Zaimki i inne „modne bzdury” zajmują dziś głównie prawicę

3 godzin temu

Konserwatywni i reakcyjni politycy lubią mówić, iż byliby centrystami, gdyby nie to, iż świat pognał w stronę lewackiego radykalizmu, a wszystkie tradycyjne wartości znalazły się pod ostrzałem ruchu „woke”, „marksizmu kulturowego” czy „poprawności politycznej” – co sezon otrzymujemy nowy termin na to samo, zagrażające jakoby „normalności” zjawisko.

Tymczasem w światowej polityce, również na lewicy, mówi się dzisiaj głównie o rosnących kosztach utrzymania, bezpieczeństwie i migracji, a więc kwestiach wybitnie materialnych. Także w Polsce tematy pogardliwie nazywane obyczajowymi wydają się mieć mniejsze znaczenie niż jeszcze kilka lat temu, gdy masowo protestowano przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego czy „strefom wolnym od LGBT”, modniejszy był antyklerykalizm, a w debacie publicznej pojawiały się głosy kolejnych grup mniejszościowych.

Nie śpią, bo liczą płcie

W trwającej kampanii prezydenckiej progresywni kandydaci jak ognia unikają zajmowania stanowisk, które mogłyby ich ustawić w jednym rzędzie z „sojową” lewicą światopoglądową. Adrian Zandberg skupia się na opiece zdrowotnej i prawach pracowniczych, Piotr Szumlewicz apeluje o sprawnie działające państwo, choćby Magdalena Biejat zaskakująco mało mówi o aborcji. Mimo braku sukcesów rządu na tym polu lewicowi politycy coraz rzadziej dopominają się o prawa osób LGBT. Paulina Matysiak wprost stwierdziła, iż zajmowanie się zaimkami nie pomoże w walce o poparcie Polski powiatowej.

Nie znaczy to jednak, iż tematy te zniknęły z debaty publicznej. O ich obecność nieustannie dba bowiem prawica.

Symptomatyczna pod tym względem była niedawna debata w Kanale Zero, z udziałem m.in. Jakuba Dymka, Łukasza Warzechy i Tomasza Wróblewskiego. W pewnym momencie zniecierpliwiony Dymek skrytykował poziom rozmowy, apelując, by nie zajmować się „ochłapem rzuconym ludziom o ograniczonych możliwościach poznawczych” (konkretnie dekretem Trumpa o istnieniu dwóch płci) i wrócić do spraw „poważniejszych”. Spotkało się to z ostrą reakcją prawicowych publicystów – zaczęli bronić kwestii liczby płci jako absolutnie kluczowej, jednocześnie wyszydzając sprowadzanie dyskusji do ekonomii, czyli – jak to szyderczo określono – domniemanych „spisków korporacji i kapitalistów”.

O finansach, pracy, a tym bardziej kwestiach klasowych, współczesna prawica nie lubi mówić – jeszcze by wyszło, iż reprezentujące ją partie mają na tych polach kilka do zaoferowania ogromnej większości ludzi, zaś fetowana przez polskich reakcjonistów nowa amerykańska administracja składa się głównie z oligarchów. Lepiej skupić się na mniejszościach, bo stawianie ich w roli kozłów ofiarnych doskonale sprawdza się w walce o sympatię większości. Migrant zabierze pracę, niebinarna nauczycielka zdeprawuje dziecko, innowierca podłoży gdzieś bombę – a wszystko to wina lewicy, niezależnie od tego, co faktycznie głoszą jej działacze.

Kto może mówić o robotnikach?

W mediach społecznościowych głośno było o występie niebinarnego członka Razem w TVN24 – chociaż tematem rozmowy wcale nie były „modne bzdury”, problemem dla wielu okazały się wygląd oraz zaimki osoby mówiącej o prawach pracowniczych i kampanii prezydenckiej Adriana Zandberga. Działacza lewicowej partii zestawiano z budowlańcami mówiącymi o głosowaniu na Sławomira Mentzena, a więc najbardziej antypracowniczego kandydata na prezydenta, by udowodnić, iż bez odpowiedniej prezencji do „ludu” się nie dotrze. Wszak wiadomo, iż polityk ma mieć prezencję podstarzałego działacza PSL-u, ewentualnie być czterdziestoletnim „młodym gniewnym”, koniecznie mężczyzną. Innych opcji nie ma.

Wychodzi na to, iż problemem nie jest już choćby to, co lewica mówi, ale czyimi ustami. Gdy tylko głos zabiera przedstawiciel mniejszości, jego tożsamość urasta do rangi tematu numer jeden, choćby jeżeli nie ma ona żadnego związku z tym, czego dotyczy rozmowa. Jedni wprost wyrażają pogardę, inni z troską tłumaczą, iż zależy im na dobrym wyniku lewicy, a do tego konieczne jest schowanie działaczy niepasujących do grup społecznych, które chcą reprezentować.

Warto tutaj zwrócić uwagę, iż tylko w przypadku lewicy oczekiwania są tak wysokie. Donald Trump wraz z ekipą miliarderów może występować w imieniu klasy robotniczej, w Niemczech na czele broniącej „tradycyjnej rodziny” partii AfD stoi lesbijka, a dzieci imigrantów działających w antyimigranckich partiach mamy na pęczki. W politykę jak najbardziej mogą się bawić osoby niemające wiele wspólnego ze swoim elektoratem. jeżeli jednak głoszą progresywne poglądy, nieustannie wytyka im się domniemaną hipokryzję lub oderwanie od „ludu”. Gdyby jakąś lewicową partię reprezentowali wyłącznie biali heteroseksualni mężczyźni o robotniczym pochodzeniu, prawdopodobnie i tak udałoby się przypiąć jej łatkę „sojowej”, zajmującej się „bzdurami”.

Tak źle i tak też źle

Patrząc na sytuację polityczną Polski i Europy, można odnieść wrażenie, iż lewica stoi na straconej pozycji, a znalazła się tam w dużej mierze z własnej winy – chociażby ze względu na błędy partii socjaldemokratycznych, które w poprzednich dekadach zawiodły swoje tradycyjne elektoraty. Nie stało się to ze względu na walkę o prawa kobiet, osób LGBT czy migrantów, ale przez akceptację uderzającego w pracowników neoliberalizmu. Teraz wyzwaniem jest odzyskanie wyborców i zahamowanie wzrostu popularności skrajnej prawicy, która demagogicznie i fałszywie wskazuje winnych problemów dotykających wielu Europejczyków.

W poszukiwaniu odpowiedniej strategii niektórzy sugerują odwrócenie się od obwinianych o całe zło świata mniejszości, byle tylko odzyskać zaufanie sfrustrowanej większości. Problem w tym, iż oddanie praw człowieka walkowerem i zaakceptowanie retoryki radykalnej prawicy nic na dłuższą metę nie daje, jedynie wzmacnia tę ostatnią, co pokazują np. wątpliwe rezultaty papugowania postulatów antyimigranckich.

Jeśli jednak progresywiści uczynią z walki z ksenofobią czy homofobią główny punkt swojego programu, ryzykują, iż uwiarygodnią zarzuty przeciwników i zostaną zaszufladkowani jako przedstawiciele mniejszości, nikogo więcej. W obu przypadkach – kapitulacji lub walki się o prawa grup dyskryminowanych – lewica wystawia się na baty.

W obliczu takich ataków coraz częściej widać, iż lewa strona stara się uwolnić od wizerunku przedstawicielki mniejszości, co jest w gruncie rzeczy słuszne, jako iż reprezentuje ona interesy ekonomiczne znakomitej większości społeczeństwa. Tak naprawdę jednak o płciach czy zaimkach gardłują ostatnimi czasy albo politycy prawicowi, albo ta część lewicy, która jest bardzo niechętna skupianiu się na tematach światopoglądowych. Jak widać, okazuje się to nadzwyczaj skutecznym sposobem unieważniania całej lewicy i marginalizowania nie tylko kwestii związanych z prawami człowieka, ale także dotyczących praw pracowniczych oraz całego konfliktu klasowego.

Jeśli lewica chce przełamać dominację prawicowego dyskursu, który przedstawia wybrane mniejszości jako ciała obce względem ogółu społeczeństwa – polityczny problem, nie pełnoprawnych obywateli – to nie pomoże jej choćby częściowa akceptacja tego stanowiska. Pracownicy mają bowiem wspólne interesy niezależnie od tożsamości etnicznej, płciowej, seksualnej czy jakiejkolwiek innej – tworzenie lub pogłębianie podziałów na tym polu sprzyja tylko oligarchom, tym faktycznym i tym aspirującym. Wystarczy spojrzeć na działania Elona Muska, niegdyś nielegalnego imigranta, który robi wszystko, by zapobiec połączeniu się „wieśniaków” przeciwko „panom”.

Lewica powinna walczyć o przestawienie torów debaty publicznej na kwestie ekonomiczne, ale chowając głowę w piasek nie uniknie wszczynanych przez prawicę wojenek kulturowych. Droga do pozyskania większości nie wiedzie przez zapomnienie o prawach mniejszości – wbrew temu, co sugerują prawicowi populiści. Ich recepta nie sprawdzi się po drugiej stronie sceny politycznej, ponieważ grając na zasadach przeciwnika trudno o zwycięstwo. Zamiast przyjmować złe karty, trzeba dążyć do nowego rozdania, w którym równość ekonomiczna nie będzie przeciwstawiana równouprawnieniu na innych płaszczyznach.

Idź do oryginalnego materiału