Wiele wad narodowych od wieków Polakom uparcie się wmawia w celu ugruntowywania w nas poczucia winy a przede wszystkim – przekonania o własnej niższości. Jest to odwieczny standard działania wrogów Polski, dążących do zapanowania nad polskim państwem, polską własnością i nad samymi Polakami. Temu służyły mody lansowane w dekadach, w których dokonywano kolejnych rozbiorów, takie cele osiągnąć miały treści, jakimi wypełnione były podręczniki i programy nauczania ruskich, pruskich i austriackich szkół. I niczemu innemu – pełna kłamstw, depcząca polskie dusze i umysły pedagogika wstydu, generowana przez aparat propagandy współczesnego UBekistanu.
Niektóre ze słabości powszechnych w naszym narodzie – są jednak godne zauważenia i zastanowienia. W genialnym eseju pt. „Wieszanie” Jarosław Marek Rymkiewicz wskazał np. na samobójczą łagodność polskiej zbiorowości, przejawiającą się tolerowaniem i dobrodusznym wybaczaniem zbrodni choćby najpotworniejszych. Niezliczoną ilość razy skutkowało to wyrządzaniem Polsce potwornych szkód a bywało też, iż darowanie zdrady, w tym zdrady o rozmiarach największych, okazywało się być kopaniem grobu polskiej zbiorowości. Ja chciałbym zwrócić uwagę na inną częstą wśród Polaków przywarę. Tę, która wiele już razy wykorzystywana była jako sposobność do łatwego i bardzo skutecznego założenia nam pętli na szyje. Wadą tą jest beztroska finansowa, życie ponad stan, skłonność do zadłużania się. Wszystko to w obliczu faktu jakże oczywistego i jakże niezmiennego, jakim jest charakter przeważającej części świata finansowych dysponentów. Faktu takiego, iż trudno przecież o kręgi w podobnym stopniu przypominające rojowisko najbardziej jadowitych węży, śmiercionośnych pijawek czy polujących na swoje ofiary skorpionów. Każde agresywne państwo zawsze korzystało, korzysta i będzie w sposób skrajnie cyniczny wykorzystywało tę właśnie broń – broń narzucanej swym ofiarom pętli zadłużenia. Popadamy w nią pomimo tego, iż wiele już przecież razy dostaliśmy w tym zakresie lekcję straszną. Pisali o tym nasi literaci – nie tylko Józef Korzeniowski w swej „Kollokacji”, ale i Konopnicka, Reymont, Sienkiewicz. Opowiadał o tym też serial „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”. Kiedyś było o tym sporo w podręcznikach historii. Te doświadczenia wręcz muszą tkwić w naszej świadomości. Niczego nas one nie nauczyły?
Przypomnę kilka faktów z przeszłości. Do połowy XVII wieku co dziesiąty Polak należał do stanu szlacheckiego, co oznaczało życie z posiadanych przez szlachtę majątków ziemskich. Majątki te zwykle nie były duże, co wynikało właśnie z bezprecedensowo dużej, proporcjonalnie kilkakrotnie większej niż w Niemczech czy Francji, liczebności naszej szlachty. Skutkiem tego najczęściej nie była ona nazbyt bogata, ale to przede wszystkim na niej cały swój byt opierała nasza Rzeczpospolita. To bowiem przede wszystkim z niej rekrutowało się polskie wojsko, zdolne odpierać najazdy sąsiadów. Sąsiadów – „piekielnych”, jak ich słusznie w swej świetnej książce nazwali profesorowie Grzegorz Kucharczyk i Krzysztof Rak (choć gwoli ścisłości – ci znakomici historycy uwagę skupili na najgorszych z najgorszych z większej liczby owych „piekielnych”). To przede wszystkim w szlacheckich dworach na świat przychodziły kolejne zastępy bohaterskich obrońców ojczyzny, to szlacheckie majątki stanowiły źródło utrzymania żołnierzy, to dzięki nim były środki na wyposażenie strażników naszych granic. Ekonomiczne podstawy tego ładu a zarazem całego naszego państwa, zachwiały się w połowie XVII wieku, kiedy to najpierw kraj stratowały straszliwe wojny i grabieże a potem do nieszczęść tych doszły gwałtowne zmiany klimatyczne. Nie prowadzono wtedy badań meteorologicznych, ale wiadomo, iż zmiany te były wówczas dużo bardziej dramatyczne od wszystkiego, czym globalni mega – hochsztaplerzy straszą nas dzisiaj. W XVII wieku, skutkiem gwałtownego ochłodzenia, krótszego lata, dłuższych i ostrzejszych zim – raptownie i na długo spadła wydajność polskiego rolnictwa. W efekcie wiele szlacheckich majątków nie zdołało się podnieść ze zgliszcz, w jakie zamienił je moskiewsko – szwedzko – brandenbursko – siedmiogrodzki „Potop”. Ogromna część szlachty – nagle zbiedniała. A przyzwyczajona była do życia na dobrym poziomie, do życia rozrzutnego, w którym standardem były zbytkowne stroje, wystawne biesiady i ciągle nowe zamorskie luksusy. Jak to zawsze w takich sytuacjach bywa – natychmiast pojawili się usłużni „oferenci kredytów” skutecznie zachęcający, by je brać, bo na pewno przyszły rok będzie cieplejszy, plony więc przyniesie obfitsze i – będzie z czego długi spłacić. Zmiany klimatyczne mają jednak to do siebie, iż występują w cyklach trwających całe stulecia. Zadłużeni nie doczekiwali się więc lepszych plonów a doczekiwali – zadłużenia przerastającego wartość posiadanej ziemi. Roztropni, zdolni do zaciśnięcia pasa, skromniejszego życia w ciężkich czasach, należeli do nielicznej mniejszości. Ogromna część szlachty głównie posiadającej majątki mniejsze – majątki te wtedy utraciła stając się „szlachtą gołotą”, nie mającą podstaw ekonomicznego bytu. W XVII wieku natychmiastowej katastrofy to jeszcze państwu nie przyniosło. Większość ziemi drobnej szlachty przejęły bowiem rody magnackie. Po jakimś czasie okazało się jednak, iż w wyniku tego procesu stały się one tak bogate, iż niektóre z nich dysponowały latyfundiami o areale większym od nie jednego europejskiego państwa. Braniccy, Potoccy czy Radziwiłłowie córki wydawali więc często nie za Polaków, ale za synów książęcych czy królewskich a potomków męskich – choćby za dziewczęta z rodziny cesarskiej. Skutkiem tego warstwa w Rzeczpospolitej najbogatsza, co też znaczy – w najwyższej mierze o losie państwa decydująca, składała się z ludzi wychowanych na dworach Wiednia czy Paryża, identyfikujących się raczej z Hiszpanią lub Austrią a nie niespecjalnie dla nich istotną Polską. Państwo z takimi „elitami”, otoczone państwami – agresywnymi bestiami, nie miało większych szans przetrwania.
Kiedy już skutkiem trzeciego rozbioru i abdykacji Stanisława Augusta Poniatowskiego państwo polskie przestało istnieć – rozpoczęła się gra o istnienie polskiego narodu. W 1796 roku w Petersburgu trzy zaborcze satrapie podjęły decyzję o wspólnym wymazaniu Polski z kart historii. Dosłownie – o wyrywaniu z wszystkich możliwych ksiąg informacji o tym, iż kiedyś coś takiego jak Polska w ogóle istniało. Rosjanie wywieźli do Petersburga mnóstwo zrabowanych dzieł sztuki oraz księgozbiory takie, jak Biblioteka Rzeczpospolitej. Co sprawiło, iż większość książek, jakie wszyscy Rosjanie mieli w całej Rosji to były książki – polskie. Austria większość polskiej szlachty żyjącej na terenie austriackiego zaboru zdegradowała do poziomu chłopstwa, które zapędziła do pańszczyźnianej roboty na polach nowych panów. Prusy – powołały specjalne ministerstwo mające doprowadzić do wynarodowienia Polaków. Zarządzał nim sam Johann Wolfgang Goethe – nie tylko wielki poeta, ale i umysł nadzwyczaj kreatywny w wymyślaniu metod niemczenia Polaków. jeżeli chodzi o polską własność – Prusy wymyśliły sposób wykorzystujący właśnie – polską beztroskę finansową. Każdy polski szlachcic żyjący pod pruskim zaborem dostawał oferty brania kredytów. A iż każdy z nich był przyzwyczajony do słabej w Rzeczpospolitej zdolności egzekwowania prawa, czyli także bezskuteczności zajęć komorniczych, pod rządami Fryców przez cały czas myślano wg schematu „wezmę i najwyżej nie oddam”. W efekcie od likwidacji Rzeczpospolitej nie minęło dziesięć lat a większość majątków szlachty wielkopolskiej była obciążona długiem sięgającym ich wartości. I skończyłoby się to wykopaniem tej szlachty z ich rodowych siedzib na poniewierkę, gdyby nie Powstanie Wielkopolskie roku 1806 i utworzenie Księstwa Warszawskiego. I gdyby nie pokój w Tylży, na mocy którego Napoleon wypłacił zaborcom 20 milionów franków, żeby pokryć długi polskiej szlachty beztrosko dotąd gospodarującej pod pruskim butem. Rzecz jasne – całą tę kwotę Napoleon odbił sobie ściągając ją właśnie z kasy Księstwa Warszawskiego. Zadłużeniowa katastrofa była jednak wtedy nie o krok, ale o „malutki półkroczek”! Gdyby nie Napoleon i polski czyn zbrojny ludzi walczących u jego boku – Prusacy staliby się właścicielami zdecydowanej większości majątków, czyli ziemi, gospodarstw, dworów i pałaców całej Wielkopolski i niemal całego Mazowsza (pamiętajmy, iż od roku 1795 przez ponad dekadę Warszawa była pod zaborem pruskim). Co by było z Polską, z Polakami, z polskością, kiedy najbardziej rdzenna część prastarej Polski zostałaby przejęta przez niemieckich właścicieli ziemskich a tamtejsi właściciele ziemi – staliby się nędzarzami pozbawionymi jakiejkolwiek własności?
W czasach PRL – u rekordzistą w zadłużaniu Polski był Edward Gierek. Większość tego, co pożyczył roztrwoniono, część pozostała w postaci lepszej czy gorszej (z przewagą tej drugiej) jakości zakładów przemysłowych oraz – wielkim jak na owe czasy długiem. Dług ten przyspieszył nieuchronny rozkład gospodarki komunistycznej, ale skutkiem tego, iż rozkład ten dokonywał się pod kierownictwem samych komunistów – spowodował degradację naszego państwa. Tę, z której przez dziesięciolecia nie może się ona wyrwać, która trwa do dziś i która nie wiadomo czym się skończy. Wiadomo, iż w związku z katastrofalnie narastającym zadłużeniem i pogrążaniem się Polski w gospodarczej depresji w roku 1985 komunistyczny dyktator Wojciech Jaruzelski spotkał się z najpierwszym liderem światowej finansjery Dawidem Rockefellerem. Treść ich rozmów do dziś nie jest znana, ale znane nam jest to, co potem nastąpiło. Już kilka miesięcy później ruszył wstępny etap ustrojowej transformacji. Polegający np. na likwidacji wszystkich wydziałów przestępczości gospodarczej PRL – owskiej milicji. Bez dwóch zdań po to, by grabież narodowego majątku mogła mieć skalę nieograniczoną i żeby proceder ten nie mógł napotykać na jakiekolwiek przeszkody. W 1989 roku ruszyła hiperinflacja, w związku z czym ulokowane na książeczkach PKO oszczędności pokoleń Polaków zostały okrzyknięte „nawisem inflacyjnym” i metodą wielkiej finansowej operacji (czytaj: giga – hochsztaplerstwa) wartość tychże oszczędności spadła do paru procent. W atmosferze histerii, iż „nie przeżyjemy bez wyrwania się z pętli zadłużenia”, „inflacja nas zabija” a „państwo bankrutuje” za grosze sprzedawano całe gałęzie przemysłu. Leszek Balcerowicz, najupiorniejsza postać całej gospodarczej historii Polski głosił, iż „Polacy żyć mają z pracy”. Innymi słowy – mają być narodem parobków. W przeciwieństwie do wszystkich innych a zwłaszcza europejskich narodów – nie mieć majątku i nie pracować na swoim. Tym sposobem do krańcowego maksimum wyzyskany został fakt zadłużenia Polski. De facto – Polska stał się wtedy gospodarczą kolonią Niemiec, czemu pozbawieni swych zasobów kapitałowych Polacy nie byli w stanie się przeciwstawić.
Dziesiątki milionów Polaków kolejne dziesięciolecia poświęciły jednak pracy wręcz nadludzkiej, czego efektem był wzrost zamożności. Na przekór niezliczonym przeszkodom miliony Polaków dorabiały się własnych nieruchomości a niektórzy – choćby średniej wielkości firm. Potem socjalne programy realizowane przez rząd Mateusza Morawieckiego okazały się być urzeczywistnianiem tego, co większość uważała za niewykonalne – wydobycie z niedostatku kilku milionów polskich rodzin nie tylko nie uderzyło w polskie finanse, ale – rozpędziło polską gospodarkę. A to umożliwiło realizację takich projektów gospodarczych, jakie jeszcze parę lat wcześniej mało komu się śniły. Wywołało to oczywisty niepokój Niemiec, które zawsze zdolne były do akceptowania jedynie Polski całkowicie im podporządkowanej. Czyli – biednej, gospodarczo zapóźnionej, stanowiącej rezerwuar taniej siły roboczej i rynek zbytu dla niemieckich produktów o jakości urągającej ludziom cywilizowanym. Narzędziami nacisków, prowadzonych dzięki struktur Unii Europejskiej, orężem propagandy (w końcu wielka część działających w Polsce mediów to własność niemiecka) i ekonomicznego szantażu („obalicie Morawieckiego – dostaniecie KPO”) Niemcy zdołały obsadzić stanowisko polskiego premiera marionetką bez reszty oddaną niemieckim interesom i posłusznie natychmiast wykonującą każdy niemiecki rozkaz. Na efekty nie trzeba było długo czekać – wstrzymane zostały wszystkie inwestycje służące rozwojowi Polski. A obiecywane KPO przez ludzi Tuska na ogromną skalę rozkradać zaczęto zanim jeszcze fundusze te do Polski trafiły. Na ten moment wiadomo, iż żadne pochodzące z KPO euro nie przyczyni się do rozwoju Polski. O rozwoju żadnego kraju nie stanowią bowiem ani burdele ani jachty, które w myśl hochsztaplerskich zarządzeń dysponentów owych funduszy – każdy nimi obdarowany będzie mógł po roku sprzedać i wszystkie uzyskane ze sprzedaży pieniądze wsadzić do swojej własnej kieszeni. A setki miliardów euro – Polska będzie musiała zwrócić wraz z odsetkami. Z czego, jeżeli np. środki budżetowe zaplanowane na okres do grudnia 2025 – skończyły się już w czerwcu? I to pomimo tego, iż już półtora roku temu ostatecznie wstrzymano wszystkie kosztowniejsze inwestycje? Starając się załatać potrzeby najpilniejsze ministerstwo finansów kolejne miliardy pożycza już nie po cenach standardowych, ale na warunkach ultra – lichwiarskich. Nie mogło być więc inaczej – z coraz większą prędkością, pędzimy dziś w kierunku zadłużeniowej giga – katastrofy.
Ileż razy zachęcano nas do pożyczania! Kiedy tylko nowojorscy Żydzi, nie mający absolutnie żadnych praw do jakiegokolwiek składnika polskiego majątku, osiągnęli pierwszy sukces w postaci wyrwania Polsce ekwiwalentów nieistniejących składników własności w większości nieistniejących gmin wyznaniowych (na sumę 90 miliardów wg cen z roku 1997) – natychmiast położyli na stole rachunek kolejny. Tym razem – za tzw, „mienie bezspadkowe”. A na słowa, które wyrwały się któremuś z durniów reprezentujących nasze państwo, iż „takich pieniędzy – to my nie mamy” (bo tym razem chodziło nie o dziesiątki, ale o setki miliardów dolarów) natychmiast padła z góry przygotowana odpowiedź: „Z tym nie ma najmniejszego problemu! My możemy po – ży – czyć!” Kto jak kto, ale oszuści, wyłudzacze i finansiści wiedzą najlepiej, iż nie ma to jak – dobry dłużnik. Taki, jak Polska, w której samych lasów państwowych jest kilkadziesiąt tysięcy hektarów, w której są jedne z największych na świecie złoża srebra i mnóstwo innych rzeczy, na których wielu chciałoby położyć swoją łapę. Jak? Najłatwiej tak, jak to już robili i Prusacy i sitwy od Dawida Rockefellera. Czyli – biorąc za darmo to, czym dysponuje doprowadzony do ruiny dłużnik.
Nic nie jest tu przypadkiem. Dwieście lat temu o mały włos a bez jakiejkolwiek własności zostaliby Polacy z Polski zachodniej i centralnej. W następstwie PRL – owskiego zadłużenia czterdzieści lat temu uruchomiony został proceder, w efekcie którego Polska utraciła nie tylko najbardziej wartościowe zasoby zbudowane przez dwa pokolenia powojenne, ale i sporą część dziedzictwa stanowiącego przedwojenny Centralny Okręg Przemysłowy. Państwo zadłużone – to też państwo bez kapitału. Co nie tylko oznaczy brak perspektyw rozwojowych, ale też podrzędność, słabość, brak zdolności opierania się grabieżom, naciskom, agresjom. Kiedy nie tak dawno do dużego zadłużenia doprowadzono Grecję – Niemcy zażądały zapłaty greckimi wyspami. Ni mniej ni więcej, ale właśnie – częścią greckiego terytorium! A czego zażądają od nas? Do dziś spieramy się z RFN o przebieg linii oddzielającej nasze wody terytorialne. I do dziś w Berlinie, leżącym czterysta kilometrów od niemieckiej granicy zachodniej i ledwie 80 kilometrów od polskiej – na multum sposobów głosi się, iż „Berlin to Niemcy środkowe” (tak się choćby nazywają niektóre tamtejsze stacje radiowe czy telewizyjne). Czego więc, po doprowadzeniu Polski do stanu krańcowego zadłużenia, zażąda od nas państwo jak żadne inne wyćwiczone w realizowaniu wszelkich możliwych procederów grabieży, indywidualnego i zbiorowego złodziejstwa, podbojów, okupacji, aneksji czy agresji?
Artur Adamski