iż „antykoncepcja krzywdzi kobietę” (bo mężczyzna ją wtedy wykorzystuje jako instrument swej żądzy, a ona sama, jako się rzekło, żadnej żądzy nie ma).

„Teologia ciała” jest zbyt pokrętna, żeby ktoś inny, działający niezależnie od tantemu Wojtyła-Półtawska, wymyślił to tak samo. Zatem Paweł VI pisze jakąś inną encyklikę.

Kto wie, może sensowniejszą. Jakiś „Sexus consensualus” z tezą, iż wszystko co robią dorośli za obopólnym przyzwoleniem, jest OK, dopóki traktują siebie z wzajemnym szacunkiem, a jak z miłością, to już w ogóle ho ho.

Mamy więc alternatywny kościół katolicki – którego etyka seksualna bardziej jest zbliżona do tej, którą mają kościoły protestanckie. Albo odwrotnie, utrzymanie przedsoborowego anachronicznego rygoryzmu: a więc mamy kościoły jeszcze bardziej puste od dzisiejszych. What’s not to like?

Prawdziwa różnica zaczyna się jednak w październiku 1978, gdy konklawe wygrywa ktoś inny. Liberałowie i konserwatyści byliby prawdopodobnie w podobnie patowej sytuacji jak w naszym wszechświecie – musieliby więc wybrać kompromisowego kandydata typu „mniejsze zło”.

Ten ktoś prawdopodobnie też by przybrał imię Jana Pawła II, bo zależało na tym liberałom (już mieli swojego papieża… ale ten umarł po paru miesiącach, no co za niezwykły zbieg okoliczności). Ale nie byłby raczej Polakiem (można tu sobie pogdybać, kim konkretnie).

Zatem prawdopodobnie nie mamy NSZZ „Solidarność” jako masowego ruchu. Bo tu się zgadzam, iż organizowana przy parafiach ochotnicza straż porządkowa, towarzysząca pierwszej papieskiej pielgrzymce z ziemi włoskiej do Polski, była organizacyjnym zalążkiem przyszłego związku.

Gierek pewnie i tak by musiał podnieść ceny kiełbasy, pewnie byłyby strajki, pewnie by w ich wypadku poleciał. Ale nie byłoby pozorumień sierpniowych, a więc i stanu wojennego – tylko powolne gnicie systemu, jak w NRD czy Czechosłowacji.

Gorbaczow byłby i tak. Modny ostatnio w naszej bańce Tom Cooper należy do zwolenników tezy, iż kluczowa przy obaleniu komunizmu była bitwa nad doliną Bekaa, zwana wśród entuzjastów #rapierów „polowaniem na indyki” (Bekaa Valley Turkey Shoot).

Ta operacja wykazała taką wyższość amerykańskiej techniki wojskowej (używanej przez Izrael) nad radziecką techniką wojskową (używaną przez Syrię), jakby w „Cywilizacji” najechać czołgami na kolesi, dla których topową jednostką przez cały czas są muszkieterowie. Uświadomiło to Rosjanom, iż przegrali zimną wojnę.

To jest zbieżne z tezami innego modnego autora Chrisa Millera, iż w latach 80. symulacje prowadzone przez sztab generalny ZSRR wykazały, iż w razie trzeciej światówki – NATO zniszczy cały atomowy radziecki arsenał przy pomocy bomb konwencjonalnych. Rosjanie nie mieli (i nie mają) środków na utrzymanie dominacji w powietrzu na swoim terytorium.

Jak wielu konsumentów popkultury, byłem przekonany, iż Su-27 i Mig-31 to potężne samoloty, bo przecież grałem w gry komputerowe, bo przecież oglądałem „Top Gun”, i tam walka była wyrównana. Popkultura tego wymaga ze względów kompozycyjnych – nikt nie chce grać w symulator strzelania do indyka, a tak by wyglądała rzeczywista walka „F-16 kontra ruskie badziewie”.

Gorbaczow więc tak czy siak uruchamia reformy, te reformy mu tak czy siak wychodzą aż za dobrze. Na Gorbaczowa pielgrzymki JP2 ani skoki przez płot Lecha Wałęsy nie miały żadnego wpływu – zmieniły historię Polski, ale nie całego bloku.

W roku 1989 tak czy siak we wszystkich krajach bloku radzieckiego lokalne władze i dysydenci zaczęliby testować granice pieriestrojki. W sierpniu 1989 prawdopodobnie też by doszło do „paneuropejskiego pikniku” na granicy węgiersko-austriackiej. W listopadzie 1989 prawdopodobnie też by doszło do słynnego lapsusa Gunthera Schabowskiego, od którego runął mur berliński.

Pierwsze wolne wybory mielibyśmy prawdopodobnie mniej więcej wtedy, kiedy Węgrzy (maj 1990) albo Czesi i Słowacy (czerwiec 1990). Czyli później niż częściowo wolne (czerwiec 1989), ale znacznie wcześniej niż pierwsze naprawdę wolne (październik 1991).

Ten scenariusz ma wiele zalet. Lech Wałęsa nie byłby prezydentem, może w ogóle nie byłby znanym politykiem.

Samą instytucję prezydenta zresztą stworzono przy Okrągłym Stole dla Jaruzelskiego. Może nie mielibyśmy silnego prezydenta, tylko „staruszka od wieszania medali”, jak wiele państw demokratycznych?

Co najważniejsze – Polska laicyzowałaby się mniej więcej tak samo, jak inne kraje katolickie: Hiszpania, Irlandia, Austria. W 1989 byłaby bardziej laicka niż w 1978, a dziś bardziej niż w 1989.

Nie byłoby zakazu aborcji, konkordatu, religii w szkołach. Poza tym polityka niekoniecznie wyglądałaby lepiej jako całość (niewiele mamy powodów do zazdrości wobec Czechów, Słowaków, Węgrów itd.). Może i choćby rządziłby ten sam Kaczyński, tyle iż bez Ordo Iuris.

W każdym razie do Unii weszlibyśmy tak samo, 1 maja 2004. W scenariuszu „Wojtyły w smokingu” nie widzę więc niczego, co byłoby gorsze od scenariusza „Wojtyły w sutannie”. A parę spraw byłoby znacząco lepszych.

A wy jak to widzicie?

Idź do oryginalnego materiału