Trump nie spadł z nieba, nie urwał się z choinki – to krew z krwi i kość z kości amerykańskiej prawicy; nieodrodny syn amerykańskiej reakcji, tylko na sterydach. Bohater Wybrańca to nie jest karykatura ani żaden błąd i wypaczenie: po prostu stając się tym, kim jest dzisiaj, adaptował się szybciej i lepiej od swoich poprzedników.
Znawcy polityki za oceanem lubią podkreślać, iż dawna Partia Republikańska kilka przypominała to, czym jest dziś, w epoce hegemonii Donalda Trumpa na amerykańskiej prawicy. I to nie tylko w czasach Abrahama Lincolna, gdy to właśnie republikanie byli za zniesieniem niewolnictwa, a demokraci z Południa – najgorętszymi jego obrońcami (a potem segregacji rasowej aż do II połowy XX wieku).
Republikanie kontynuowali też zbawienną dla USA politykę Nowego Ładu prezydenta Roosevelta, budowali międzystanowe autostrady w latach 50., przez moment (wczesne lata 70.) byli choćby w awangardzie ochrony środowiska w USA, potem hojnie wspierali ruchy na rzecz praw człowieka w Europie Środkowej (w Ameryce Łacińskiej było z tym gorzej, ale to już osobna para kaloszy). Nie zaszkodzi przypomnieć, iż to republikański prezydent Eisenhower przestrzegał wyborców przed potęgą „kompleksu wojenno-przemysłowego”, a Ronald Reagan nie tylko dojeżdżał ZSRR zbrojeniami, ale też potrafił z Moskwą negocjować redukcję śmiercionośnych arsenałów.
Na tle tych tradycji prezydentura – i partyjna dominacja – Donalda Trumpa mogą się wydawać w najlepszym razie wypadkiem przy pracy Grand Old Party, w najgorszym: symptomem głębokiego kryzysu społecznego i politycznego, jaki toczy Amerykę do II połowy lat 90.
Film Alego Abbasiego – od tygodnia w polskich kinach – pokazuje go jeszcze z innej strony. Otóż Donald Trump, choć faktycznie od ponad dekady tworzy nową jakość w amerykańskiej polityce (a wcześniej w telewizyjnej rozrywce i na rynku nieruchomości), swe korzenie ma właśnie w tym starym, niedobrym konserwatyzmie kapitalistycznym. Tyle iż tym realnym, a nie tym z baśni o Ameryce tradycyjnych wartości/liderce wolnego świata, którą poznaliśmy dzięki paczkom od cioci z Chicago, migawkom z telewizji ery duchologicznej i serialowi Cudowne lata.
Wraz z Wybrańcem widzowie dostają późnokapitalistyczny Bildungsroman na sterydach, czyli opowieść o dojrzewaniu od kapitalizmu „reakcyjnego” do czystego nihilizmu.
Klasyczne kapitalistyczne rugby
Ojciec Trumpa był patriarchalnym tyranem, który dominował nad zahukaną matką i upokarzał jednego z braci Donalda za rzekome nieudacznictwo (bo zamiast biznesmenem został… pilotem). Światopogląd tata Fred miał prosty: na świecie każdy ma to, na co zasłużył, wydłużenie przez pracownika przerwy na papierosa to kradzież (pieniędzy przedsiębiorcy), donoszenie na takich złodziei to praktyka wysoce etyczna, a syn ma się uczyć życia, inkasując zaległe komorne od najemców w prywatnym bloku ojca. W końcu to ciężką (i najlepiej upokarzającą) pracą ludzie się bogacą.
Model gospodarki, jaki stoi za takim światopoglądem, to klasyczny kapitalizm znany z XIX wieku, oparty na wyzysku pracowników i najemców oraz unikaniu podatków na rzecz państwa. Rasizm, tu w wariancie „północnym” (jesteśmy w Nowym Jorku, a nie jakiejś Alabamie), pozwala wprawdzie wynająć czarnemu mieszkanie, ale tylko pod warunkiem, iż zarabia kilkakrotnie więcej niż konkurujący o nie biały (w wariancie „południowym” mieszkań czarnym się po prostu nie wynajmuje).
Konserwatywna figura „surowego ojca” wygląda tu jak z podręcznika: kieszonkowy magnat rynku nieruchomości zbiera rodzinę, jak za dawnych lat, przy uroczystych obiadach, gdzie urządza wychowawcze spektakle – gnojenie syna doprowadzi go najpierw do alkoholizmu, a potem samobójstwa. Jednocześnie brutalny kapitalista zaczyna się okazywać „za krótki” na nowe czasy: w obliczu prokuratorskich zarzutów o dyskryminację rasową jego miniimperium grozi katastrofa finansowa.
To właśnie moment założycielski kariery syna, który doskonale rozumie dwie rzeczy. Po pierwsze, iż jak „czegoś” nie zrobi i nie pomoże rodzinnej firmie, to do śmierci ojca będzie inkasentem znoszącym płacze rencistek i rondle z wrzątkiem od wściekłych najemców. Po drugie, iż by wejść do wyższej ligi biznesu, na boisku do soccera trzeba zacząć grać w rugby.
Kiedy Trumpowi uda się dostać zaproszenie do Klubu dla Ważnych Facetów, początkowo wygląda jak ubogi krewny z podziwem patrzący na dalekich kuzynów-światowców, ale to nie do końca prawda, bo jednak ma plan działania. A adekwatnie poznania adekwatnego człowieka: owianego legendą prawnika bez skrupułów, Roya Cohna.
Sprawdzanie świeżaka
Cohn to człowiek, który w połowie lat 50. zasłynął „wymłotkowaniem” sędziego, by spalił na krześle elektrycznym nie tylko Juliusa, ale i Ethel Rosenbergów – małżeństwo szpiegów w najgłośniejszej aferze początków zimnej wojny. Kolegował się z legendarnym i niesławnym senatorem McCarthym, tym od polowań na komunistyczne czarownice, a potem z prezydentem Nixonem. Wychował też następcę – speca od czarnego PR-u politycznego, Rogera Stone’a, aż w końcu dał się poznać inteligenckiej publiczności jako pierwowzór bohatera Aniołów w Ameryce, dzięki wstrząsającej grze Ala Pacino.
Mistrzowskich scen w Wybrańcu jest wiele, ale moim numerem jeden jest rytuał „sprawdzania świeżaka”, gdy Cohn szklankami polewa smirnoffa Trumpowi, do czego ten wyjątkowo nie ma głowy – ale nie ma też wyjścia. Szuka przecież pomocy, a Cohn najwyraźniej dostrzega w nim iskrę talentu i materiał na człowieka, a nie frajera. Nowy kolega pomaga firmie Trumpów wygrać w sądzie (tzn. zawrzeć bardzo korzystną ugodę) przeciwko Departamentowi Sprawiedliwości, ale nie błyskotliwą mową rodem z Boston Legal (nie mówiąc już o Ally McBeal), tylko najpierw brutalnym zastraszeniem, a potem zwyczajnym szantażem – dodajmy, obyczajowym – przeciwnika.
Faktyczna wygrana w sprawie o dyskryminację rasową na rynku nieruchomości ma fatalne implikacje polityczne i urąga poczuciu przyzwoitości, ale dla Trumpa to psychologiczne złoto: w rodzinie przestaje być popychadłem, a jego pomysły biznesowe – np. luksusowy hotel pod nowojorskim dworcem Grand Central, w połowie lat 70. zdominowanym przez społeczny margines – zyskują potężny fundament. Czyli niewzruszoną pewność siebie ich autora, wspartą technologią biznesową Cohna.
Ten ostatni towarzyszy Trumpowi w kolejnych rytuałach przejścia: kupuje mu marynarkę u żydowskiego krawca za tysiąc dolarów (uwzględniając inflację od początku lat 70., na dzisiejsze to jakieś 6–7 tysięcy) i uświadamia ściśle transakcyjny charakter małżeństwa. Notabene, scena podpisywania (sformułowanej przez Cohna) intercyzy z czechosłowacką modelką Ivaną sugeruje, iż aspirujący milioner był zakochany (!); odczarowywanie tego uczucia to skomplikowany proces, na który składają się życiowe pogadanki starszego kolegi, sceny rodzinno-weselne, ale też negocjacje transferów, prezentów i alimentów z wybranką.
Robiąc kolejne interesy, Trump staje się nowym-starym kapitalistą i człowiekiem sukcesu. Nie powiela wzorca despotycznego patriarchy rodu, zamiast tego zostaje patologicznym narcyzem. Samozachwyt czyni swym głównym atutem, rozumiejąc, iż na parnasie współczesnego kapitalizmu od „zapierdolu” (własnego i pracowników) jeszcze bardziej liczy się efektowny image wizjonera – zwłaszcza w branży tak bardzo opartej na kredycie i zaufaniu inwestorów w wielki zwrot.
Wyzysk oczywiście trwa (o czym przekonują się i robotnicy bez wypłaty na jego budowach, i włodarze bankrutującego wówczas Nowego Jorku), dalej „optymalizuje się” daniny publiczne, ale o sukcesie decyduje przede wszystkim wiara we wszechmoc i samospełniające się przepowiednie. Przez długi czas nabierają się na nią choćby stare wygi amerykańskiego rynku nieruchomości – a Trump rozumie, iż po epoce hipokryzji przychodzi czas bezwstydu.
Totalny socjaldarwinizm
Cohn wprowadza Trumpa w tyleż podziemny, ile prawdziwy świat kapitalizmu, uczy go technologii władzy, ale sam wydaje się nie doceniać zmian. To cynik zupełnie obrzydliwy, tylko jakoś niedoskonały – załatwi każdą sprawę każdą metodą, ale dopisuje do niej ideologię: zdaje się wierzyć w „wielkość Ameryki” i podłość liberałów (czyli po amerykańsku: moralizatorów, lewaków, naprawiaczy świata i postępowców). Naprawdę jest dumny z faktu, iż Ethel stracono – dzięki temu Ameryka mogła dłużej pozostać wielka. Jednocześnie pamięta, iż w kapitalizmie liczy się jednak rachunek ekonomiczny i iż symulakrum geniuszu biznesowego Trumpa może nie pomóc inwestycji, która wyraźnie się nie spina koncepcyjnie i finansowo (chodzi o kompleks kasyn w Atlantic City – nowe wannabe Las Vegas na Zachodnim Wybrzeżu USA, do dojenia spragnionych wrażeń emerytów).
Wreszcie, Cohn jest skurwysynem, ale takim jakby… ludzkim. Obłudnie czy nie, zdaje się wierzyć np. w coś takiego jak przyjaźń, a przynajmniej solidarność podobnych sobie samców alfa. Kiedy zapada na śmiertelną chorobę, Trump swoją obojętnością uświadamia mu, iż socjaldarwinizm traktuje jeszcze bardziej serio od niego. A kiedy tuż przed śmiercią urządzi mu jednak wystawne urodziny – chyba na pokaz dla otoczenia – nie omieszka zaoszczędzić na prezencie i kupi przyjacielowi spinki z podrobionymi diamentami.
Wulgarną filozofię życia: „ciągle atakuj, nigdy się nie przyznawaj, choćby nie wiem co – ogłaszaj zwycięstwo” Cohn przekazuje młodemu Trumpowi niczym szatańską wiedzę tajemną; to kolejny rytuał przejścia do twardego, męskiego świata. Kilkanaście lat później tę samą opowieść Trump celebryta sprzedaje ghostwriterowi piszącemu The Art of the Deal – jako poradę coacha.
Charakterystyczna jest również karma (lub, mówiąc językiem chrześcijańskim, pokuta i kara za grzechy), jaka spotyka obydwu bohaterów: Cohn to ukryty homoseksualista, który w połowie lat 80. umiera na AIDS, choć zaraża się – na to wygląda – nie na jednej z transgresywnych orgii, ale od stałego partnera-kochanka. To czasy na długo przed Filadelfią z Tomem Hanksem i księżną Dianą przytulającą chore dzieci: chorych spotyka społeczny ostracyzm i moralna anatema. Choć akurat chorego partnera Cohna Trump każe usunąć ze swego hotelu z powodów czysto komercyjnych – jest uciążliwy dla obsługi i innych gości ekskluzywnego przybytku.
A kara za grzechy Trumpa? Naspidowany amfetaminą, którą łyka (oczywiście w legalnej formie tabletek na receptę, w końcu jest z klasy wyższej), zaczyna cierpieć na impotencję. W jego przypadku pojęcie transgresji nie ma sensu: to po prostu medyczny efekt uboczny nazbyt intensywnego trybu życia.
Czy Wybraniec to film o tym, iż uczeń przerasta mistrza? Z pewnością nie tylko. Trump nie tylko jest „doskonalszym” Royem Cohnem, który zajdzie najwyżej, jak można (pod koniec akcji filmu, za późnego Reagana, dopiero zaczyna interesować się wielką polityką jako kolejną przestrzenią ekspansji swojego ego), i który stanie się socjaldarwinistą totalnym.
On jest na gruncie tej filozofii społecznej „doskonalszy” w głębszym sensie: lepiej adaptuje się do zmieniającego się środowiska, czyli nowego typu kapitalizmu, który począwszy od rezygnacji USA ze standardu złota w 1971 roku, zaczyna się finansjalizować, a rewolucja medialno-technologiczna i deregulacja gospodarki sprawią, iż zmieni się sposób robienia pieniędzy. Innymi słowy, gospodarka przejdzie od masowej produkcji i konsumpcji do cyrkulacji pieniądza i rolowania długów – w przypadku Trumpa i rynku nieruchomości – pod coraz bardziej szalone inwestycje, oparte na niczym więcej ponad pewność siebie ich autora.
I jeszcze jeden detal, przydający grozy obecnej kampanii wyborczej w USA. Jeremy Strong grający obrzydliwego, ale ludzkiego Roya Cohna ma oczywiście twarz Kendalla Roya z Sukcesji, bohatera mocno pokiereszowanego. Sebastian Stan w roli naspidowanego nihilisty-narcyza wygląda już tylko jak Donald Trump. Jeden do jednego.