Mateusz Morawiecki wrócił na platformę X w dobrze znanej roli surowego recenzenta cudzych finansów publicznych. Były premier alarmuje, iż „rok 2025 kończymy z budżetowymi antyrekordami”, a Polska – według jego słów – zmierza ku fiskalnej katastrofie. Deficyt, dług, „alchemia podatkowa” rządu Donalda Tuska, drożejący prąd i woda, zapaść w ochronie zdrowia – wszystko to ma być dowodem na fatalne rządy następców. W tej opowieści jest jednak zasadniczy problem: autor tej diagnozy przez sześć lat sam trzymał w rękach ster polskiej polityki gospodarczej.
Morawiecki pisze o „nierozstrzygniętej zagadce”, czy Polska już przekroczyła konstytucyjny próg długu publicznego. Ironia polega na tym, iż to właśnie za jego rządów granice fiskalnej ostrożności były systematycznie przesuwane. Fundusze pozabudżetowe, kreatywna księgowość, wypychanie wydatków poza kontrolę parlamentu – wszystko to stało się znakiem firmowym jego premierostwa. Dzisiejsze ostrzeżenia brzmią więc jak klasyczny przykład politycznej amnezji.
Były premier zarzuca obecnemu rządowi brak „tarcz osłonowych” i rosnące rachunki za energię. Trudno jednak zapomnieć, iż to właśnie gabinety Morawieckiego zbudowały system doraźnych dopłat, który zamiast rozwiązywać problemy strukturalne, maskował je kolejnymi miliardami z długu. Gdy inflacja rosła, odpowiedzią były transfery; gdy ceny energii eksplodowały – kolejne tarcze. Efekt? Krótkotrwałe polityczne korzyści i długofalowe obciążenia dla budżetu.
Morawiecki szczególnie chętnie uderza w Donalda Tuska, zarzucając mu „nowy rodzaj alchemii”, w której „podwyższa się stawki podatkowe, a mimo to dochody w relacji do PKB spadają”. To efektowne sformułowanie, ale mało uczciwe. Dochody podatkowe są wypadkową cyklu koniunkturalnego, struktury gospodarki i wcześniejszych decyzji. A te ostatnie w dużej mierze zapadły właśnie w latach, gdy Morawiecki był szefem rządu i ministrem finansów w jednej osobie.
Najbardziej uderzające są jednak liczby, którymi Morawiecki próbuje straszyć opinię publiczną. Pisze o przyroście długu o ponad bilion złotych w latach 2023–2026, a w perspektywie 2029 – choćby o 2 bilionach. Tyle iż startowym punktem tego rachunku jest dług znacząco podniesiony przez jego własne rządy: pandemię finansowaną niemal wyłącznie długiem, kosztowne programy społeczne bez trwałego źródła finansowania i rekordowe wydatki wyborcze z 2023 r. Krytykując dziś obsługę długu, Morawiecki krytykuje w istocie rachunek, który sam wystawił.
Wiceprezes PiS ostrzega też przed „postępującą zapaścią w służbie zdrowia”. To szczególnie wygodny temat dla polityka, którego rządy nie przeprowadziły żadnej systemowej reformy ochrony zdrowia, za to konsekwentnie przesuwały problem niedofinansowania na kolejne lata. Zamykane oddziały i brak pieniędzy na zabiegi nie są zjawiskiem, które pojawiło się nagle w 2025 r. To proces ciągnący się latami.
Wreszcie pojawia się apel o „mądrą konsolidację fiskalną” i nadzieja, iż „za finanse Polski wzięli się prawdziwi fachowcy”. To brzmi niemal jak autorecenzja – tyle iż spóźniona. Morawiecki przez lata miał pełnię władzy i polityczny komfort, by taką konsolidację przeprowadzić. Zamiast tego wybrał strategię ciągłego dosypywania pieniędzy, licząc, iż wzrost gospodarczy i inflacja przykryją koszty.
Dzisiejsza krytyka jest więc łatwa i efektowna, ale mało wiarygodna. Gdy były premier mówi: „podsumowując – jest drożej, spadają wpływy budżetowe, a dług rośnie”, warto dodać jedno zdanie: to także konsekwencja polityki prowadzonej w latach jego rządów. Bez tego dopowiedzenia diagnoza Morawieckiego pozostaje nie tyle analizą, ile politycznym zabiegiem – próbą przerzucenia odpowiedzialności na następców i ucieczki od własnego bilansu.

4 godzin temu















