Nie mam zawodowych marzeń wychodzących poza „dopełznąć do emerytury”. Nie myślę o powrocie do mediów w jakiejkolwiek roli.
Zainspirowany przez Awala pofantazjuję jednak, co bym doradzał lewicy, gdybym był jej medialnym doradcą. Którym, przypomnę, też nie chcę być
Otóż po pierwsze, hipotetyczne obalenie PiS oznaczać będzie kohabitację z pisowskim prezydentem do 2025. W tym okresie nie uda się żadna „wielka reforma”.
Bardziej realistyczne wydaje mi się zwycięstwo takie, jak pisowskie – dwieście trzydzieści parę mandatów w Sejmie. Tak dużo tu zależy od szczegółów typu „kto weźmie Senat?”, iż za wcześnie na szykowanie Wielkich Projektów. Będziemy skazani na improwizowanie z dnia na dzień.
Ekscesy PiSu sprawiają, iż nowa władza nie powinna mieć żadnych hamulców typu „ojej, ale to nie wypada”. Powinna wykorzystać te dwieście trzydzieści parę mandatów na maksa, tak jak zrobił to PiS w 2015 – z niedrukowaniem prywatnych opinii pani magister P. na czele.
Można – i należy! – zrobić wielką czystkę w mediach publicznych oraz orlenowskich. Nie da się ich jednak zreformować, bo projekty ustaw uwalać będzie prezydent.
Do 2025 pisanie takich projektów nie ma sensu. Co napiszemy dziś, w 2025 i tak będzie już wymagać poprawek, bo np. wejdą jakieś regulacje unijne, albo pojawi się globalny gracz typu „netflix dla dziennikarstwa subskrypcyjnego” (substack ma chyba takie aspiracje).
Zakładając, iż w 2025 będzie można przyjąć Ustawę Moich Marzeń, naszkicuję jej ogólny kierunek. Przede wszystkim powinna ujednolicić regulacje (a więc mieć sformułowania typu „Traci moc ustawa > z 1984, itd).
W tej chwili media podlegają trzem dużym ustawom, z których każda jest tragicznie niedostosowana do naszych czasów. Nasze blogopogaduszki realizowane są na przykład na podstawie ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną (UŚUDE).
Jest najmłodsza (2002), więc wydawałoby się, iż chociaż ona jest dostosowana do naszych czasów. A guzik. Pisano ją przez cały czas w epoce, w której internet był zabawką i nikt nie myślał, iż tak gwałtownie doczekamy się przeniesienia do niego wszystkich mediów.
UŚUDE sytuuje mnie wobec was, drodzy komcionauci, jako usługodawcę (darmowego – to nie ma znaczenia). Kawał ustawy polega na wyłączeniu mnie od odpowiedzialności za świadczone wam usługi. Musiałbym zrobić coś bardzo dziwnego, żeby jednak ją ponieść.
W tej samej sytuacji jesteśmy wobec Facebooka, Youtube’a, Twittera itd. Mamy wobec nich mało praw (tak naprawdę to żadnych), UŚUDE za to daje im od cholery możliwości wykręcenia się przed odpowiedzialnością za cokolwiek.
Źle się stało, iż taka ustawa reguluje działalność serwisów, do których zaglądamy by się dowiedzieć, co z Covidem i kto wygrał wybory. Ten brak odpowiedzialności jest przyczyną zjawisk takich, jak hejt, fake newsy czy antywacki.
Wiele razy pisałem, iż czym innym jest dla mnie blogowanie, czym innym dziennikarstwo. To dlatego, iż reguluje to inna ustawa – prawo prasowe.
To ustawa z czasów PRL, pełna martwych przepisów. Do niedawna zobowiązywała dziennikarzy do przestrzegania konstytucji PRL (sic).
Nadal są tam martwe przepisy w rodzaju zakazu komentowania procesu zanim nie zapadnie wyrok w I instancji (art 13 ust 1). Większość ludzi choćby nie wie, iż taki zakaz obowiązuje!
Dużo w tej ustawie o poligrafii i kolportażu. Podstawą prawną do jej stosowania w internecie jest wzmianka „lub inne techniki”.
Dostosowywanie do niej realiów pracy współczesnego portalu jest trudne. Sądy wydają wyroki nie na podstawie ustawy, tylko komentarzy i orzecznictwa.
Dla opinii publicznej często są niezrozumiałe. Sami dziennikarze zresztą notorycznie mylą np. zniewagę ze zniesławieniem.
Kiedy rządził Tusk, zaufał doradcom z Centrum Cyfrowego, którzy doradzili mu cyberkorwinizm – uwalniać, otwierać, najlepsza regulacja to brak regulacji. Dlatego „blogi” czy „serwisy streamingowe” działają na wątłych podstawach, co jest niekorzystne dla Jana Kowalskiego, ale korzystne dla Google’a, który może kreować własne zasady przez lex EULA.
Chaos pogłębia trzecia ustawa – o radiofonii i telewizji z 1992. Jest najbardziej regulatorska, przewiduje możliwość nakładania srogich kar, odbierania koncesji, narzuca „chrześcijańskie wartości” (art 18 ust 2). To ją właśnie usiłuje zmodyfikować PiS, by zniszczyć TVN.
Jej feler jest taki, iż dotyczy mediów o malejącyn znaczeniu. Media przenosząc się do internetu, uciekają przed tą ustawą. Nie reguluje streamingu, vlogów ani podkastów.
Tymczasem media konwergują. Podział na dziennikarstwo „prasowe” i „audiowizualne” nie ma dziś sensu.
„Wyborcza” zatrudniła Dobrosz-Oracz, żeby ta robiła (zresztą znakomite) materiały „telewizyjne” dla „prasowego” serwisu wyborcza.pl. TVN zatrudnił Justynę Suchecką, żeby ta robiła materiały „prasowe” (też prześwietne!) dla „telewizyjnego” serwisu tvn24.pl.
Te serwisy będą się upodabniać. Nie ma żadnego uzasadnienia poddawania ich rygorom DWÓCH RÓŻNYCH USTAW.
W tej chwili możliwa jest paradoksalna sytuacja, w której ten sam materiał dziennikarski (dochodzący do użytkowników tym samym kablem, jako takie same zera i jedynki!) podlega trzem ustawom w zależności od tego, jak redakcja te zera i jedynki oznakuje. Od tego zależeć będzie, czy można w nim powiedzieć „dupa” albo „Boga nie ma”, albo bezkarnie skłamać (w UŚUDE nie ma sprostowań, więc bloger może kłamać np. o szczepionkach).
Poza tym mamy inne ustawy, odwołujące się do „środków masowego komunikowania” – przede wszystkim kodeks karny i jego art 212 i 216, ścigające za zniesławienie i znieważenie. Oba zawierają specjalne zaostrzenie, jeżeli sprawca dokonał tego dzięki wspomnianych środków.
To kiedyś miało sens – „pan X to kawał chuja” ma inną wymowę w knajpie, inną na pierwszej stronie gazety. Dzisiaj jednak znieważamy i zniesławiamy się nawzajem głównie w Internecie, więc biedny Kowalski jest zaskoczony wyrokiem za to, iż nazwał Malinowskiego chujem na Twitterze.
Nie jestem za likwidacją tych przepisów. Ludzie, którzy beztrosko machają ręką, iż „wystarczy kodeks cywilny” w praktyce chcą czynić ludzi niezamożnych bezbronnymi.
Tymczasem zagrożenie takie, jak w „Utraconej czci Katarzyny Blum”, iż media zaszczują niewinną osobę – tylko się nasila. Potrzebujemy silniejszych zabezpieczeń, a nie rozmontowywania istniejących.
Gdy dochodzi do procesu, media bronią się odwołując do pojęć takich, jak „interes publiczny” albo „należyta rzetelność”. I znów, ze względu na słabe definicje ustawowe, procesy realizowane są na podstawie komentarzy i orzecznictwa.
To dlatego, iż dziennikarz nie jest zawodem zaufania publicznego. Wielu ludziom wydaje się, iż jest – bo powinien być. Ale nie ma takiej ustawy (a jest np. o zawodzie notariusza).
Wymarzona Ustawa powinna to zmienić. Zawód ma ten status, gdy istnieją jakieś obligatoryjne zasady etyczne – dziś w dziennikarstwie ich nie ma.
Czasem na takie dictum, iż nie ma etyki mediów, jakiś łosiu mi wkleja triumfalnie kodeks etyki, który właśnie pośpiesznie wyguglał. JEDEN Z WIELU. Czaicie bazę?
Kto taki wspólny kodeks, obowiązujący wszystkie media, miałby opracować? Inne zawody zaufania mają prościej, bo łatwiej zdefiniować, kim jest notariusz albo weterynarz. Definiowanie dziennikarza wyprowadzi nas na manowce.
Nie chcę, by to robiły stowarzyszenia dziennikarskie. Są upolitycznione, ich główne zajęcie to wojna Pisu z Antypisem. Gdy pracowałem w tej branży, nie odczuwałem potrzeby ich istnienia (mało kto z autentycznych „ludzi newsroomu” zresztą chodzi na te ich spotkania).
Założenie stowarzyszenia jest prostsze od założenia uczelni czy choćby związku zawodowego (ciekawe, czy ten żółty związek w Agorze dostanie numer KRS?). Dopuszczenie stowarzyszeń groziłoby więc scenariuszem typu „zakładamy dziesięć organizacji, żeby przejąć władzę nad mediami”.
Moja propozycja: ustawowo powołać kilkudziesięcioosobową Radę Medialną, zreszoną z delegatów uczelni mających prawo nadawania dyplomu ze specjalnością „dziennikarstwo i komunikacja społeczna”. Byłoby to ciało pluralistyczne – będzie ktoś od Rydzyka i ktoś z SWPS (może Bodnar? zostawmy uczelniom tryb wyłaniania delegatów).
Nie wiem, kto miałby tam większość. Dlatego moja propozycja jest sprawiedliwa, bo towarzyszy mi rawlsowska zasłona niewiedzy.
Może ktoś ma lepszą – chętnie wysłucham. Ale uwaga, podstawowe kryterium to uniezależnienie mediów od wahadła politycznego. Żeby wygrana Pisu lub Antypisu już nie oznaczała więcej czystki w Polskim Radiu.
Rzecz jasna, przekazałbym tej radzie uprawnienia istniejących ciał, jak KRRiTV. To wymagałoby zmiany konstytucji (ale mówię o scenariuszu idealnym).
Ta rada powinna też wyłonić komisję arbitrażową, rozstrzygającą spory o naruszenie etyki mediów. Skierowanie sprawy do arbitrażu oznaczałoby rezygnację z dochodzenia praw innymi środkami.
Media „niekoncesjonowane” mogłyby istnieć, ale miałyby przegwizdane w razie procesu. Opcja arbitrażu byłaby dostępna tylko do tych, którzy akceptują kodeks etyki wypracowany przez tę radę (tak to mniej więcej działa w Szwecji).
Ustawa powinna definiować „blogi”, „podkasty”, „streamingi” – wszystko to, co jest teraz zbiorczym „lub inne techniki”. Powinna też określać pojęcia typu „interes publiczny”, „tajemnica dziennikarska”, „należyta rzetelność” – bo opinia publiczna ich nie rozumie.
Po aferze Rywina miałem na blogu komcionautę oskarżającego Michnika, iż stosował tajemnicę dziennikarską „wybiórczo”. Już nie pamiętam, kto to był, ale ewidentnie nie rozumiał tego pojęcia.
Ustawa powinna zdefiniować „redaktora naczelnego” i „zespół redakcyjny”. I uzależniać możliwość objęcia stanowiska rednacza od wotum zaufania zespołu redakcyjnego.
To by nas chroniło przed zjawiskami takimi, jak „czystki w Polska Press”, i przed „inbą w Agorze”. A chyba teraz choćby najzagorzalsi liberałowie przyznają, iż media nie mogą działać na zasadzie „właściciel robi co chce”.
To byłaby ustawa zastępujące trzy inne ustawy i wprowadzająca drobne poprawki do kilku innych – w tym do Konstytucji i Kodeksu Karnego. Kawał roboty.
Przed 2025 nic się nie da zrobić, a po 2025 wiele tematów może stracić aktualność. Żałuję, iż zmarnowałem tyle literek na ten temat, wybaczcie, to chateau d’Awal (wina Awala!).