- Dziś pole manewru Aleksandra Łukaszenki jest o wiele mniejsze niż kilka lat temu
- Dyktator bynajmniej nie składa broni — zanim nieuniknione stanie się oddanie władzy, zamierza zapewnić sobie bezpieczeństwo przed ewentualną zemstą prześladowanej dziś opozycji
- Próbuje również wzmocnić międzynarodową pozycję Białorusi, lewarując naciski ze strony Moskwy współpracą z Chinami
- Stara się też poprawić relacje z zachodnimi sąsiadami, wykonując pewne gesty w kierunku UE i Polski
- Więcej takich artykułów znajdziesz na stronie głównej Onetu
Obecnie na Białorusi nie ma szans na protesty, które w swojej skali choćby zbliżyły się do tych z 2020 r. Aleksander Łukaszenko woli jednak dmuchać na zimne.
26 stycznia Białorusini po raz siódmy „wybiorą” Łukaszenkę na prezydenta. Parlament na organizację wyborów miał czas do lipca, jednak władze postanowiły przyspieszyć je o pół roku. Chociaż Mińsk uzasadnia to początkiem realizacji „pięcioletniego planu rozwoju społeczno-gospodarczego”, opozycja jest zdania, iż chodziło o to, by zabrać jej czas na mobilizację.
Są jeszcze inne korzyści, płynące dla reżimu z tytułu styczniowych wyborów — zima to nie najlepszy czas dla dużych ulicznych demonstracji. Dlatego referendum konstytucyjne z 2022 r. czy ubiegłoroczne wybory parlamentarne i lokalne Mińsk organizował również zimą.
Eksperci z ukraińskiego think tanku Rada Polityki Zagranicznej „Ukrainska pryzma” wskazują dodatkowo, iż za przyspieszonymi wyborami kryje się strach reżimu przed problemami ekonomicznymi — Łukaszenko chciał rozpisać wybory, póki sytuacja gospodarcza Białorusi jest względnie dobra. Kolejnym zaś argumentem za taką datą ma być to, iż wybory odbędą się w cieniu inauguracji prezydentury Donalda Trumpa — oczy całego świata będą skierowane na USA i społeczność międzynarodowa nie będzie skupiać się na białoruskich fałszerstwach wyborczych.
Inna rzecz, iż choćby gdyby w jakimś przypływie szlachetności — czy szaleństwa — Łukaszenko w ostatnim momencie zmienił się w szczerego demokratę i przeprowadził wybory w sposób uczciwy, i tak nie miałby z kim przegrać. Kontrkandydatów pozostało zaledwie kilku, a wszyscy z oddaniem zamierzają grać rolę statystów w tej ponurej parodii demokratycznej elekcji.
Wybory prezydenckie na Białorusi 2025. Kto kandyduje
Jeszcze w listopadzie z kandydowania zrezygnowały dwie osoby — była rzeczniczka prasowa białoruskiego MSW Wolha Czamadanawa i generał rezerwy Sił Zbrojnych Białorusi Sierhiej Babrykau. Zarówno ich start, jak i decyzja o rezygnacji były tylko kolejnymi aktami spektaklu, w ramach którego w całym kraju organizowane są „Maratony Jedności” — propagandowe spędy, czy, jak mówią władze, wydarzenia kulturalno-artystyczne z udziałem lokalnych mieszkańców, polityków, urzędników i przedstawicieli służb. Zarówno Czamadanawa, jak i Babryku deklarowali, iż do wycofania swoich kandydatur skłoniły ich głosy zwykłych ludzi, wzywające do konsolidacji wokół głowy państwa.
W ten sposób, poza Łukaszenką, Białorusini mają do wyboru:
- Aleha Hajdukiewicza, lidera Liberalno-Demokratycznej Partii Białorusi, zastępcę przewodniczącego Stałej Komisji Spraw Zagranicznych Izby Reprezentantów Zgromadzenia Narodowego Republiki Białorusi, byłego milicjanta i byłego członka sztabu Łukaszenki w wyborach z 2020 r. Wówczas w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, krytykując protesty społeczne, mówił tak: „Rewolucja to krew i śmierć, to ofiary. Tego nikt nie chce. Złe wybory są lepsze od rewolucji”. Słowa te padły jeszcze przed kulminacją tragicznych wydarzeń i erupcją przemocy państwa wobec demonstrantów. Jak się okazało, ostatecznie Białorusini dostali i złe wybory, i krew i śmierć.
- Hannę Kanapacką, niegdyś opozycjonistkę, deputowaną parlamentu z ramienia Zjednoczonej Partii Obywatelskiej (2016-2019), która z partii została wyrzucona, a w 2020 r. również wystąpiła jako statystka-kontrkandydatka Łukaszenki w wyborach prezydenckich. Kanapackaja udaje, iż protesty, ich brutalne stłumienie i represje polityczne, które nastąpiły później, się nie wydarzyły. W swoich odezwach do rodaków kreuje alternatywny świat, przekonując, iż od ich głosów „dużo zależy”. Sama chce m.in. normalizować stosunki „ze wszystkimi sąsiadami”.
- Alaksandra Chiżniaka, prezesa zarządu realnie nieistniejącej Republikańskiej Partii Pracy i Sprawiedliwości. Chiżniak jest dyrektorem państwowego przedsiębiorstwa budowlanego BiełNIIPgradostroitelstwo. Dziennikarz „Rzeczpospolitej” Rusłan Szoszyn podkreśla, iż Chiżniak, jako deputowanym rady Mińska, „osobiście fałszował wybory w 2020 roku, stojąc na czele komisji jednej z dzielnic stolicy”.
- Sierhieja Syrankowa, pierwszego sekretarza proreżimowej Białoruskiej Partii Komunistycznej, bardziej łukaszenkowskiego od Łukaszenki, jeżeli chodzi o poparcie dla prześladowania opozycji, piewcę Stalina, marzącego o odbudowie jego pomników na Białorusi, „aby przywrócić mu status wiernego ojca białoruskiej państwowości” — jak deklaruje w programie przedwyborczym. Syrankou podkreślał, iż do wyborów idzie „nie zamiast, ale razem z Łukaszenką”.
Taki dobór przeciwników wskazuje, iż Łukaszenko postanowił zabezpieczyć się przed scenariuszem z 2020 r. — wówczas Centralna Komisja Wyborcza Białorusi zarejestrowała jako kandydatkę Swiatłanę Cichanouską, żonę uwięzionego wcześniej Siarhieja Cichanouskiego, któremu rejestracji odmówiono. Cicha gospodyni domowa prawdopodobnie nie wydawała się Łukaszence żadnym zagrożeniem. A jednak zgromadziła się wokół niej cała białoruska opozycja i stała się ostatecznie liderką demokratycznej Białorusi. Dlatego tym razem władze nie dopuściły choćby do etapu zbierania podpisów przez kandydatów niezależnych.
Białoruś spacyfikowana
Według Centrum Obrony Praw Człowieka „Wiasna” w białoruskich więzieniach przebywa w tej chwili co najmniej 1253 więźniów politycznych (wśród nich szef „Wiasny”, laureat Pokojowej Nagrody Nobla Aleś Bialacki). Tysiące innych opozycjonistów odbyło już wyroki. Ci, którzy nie wyjechali z Białorusi, są pod ścisłą obserwacją służb, które mają nie dopuścić do protestów.
Jeszcze w listopadzie „Wiasna” informowała o fali aresztowań przed styczniowymi wyborami. Podstawą był często udział w internetowych czatach sąsiedzkich, które władze uznają za „ekstremistyczne”, bo w 2020 r. używano ich do koordynowania protestów. Teraz korzystających z nich użytkowników aparat państwa oskarża o udział w spisku. A białoruskie służby się nie patyczkują. W ubiegłą niedzielę aresztowały 31-latkę w zaawansowanej ciąży, w związku z niepochlebnym komentarzem, opublikowanym w sieci w 2020 r. na temat ministra spraw wewnętrznych Iwana Kubrakowa.
Reżim stara się zastraszyć wszystkie środowiska, które postrzega jako możliwe zarzewie oporu — pod koniec grudnia za „zdradę państwa” został skazany na 11 lat więzienia katolicki ksiądz Henryk Akałatowicz, co w przypadku tego schorowanego 64-latka (zawał serca, choroba nowotworowa) może oznaczać po prostu dożywocie.
Ponadto od 1 stycznia na Białorusi obowiązuje prawo, które sankcjonuje odbieranie dzieci rodzicom skazanym za działalność polityczną, o czym alarmował białoruski serwis Zerkalo.io. Już wcześniej władze uznawały, iż tacy rodzice są „społecznie niebezpieczni”, a ich dzieci są „społecznie zagrożone”. Teraz przyjęto podstawę prawną dla odbierania takich dzieci rodzinom i umieszczania ich w państwowych placówkach.
A strach o dzieci to potężna broń w rękach reżimu. To ten strach sprawił przecież, iż Swiatłana Cichanouska pod naciskiem władz opuściła Białoruś. Łukaszenko wie, iż groźba odebrania dzieci będzie trzymać wielu w szachu. A jeżeli ktoś groźby się nie zlęknie — państwo nie dopuści, by kolejne pokolenie nasiąkało „społecznie niebezpiecznymi” ideałami.
Mińsk postanowił też zminimalizować szanse na protesty poza Białorusią. Dlatego władze nie zorganizowały lokali wyborczych poza granicami, tłumacząc to względami bezpieczeństwa (zbyt mała liczba pracowników służb dyplomacji), a także niską frekwencją.
Wydaje się jednak, iż to tłumaczenie dość bałamutne. W tym kontekście warto przypomnieć sytuację z 2020 r., gdy w Warszawie w ambasadzie udało się zagłosować zaledwie kilkuset osobom spośród tłumu chętnych, czekających w kolejce do placówki. Zgromadzeni mówili wówczas, iż urzędnicy celowo wydłużają całą procedurę i uniemożliwiają zagłosowanie wszystkim chętnym, bo wiedzą, iż Białorusini poza granicami to często przeciwnicy reżimu. Dlatego aktywiści zorganizowali alternatywne głosowanie, rozstawiając stoły przed ambasadą. W nim zagłosowały 2384 osoby, z czego na Swiatłanę Cichanouską oddano 2379 głosów, a na Aleksandra Łukaszenkę — trzy.
„Nie trzymam się władzy”. Aleksander Łukaszenko się zabezpiecza
— Nie trzymam się władzy — przekonywał Aleksander Łukaszenko podczas prawosławnych świąt Bożego Narodzenia. — Zrobię wszystko, aby po cichu, spokojnie przekazać tę władzę nowemu pokoleniu. Ponieważ mam nadzieję, iż będę żył pod nowym rządem, i wy też. […] To jest mój cel. Dlatego moją wielką zaletą jest to, iż nie próbuję w jakiś sposób utrzymać władzy siłą — mówił.
I jeszcze: — Przyszły czas, a zwłaszcza najbliższe pięć lat, to zmiana pokoleniowa. Ja i wielu ze mną — nie jesteśmy wieczni. Konieczne jest przygotowanie młodego pokolenia. […] Zmiana pokoleń jest zawsze bolesnym procesem. Ale obiecuję wam, iż zrobimy to tak, abyście nie zauważyli żadnego bólu — zapewniał.
Tego typu deklaracje padały już wcześniej. Nie jest tajemnicą, iż 70-letni Łukaszenko ma problemy zdrowotne. choćby jeżeli jego kondycja byłaby lepsza, niż życzyliby sobie opozycjoniści, sam wiek skłania do myślenia o tym, co po odejściu z urzędu.
Część obserwatorów odczytuje takie deklaracje jako grunt pod przekazanie władzy najmłodszemu synowi — Nikołajowi. 20-letni dziś Kola od lat towarzyszy ojcu podczas wielu oficjalnych eventów, aktywnie uczestniczy też w trwającej kampanii wyborczej, występując podczas „Maratonów Jedności”. — On stanie się księciem, bóstwem, któremu natura dała wszystko, co wielu zdobywa tylko poprzez karierę polityczną — mówił niedawno w rozmowie z Deutsche Welle redaktor naczelny portalu informacyjnego Reform.news Fiodor Pawluczenko.
Sam Kola stwierdził, iż jest „absolutną kopią” ojca, zatem w tej chwili trudno wiązać z ewentualnym przejęciem przez niego władzy nadziei na prodemokratyczne zmiany na Białorusi.
Jeśli jednak Łukaszenko faktycznie realnie myśli o zmianie pokoleniowej w ciągu „najbliższych pięciu lat” i oddaniu władzy — to chyba nie Koli. W styczniu 2024 r. białoruski dyktator podpisał kompleksowe zmiany do ustawy o Prezydencie Republiki Białoruś. Zodnie z przepisami, by objąć stanowisko prezydenta obywatel musi mieć co najmniej 40 lat. Kola mógłby zatem ubiegać się o fotel po ojcu dopiero za 20 lat.
Nowelizacja ustawy wprowadziła też po raz pierwszy przepisy stanowiące, iż osoba nie może być prezydentem, jeżeli ma lub miała zagraniczne obywatelstwo, stały pobyt, lub jakiekolwiek inne dokumenty, które zapewniają przywileje w innym państwie. A to, według obserwatorów, ma zminimalizować szanse na przejęcie władzy przez kogoś z realnej opozycji.
Nowe przepisy rozszerzają też zakres wsparcia państwa dla prezydenta i członków jego rodziny — również takiego, który zakończył pełnienie obowiązków. Chodzi m.in. o immunitet od odpowiedzialności karnej za działania podjęte w czasie sprawowania urzędu. Do tego nietykalność mienia, mieszkania, pojazdów, korespondencji itp. Nie mówiąc już o takich drobnostkach, jak dożywotnia opieka medyczna, emerytura i zwolnienia z podatków dla prezydenta i jego rodziny. Widać zatem, iż Łukaszenko o dniu, którym będzie musiał oddać władzę, myśli realnie — i postanowił się na ten dzień dobrze przygotować.
Jest jeszcze jedna ścieżka, którą może pójść białoruski dyktator — analitycy z Ukrainskiej Pryzmy wskazują, iż może wykorzystać Wszechbiałoruskie Zgromadzenie Ludowe — organ, który może być instrumentem przejęcia władzy na wzór tego, którego użył w Kazachstanie Nursułtan Nazarbajew. Zostając szefem Wszechbiałoruskiego Zgromadzenia Ludowego Łukaszenko pozostałby formalnie drugą osobą w państwie, a realnie mógłby wpływać na kolejnego prezydenta.
Czego możemy się spodziewać w relacjach z Polską i Zachodem?
Łukaszenko chce, by wybory odbyły się w ciszy i bez ekscesów — traktuje też je jako okazję do nowego otwarcia, korekty w relacjach z Zachodem i odzyskania swojej pozycji w regionie, jaką miał jeszcze kilka lat temu, gdy gościł przywódców Niemiec, Francji, Rosji i Ukrainy podczas prac nad porozumieniami mińskimi.
To dlatego w ciągu ostatniego półrocza ułaskawił ok. 200 osób — ostatnia grupa, licząca ok. 20 osób, została wypuszczona pod koniec grudnia, o czym informowała „Wiasna”. Ponieważ represje wobec opozycji są tematem stale podnoszonym w rozmowach reżimu z zachodnimi politykami — można to odczytywać jako gest wobec nich.
Przed wyborami Łukaszenko stara się przekonać świat, iż nie jest krwawym dyktatorem, który pastwi się nad swoimi przeciwnikami. Po tym, gdy jesienią o los więzionej Maryi Kalesnikawej zapytał dyktatora dziennikarz BBC, nagle propaganda białoruska opublikowała jej zdjęcie z ojcem. Mimo iż wcześniej od lutego 2023 r. opozycjonistka była odcięta od świata. Podobnie niespodziewanie pokazano w ostatnich dniach zdjęcie Wiktora Babaryki — niedoszłego rywala Łukaszenki w wyborach z 2020 r., również przetrzymywanego w pełnej izolacji.
Ponadto Białoruś w ubiegłym roku wprowadziła ruch bezwizowy dla 35 państw europejskich, co białoruskie media państwowe przedstawiały jako „dalszą demonstrację otwartości i umiłowania pokoju przez Białoruś, przywiązanie do zasad dobrosąsiedztwa”.
Demonstracją „zasad dobrosąsiedztwa” było też prawdopodobnie podjęcie rozmów z Polską dotyczących Andrzeja Poczobuta. Problem w tym, że, jak wynika choćby z relacji rozmówcy Biełsatu, który siedział w tej samej osławionej kolonii karnej nr 1 co Poczobut i wielu innych opozycjonistów, Mińsk chętnie pozbyłby się Poczobuta. Gdyby ten pokajał się i poprosił Łukaszenkę o ułaskawienie — co jest warunkiem wypuszczenia więźniów politycznych. — On chce, żeby Andrzej wyraził skruchę. Dali mu choćby gotowe formularze . A więc nie musiał choćby pisać niczego swoimi słowami, jak wcześniej. Ale Andrzej i tak tego nie podpisał — powiedział Biełsatowi były więzień.
Łukaszenko chciałby nie tylko pozbyć się niewygodnego więźnia sumienia z kolonii karnej, ale w ogóle z Białorusi — tak, jak udało mu się zmusić do wyjazdu Cichanouską, czy jak próbował wyrzucić Maryję Kalesnikawą, która podarła dokumenty, gdy służby próbowały wywieźć ją do Ukrainy. Podobnie niezłomną postawę reprezentuje Poczobut, chociaż Łukaszenko chyba miał nadzieję, iż nasza dyplomacja skłoni go do zmiany zdania. Ewidentnie tak się nie stało — rozżalony dyktator narzekał ostatnio publicznie, iż „Polacy zrezygnowali z Poczobuta”.
Niemniej w swoim programie wyborczym prezydent Białorusi ogłosił, iż chce ukierunkować „swoje wysiłki na rzecz normalizacji stosunków z sąsiadami”. A najważniejszym punktem zapalnym — poza kwestią więźniów politycznych — jest wywołany przez białoruskie władze kryzys migracyjny. Szukający lepszego życia cudzoziemcy, wabieni obietnicą białoruskich służb łatwego przedostania się do Unii Europejskiej, próbują nielegalnie przekraczać granicę z Polską czy Litwą. Humanitarny kryzys na granicy trwa od 2021 r. W połowie stycznia jednak białoruska opozycyjna organizacja BYPOL poinformowała, iż większość migrantów z zachodniej części Białorusi została w ostatnich tygodniach przetransportowana do Rosji. Służba Graniczna przyznaje, iż w styczniu faktycznie bywały dni, gdy nie odnotowywano żadnych prób przekroczenia granicy. Wojsko również potwierdza w rozmowie z Wirtualną Polską zmniejszenie presji na granicę, chociaż wiąże to głównie ze wzmocnieniem bariery.
Jeśli jednak faktycznie reżim wywiózł część migrantów spod granicy, to również można odczytywać jako gest wobec Polski przed wyborami prezydenckimi oraz w obliczu przejęcie przez Warszawę prezydencji w Radzie UE — a kwestie białoruskie, w tym kryzys migracyjny, według zapowiedzi rządu w czasie prezydencji miały być przez Polskę podnoszone na forum Europy.
Łukaszenko walczy o miejsce przy ukraińskim stole. Próbuje też zbliżenia z Pekinem
Najważniejszą jednak kwestią w nadchodzącym roku dla Łukaszenki będzie zapewnienie sobie miejsca przy stole rozmów o pokoju — czy, patrząc realnie, raczej zamrożenia konfliktu — w Ukrainie. Tym również tłumaczyć można chęć wcześniejszej elekcji — wybory trzeba „odbębnić”, by Łukaszenko mógł w pełni skupić na uzyskaniu jak najkorzystniejszych rozstrzygnięć z punktu widzenia Mińska. A jego rola w rosyjskiej inwazji od początku, po dziś dzień, jest ambiwalentna — z jednej strony jest w sojuszu militarnym z Rosją i udostępnia swoje terytorium dla rosyjskich działań wojennych i ataków, z drugiej strony — sam nie wysyła żołnierzy na front.
Można powiedzieć, iż stosunek Mińska do inwazji na Ukrainę jak w soczewce odbija historia z przeprosinami, które Łukaszenko miał na początku pełnoskalowej wojny skierować telefonicznie do Wołodymyra Zełenskiego. Zełenski ujawnił tę rozmowę dopiero niedawno, co spotkało się z dość chaotyczną reakcją ze strony Mińska — z jednej strony stwierdzono, iż rozmowa ta była efektem „emocjonalnej reakcji” na rozpoczęcie inwazji Koli Łukaszenki, „który miał w telefonie osobisty kontakt Zełenskiego”. Z drugiej zapewniano, iż Łukaszenko Zełenskiego nie przeprosił, bo nie miał za co. Później zirytowany dyktator dodatkowo uderzył w Zełenskiego, oskarżając go, iż ten chce „wciągnąć Białoruś w wojnę”. Czyli — mimo iż jest w sojuszu militarnym z agresorem, a z jego lotnisk startowały bombowce, które zrzucały pociski na ukraińskie miasta, Łukaszenko przez cały czas chce pozycjonować się na stojącego poza konfliktem. Chciałby w oczach Zachodu wyglądać na arbitra czy też pośrednika w kontaktach z Moskwą, a także mediatora między Rosją a Ukrainą — czyli odzyskać geopolityczną pozycję, jaką miał w 2014 r. podczas negocjowania porozumień mińskich. Pytaniem otwartym pozostaje, jak do ambicji Łukaszenki będzie odnosić się nowa administracja USA. Europa, w tym Polska, póki co, wydają się niezainteresowane pomocą w ich realizacji.
Pozostaje również pytanie, jakie plany wobec Białorusi ma Moskwa. W ubiegłym roku jeszcze pogłębiono rosyjsko-białoruską współpracę wojskową, Putin potwierdził wzięcie Białorusi pod swój nuklearny parasol, przekazanie jej wyrzutni balistycznych Oresznik w drugiej połowie 2025 r., a także rozmieszczenie na jej terytorium głowic nuklearnych. Niebawem na Białorusi mają odbyć się wspólne ćwiczenia militarne Zapad 2025.
Od dawna spekuluje się też po prostu o wchłonięciu Białorusi przez Rosję. W 2021 r. w ramach Związku Rosji i Białorusi Moskwa wymusiła podpisanie listy 28 tzw. Programów Związkowych, które mają pogłębić integrację. Oczywista chęć Łukaszenki do zachowania swojego dominium we względnej niezależności ma znaczenie tylko o tyle, o ile dla Kremla formalnie niezależna Białoruś ma wartość dodaną w większej międzynarodowej układance.
Dlatego też Łukaszenko stara się zintensyfikować stosunki dwustronne z Chinami. W programie wyborczym Chiny wymienia jako drugiego, obok Rosji, partnera, na relacjach z którym zamierza oprzeć swoją politykę zagraniczną. Mianowany w czerwcu ub.r. nowy minister spraw zagranicznych Białorusi Maksym Ryżenkow swoją pierwszą wizytę zagraniczną złożył właśnie w Pekinie. Mińsk poparł też w lipcu zaproponowany przez Chiny „plan pokojowego zakończenia wojny rosyjsko-ukraińskiej”, a na Białorusi odbyły się pierwsze wspólne chińsko-białoruskie manewry wojskowe.
Poza współpracą w wymiarze militarnym i dyplomatycznym, Mińsk stawia też na pogłębienie współpracy gospodarczej — w lipcu ub.r. Białoruś stała się pełnoprawnym członkiem kierowanej przez Chiny Szanghajskiej Organizacji Współpracy. Później, w październiku, uzyskała status partnera BRICS na szczycie w Rosji.
To wszystko wskazuje, iż Łukaszenko bynajmniej nie składa broni — zanim nieuniknione stanie się oddanie władzy, zamierza po pierwsze, zapewnić sobie bezpieczeństwo przed ewentualną zemstą prześladowanej dziś opozycji, po drugie, wzmocnić międzynarodową pozycję Białorusi, lewarując naciski ze strony Moskwy współpracą z Chinami, a także, w miarę możliwości, układając się z zachodnimi sąsiadami. Dać za to chce zaś kilka — uwalniając tych, którzy w zamian za wolność wyrzekną się swoich przekonań i powstrzymując kryzys, który sam wywołał. Dziś, po pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę i po zmasakrowaniu opozycji w 2020 r., pole manewru Łukaszenki jest o wiele mniejsze niż kilka lat temu. Dlatego prozachodnie gesty dyktatora w ostatecznym rozrachunku nie mają większego znaczenia.