Z trybuny sejmowej pod Trybunał Stanu. Kariera Błaszczaka wchodzi w nową fazę

7 godzin temu
Zdjęcie: Błaszczak


Mariusz Błaszczak przez lata budował swój wizerunek jako człowiek twardy, zdyscyplinowany, nieomylny w sprawach bezpieczeństwa. W każdym kryzysie — od granicy po modernizację armii — miał gotową odpowiedź, a często i winnego. Dziś jednak to on sam staje w centrum sprawy, której nie da się już zbyć sloganem. Oskarżony, zagrożony Trybunałem Stanu, atakujący na oślep — były szef MON po raz pierwszy od dawna wygląda nie jak polityk kontrolujący przekaz, ale jak polityk w poważnych tarapatach.

W marcu usłyszał zarzuty dotyczące odtajnienia i publicznego ujawnienia fragmentów planu użycia Sił Zbrojnych RP „Warta”. W sierpniu akt oskarżenia wobec niego trafił do sądu. Sprawa jest wyjątkowo poważna, bo dotyczy informacji dotyczących obronności — obszaru, który Błaszczak przez lata przedstawiał jako swój bastion bezpieczeństwa i kompetencji. Dziś to właśnie w tym bastionie pojawiło się największe pęknięcie.

Prokurator generalny Waldemar Żurek przekazał marszałkowi Sejmu pismo, które może otworzyć drogę do Trybunału Stanu. Błaszczak oficjalnie reaguje z oburzeniem, próbując przedstawiać sprawę jako farsę polityczną. „Mamy do czynienia z chucpą” — stwierdził w rozmowie z DoRzeczy.pl. Jednak to właśnie on sam znajduje się w sytuacji, w której polityczne gesty nie wystarczą, a powtarzane od lat schematy przestają działać.

W narracji Błaszczaka wszystko, rzecz jasna, jest spiskiem. Oskarżenia mają być „bezpodstawne”, a cała sprawa rzekomo sprowadza się do jego zasług. „Jestem dumny, iż zapewniłem mieszkańcom wschodniej Polski, iż każdy skrawek polskiej ziemi będzie broniony” — powtarza, jakby duma mogła zastąpić analizę tego, czy odtajnienie dokumentów wojskowych rzeczywiście było działaniem zgodnym z prawem i odpowiedzialnym.

Błaszczak z uporem sugeruje, iż prawdziwym beneficjentem sprawy jest… prokurator. Insynuuje motyw personalnej zemsty, przywołując karierę prokuratora Marcina Maksjana i jego aktywność w stowarzyszeniu Lex Super Omnia. „Oceniam działalność prokuratora Maksjana jako zemstę” — mówi, po czym dodaje, iż wniosek o wyłączenie śledczego został odrzucony. To kolejny dowód na to, iż instytucje — w przeciwieństwie do czasów rządów PiS — nie działają według politycznych oczekiwań.

Najbardziej uderza jednak fakt, iż choćby dziś, pod realną groźbą odpowiedzialności prawnej, były szef MON nie jest w stanie przyznać choćby cienia wątpliwości. Na pytanie, czy powtórzyłby decyzję o odtajnieniu dokumentu, odpowiada bez wahania: „Zrobiłbym to samo”. Dodaje, iż dokumenty „nie były w żadnym sejfie”, a jego decyzja miała powstrzymać „draństwo”, które — jak twierdzi — mogłoby powrócić wraz z powrotem Donalda Tuska do władzy. Tak jakby bezpieczeństwo państwa i poufność wojskowych planów były instrumentem do walki politycznej.

Błaszczak próbuje także przerzucić uwagę na zupełnie inne pola. W jego narracji zagrożenie Trybunałem Stanu to nie efekt jego własnych działań, ale część rzekomego spektaklu politycznego: „To są wyłącznie igrzyska” — zapewnia. Następnie ucieka w długą listę oskarżeń wobec rządu, od ochrony zdrowia po program „Dobry Posiłek”. Ma to tworzyć wrażenie, iż oskarżenia przeciwko niemu są nie tylko przesadzone, ale wręcz cyniczną zasłoną dymną.

Problem polega na tym, iż po raz pierwszy ta retoryka nie działa. Nie dlatego, iż stała się mniej ekspresyjna — Błaszczak przez cały czas mówi dużo, ostro i pewnym tonem. Ale dlatego, iż po drugiej stronie stoją nie polityczni oponenci, ale przepisy, procedury i prokuratura wojskowa. Tego nie da się zakrzyczeć.

Mariusz Błaszczak przez lata potrafił tworzyć wrażenie twardego ministra, którego błędy zawsze są cudze. Dziś po raz pierwszy w swojej karierze ma prawdziwe problemy. I ani patos, ani duma, ani ataki na Tuska nie zmienią faktu, iż to on sam musi się z nich tłumaczyć.

Idź do oryginalnego materiału