Wystąpienie, które zabolało. Frysztak trafił w czuły punkt PiS

1 dzień temu
Zdjęcie: Kaczyński


Poseł Konrad Frysztak nie owijał w bawełnę. W kilku zdaniach przypomniał Jarosławowi Kaczyńskiemu, iż za ośmioletnie rządy PiS odpowiada nie tylko politycznie, ale i moralnie. A śmiech prezesa, zamiast riposty, zabrzmiał jak dowód bezsilności.

W polskim Sejmie emocje to chleb powszedni. Ale są chwile, gdy polityczny teatr nabiera znaczenia — bo między zdaniami i gestami widać więcej niż w całych przemówieniach. Taka właśnie scena rozegrała się, gdy poseł Platformy Obywatelskiej Konrad Frysztak wygłosił płomienne wystąpienie przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu.

„Uderz w stół, a nożyce się odezwą. To jest coś, co obciąża pana, bo to pan wtedy rządził, pan te miernoty intelektualne i moralne wprowadził do Sejmu. Pan tym ludziom dał władzę” — mówił z mównicy. I dodał: „Pamiętamy o aferze Pegasusa, Funduszu Sprawiedliwości, respiratorowej, maseczkowej i tej od dwóch wież. I mocno liczę, iż wszystkie zostaną rozliczone”.

Wystąpienie ostre, pełne emocji, ale – jak rzadko w polskim parlamencie – trafione. Bo to nie był zwykły sejmowy wybuch. Frysztak mówił to, co wielu Polaków czuje od dawna: iż za osiem lat rządów PiS nie spadła z nieba żadna „dobra zmiana”, tylko zmiana moralnego horyzontu – w dół.

Jarosław Kaczyński, siedzący w ławach poselskich, słuchał, kiwał się lekko… i śmiał. Nie w geście pewności, ale w odruchu człowieka, który nie wie, co powiedzieć. Bo na listę afer, nadużyć i hipokryzji nie ma odpowiedzi, którą można by obronić logiką. Śmiech pozostaje wtedy ostatnim azylem – formą bezsilności przykrytą maską pogardy.

Ten śmiech, który miał być lekceważeniem, brzmiał jak przyznanie: „Tak, wiem, ale nic z tym nie zrobicie”. Dla wielu obserwatorów był też symbolem końca pewnej epoki. Epoki, w której Kaczyński potrafił jeszcze narzucać ton debacie, odpowiadać bon motem, udawać, iż panuje nad sytuacją. Dziś, po latach afer, po przegranych wyborach, pozostało już tylko puste rechotanie – śmiech bez znaczenia, bez siły, bez argumentu.

Konrad Frysztak wykorzystał moment, którego PiS się nie spodziewał. Jego wystąpienie nie było przemówieniem o jednym skandalu – było o całej filozofii władzy, która zamienia państwo w partię, a prawo w narzędzie lojalności. Dlatego zabrzmiało mocno. „Pan te miernoty wprowadził do Sejmu” – powiedział Frysztak. To zdanie, które w przyszłości może wrócić w podręcznikach historii jako epitafium po epoce Kaczyńskiego.

Bo ten Sejm, z jego nerwową gestykulacją, ironią, półuśmiechami, to dziś scena rozliczenia. Nie w sensie prokuratorskim – to jeszcze przed nami – ale moralnym. Kiedyś to PiS potrafił dominować debatę, ustawiając przeciwników w roli „antypolaków” i „zdrajców”. Teraz role się odwróciły. To Frysztak, młodszy, pewny siebie, mówił z trybuny językiem, którego Kaczyński nie rozumie: językiem gniewu, ale też pokoleniowej pewności, iż stare narracje już się skończyły.

W tym sensie śmiech prezesa był czymś więcej niż gestem obronnym. Był jak dźwięk z innej epoki – próba przywołania dawnej siły, która już nie działa. Bo gdy człowiek, który przez lata decydował o wszystkim, dziś może tylko się śmiać, to znaczy, iż naprawdę stracił władzę.

Niektórzy komentatorzy z prawej strony próbowali bronić Kaczyńskiego, mówiąc o „krzyku Frysztaka”, o „braku kultury”. Ale to tania ucieczka w estetykę, gdy brakuje argumentów merytorycznych. W demokracji krzyk ma czasem sens – zwłaszcza wtedy, gdy jest głosem zdesperowanych po ośmiu latach milczenia.

Frysztak, atakując, nie przekroczył granicy. Przypomniał po prostu, iż władza odpowiada za własne czyny. Że śmiech nie unieważnia faktów. I iż w Polsce, w której tyle spraw wciąż czeka na rozliczenie, milczenie – albo śmiech – nie może być odpowiedzią.

W pewnym sensie, ta krótka scena była jak symbol politycznej zmiany: młodszy poseł mówi wprost, starszy lider się śmieje, bo nic innego mu nie pozostało. Ale to śmiech cichy, zmęczony, z nutą rezygnacji. Bo Kaczyński, po raz pierwszy od dawna, naprawdę nie miał nic do powiedzenia.

Idź do oryginalnego materiału