Na południu Warszawy blisko Lasu Kabackiego jest sobie góra. Powstała na przełomie lat 1970-80. z ziemi wydobytej podczas kopania fundamentów pod okoliczne osiedla. Czasem mówią na nią Góra Kazura dzięki pobliskiej ulicy Stanisława Kazury. Góra ma około 30 m wysokości i dobrze służy ludziom w lecie i w zimie. Korzystają z niej wszyscy, ale największą atrakcją jest dla rowerzystów, lotniarzy, miłośników latawców, a zimą dla entuzjastów zjeżdżania na wszystkim, co się do tego nadaje lub nie.
Lata mijały i góra zmieniała się powoli, można powiedzieć organicznie. Dzięki jej rozległości i trzem szczytom każdy znajdował na niej kawałek odpowiedni dla siebie, nie wadząc innym. U podnóża też. Dzięki systematycznemu użytkowaniu terenu choćby drzewa i krzewy rosły tam, gdzie im nikt nie przeszkadzał i one nikomu nie przeszkadzały. Czasem choćby udało się odzyskać kawałek pieniędzy ze spółdzielni, z gminy lub z tzw. budżetu obywatelskiego, za co w kolejnych latach powstawały drobne inwestycje: kilka ławek, niewielki plac ze sprzętem do ćwiczeń fitness, plac zabaw dla psów, wiata z miejscem na ognisko. Wydawało się, iż teraz wystarczy utwardzić kilka błotnistych dróżek i dostawić więcej ławek, aby wszyscy byli zadowoleni. Niestety nad górą zaczęły gromadzić się chmury. Najpierw okolicę nazwano, bo przecież nie wypada, aby ludzie zażywali rekreacji tak sobie, w nienazwanej okolicy. Nazwa musi być i to koniecznie nazwa słuszna. Teraz jest to Park imienia Cichociemnych Spadochroniarzy AK. Od razu zwykły spacer w takim miejscu nabiera głębokiego sensu i staje się poważną imprezą o głębokim wymiarze patriotyczno-edukacyjnym. choćby wymówienie nazwy okolicy stało się poważną imprezą, nie to, co jakaś tam zwykła Góra Kazura. Niestety wraz z nadaniem nazwy do akcji ruszyły spragnione działania mózgi namaszczonych wielkich planistów.
Początkowe ingerencje władzy były niewielkie. Na przykład postawiono ławki i kosze na śmieci, jednak od razu było widać w tym rękę prawdziwego planisty, a nie amatora. Pomimo wielkiej ilości miejsca, wszystkie te obiekty umieszczono starannie i z wielką precyzją na trasach zjazdowych tuż u podnóża góry tak, aby musieli wpadać na nie zjeżdżający. Zaczęły się wypadki. Podobnie było na Górce Szczęśliwickiej, gdzie zdarzył się wypadek śmiertelny. Tamtejsza góra też ma kilkadziesiąt lat, a wypadki zaczęły się kilka lat temu po bezmyślnym postawieniu przez wielkich planistów „infrastruktury”. Genialni planiści na stworzony przez siebie problem zareagowali błyskawicznie, zabraniając zjazdu na sankach z Górki Szczęśliwickiej. Po tamtym wypadku kosze i ławki na Górze Kazurze obłożono kostkami prasowanej słomy i mogło się wydawać, iż pewne sprawy dotarły do decydentów i może nie powtórzą błędów. Niestety, próżne nadzieje. Sprasowana słoma służyła wyłącznie do ochrony urzędniczych tyłków, nie świadcząc bynajmniej o zauważeniu, ani tym bardziej zrozumieniu przez nich istoty problemu.
Rozumiejąc, czy nie rozumiejąc, namaszczeni planiści już niestety planowali dalszy ciąg. Zatrudniono firmę znaną z wielkiego rozmachu. Powstawały coraz ambitniejsze plany gruntownych zmian, „pozyskano” wielkie środki z naszych podatków i teraz okolic góry nikt już nie pozna. Na początek zabrano wcześniejsze inwestycje oraz wyrzucono je daleko do lasu samosiejek, który wyrósł na miejscu dawnych pól przy Lesie Kabackim. Wiata teraz jest w lesie, więc ognisk ani grilla nie ma tam prawa być. Wszystko to, co było blisko, jest teraz daleko, starannie ukryte w ponurym lesie, dojście błotnistą drogą. Było oświetlone, teraz w ciemnościach. W tym lesie od czasu do czasu powstają obozowiska bezdomnych, następnie pacyfikowane przez Straż Miejską. Kto tam pójdzie z psem albo poćwiczyć po zmroku, wróciwszy na jesieni czy w zimie wieczorem z pracy? Pełno tego, a jakoby niczego nie było.
Za to w okolicach góry prace trwają, pracuje ciężki sprzęt, płynie beton i płyną wartko miliony złotych z naszych pieniędzy. Zwykły człowiek, nieznający tajemnych dróg myślenia wielkich planistów, nigdy by nie wpadł na to, iż budowa ekologicznego parku wymaga większej ilości wylanego betonu niż kętrzyński Wilczy Szaniec. Powstają liczne, czasem tajemnicze konstrukcje, jak za Rzeszy w Sudetach. Podobno ma też być stadion, ale dlaczego akurat tuż przy osiedlu, a nie trochę dalej? Zwykłe ławki wyszły z mody i teraz zamiast nich wersja ekologiczna — na każdą wylano po kilka ton betonu w postaci krowiego placka. Na takim placku mają być umieszczone szczebelki do uwalania się. O tym, żeby normalnie gdzieś usiąść z oparciem, staruszek może tylko pomarzyć. Oczywiście betonowe placki umieszczono precyzyjnie na trasach zjazdowych, więc następnym krokiem będzie zakaz zjeżdżania z góry na czymkolwiek. W odróżnieniu od ławki zabrać tego placka bez udziału saperów się nie da. Za to ma być postawiony absolutnie niezbędny w takim miejscu hangar z pokazowymi historycznymi samolotami, więc hobbyści, zamiast polatać na lotni, obejrzą sobie samoloty. Ponieważ cały teren został dokumentnie rozgrzebany i pogrodzony, nie ma już powodu do pośpiechu, prace wyraźnie zwolniły, a kiedy się skończą? Nie wiadomo.
Podobnie jest w innym miejscu Warszawy, na Polu Mokotowskim. Namaszczony jaśnie prezydent Trzaskowski wymyślił, iż tamtejsze jeziorko i jego otoczenie nie są dostatecznie przepiękne. Podobno dno jeziorka wyłożone betonowymi płytami było mało ekologiczne. Zamiast niego kosztem kilkunastu, dwudziestu paru milionów z naszej kasy zrobi sobie takie, jakie się jemu podoba. Nie pytał warszawiaków o zdanie. Tak, jak nie pyta, czy chcą zwężenia ulicy Marszałkowskiej, czy innych, albo likwidacji kolejnych miejsc parkingowych. Pamiętam, jak za czasów Gierka bywały konsultacje, a potem przy różnych inwestycjach jak Trasa Łazienkowska, umieszczano pawilony z informacją, wizualizacją albo modelem powstających obiektów. To była „komunistyczna propaganda”, prawdopodobnie dlatego, iż „komuna nie liczyła się z ludźmi”, nie to, co teraz. (Uwaga na marginesie. Znajdą się tacy, co powiedzą, iż tamte konsultacje nie były poważne, iż były na pokaz, tylko do celów propagandy itp. Można sobie tak myśleć, ale sam fakt, iż władza dążyła do uzyskania akceptacji ludzi choćby tylko fasadowej, o czymś jednak świadczy. Musi to wiedzieć każdy, kto wiedzę o tamtych czasach czerpie z własnych wspomnień, a nie z tego, co potem wyczytał w gazetach. Teraz taka fasada już nie jest władzy potrzebna)
Teren, na którym w tej chwili realizowane są prace, nie wymagał żadnych ingerencji poza zwykłą coroczną opieką. Było to ładne, dobrze utrzymane miejsce bardzo lubiane przez spacerowiczów. Teraz już kolejny rok nie ma żadnych spacerów. Wielki teren parku jest starannie ogrodzony wysokim metalowym płotem, żeby nie było widać, co się dzieje, a mają być cuda-niewidy. Lasy deszczowe i kaskady, prawdopodobnie wodę do nich dostarczą pompy poruszane przez perpetuum mobile, żadnych szkodliwych emisji. Będzie pięknie i zdrowo. Pomimo płotu nie daje się ukryć, iż to nie są przelewki, pracuje tam ciężki sprzęt, rosną góry ziemi i kruszywa, przyjeżdżają kolejne gruszki z tonami betonu. Powstaje kolejny wielce ekologiczny Wilczy Szaniec, pomnik niebotycznej arogancji warszawskiej wielkiej planizdy.
Całej sprawie nadaje smaczku zapomniana już prawie historia. Od 1957 roku na Polu Mokotowskim była baza MPO. Zlikwidowano ją ponad dziesięć lat temu, usuwając nawierzchnię i obsiewając teren trawą. Ówczesna władczyni Warszawy, HGW postanowiła zrobić interes i sprzedać teren deweloperom, zresztą niezgodnie z planem zagospodarowania przestrzennego, według którego mają to być tereny parkowe. Nie wiadomo czy względy prawne, czy protesty warszawiaków skłoniły HGW do odstąpienia. Do tej pory duża część terenów Pola Mokotowskiego pozostaje niezagospodarowana, przykładowo jak te wzdłuż uliczki o nazwie Fińska, gdzie było dawno temu zlikwidowane osiedle domków podarowanych Warszawie zaraz po wojnie przez Finów. To są rozległe tereny wzdłuż ulicy Wawelskiej i w okolicach narożnika Wawelskiej i al. Niepodległości, gdzie planista mógł się wyżyć, stwarzając coś nowego. On jednak zgodnie ze swoim zwyczajem uznał, iż zrobi lepiej, burząc coś, co istnieje i dobrze funkcjonuje po to, aby na gruzach postawić swój wizjonerski projekt. Tak samo, zamiast budować nowe ulice, pomazaniec woli burzyć istniejące i dobrze funkcjonujące, aby je dopasować do madejowego łoża swojej ideologii.
Jest prawdopodobnie jeszcze jeden, całkiem racjonalny powód tajemniczego oszczędzenia wolnych terenów. Otóż interes, który nie wyszedł HGW, może się udać jej następcy, a zajęcie pod inwestycje parkowe terenu, który można sprzedać deweloperom lub wnieść w lukratywne partnerstwo publiczno-prywatne, byłoby, jak zarżniecie złotej kury.
Wielkiej i kosztownej inwestycji towarzyszy znamienny drobiazg, mianowicie toalety. Znakomicie ilustrują one stosunek władców do ludzi, którym powinni służyć. Przez długie lata oprócz krzaków jedyną opcją dostępną na Polu Mokotowskim były toi toje. HGW postawiła nowomodny klocek z płatną automatyczną toaletą-pułapką. I chyba, opierając się na oświadczeniach Trzaskowskiego, który jest dumny z tych klocków i obiecuje ich więcej, na nic ponadto nie można liczyć. Najwyżej na drugi taki klocek. Jest jedno, ale może będą aż dwa „oczka” na całe Pole Mokotowskie. Za to automatyczne. Dosyć to skandaliczne. choćby takie niezbyt zamożne miasto, jak Żyrardów stać było na postawienie w parku miejskim normalnej bezpłatnej toalety obsługiwanej przez ludzi. Toalety publiczne powinny być przyjazne dla ludzi, to znaczy łatwo dostępne, bezpieczne i bezpłatne. Bez poganiania mechanizmem zegarowym i grozy zamknięcia na łasce wadliwej maszynki. Taki klocek jest odhumanizowujący. Nie nadaje się dla staruszków, osób z dziećmi czy niepełnosprawnych. Nie nadaje się dla ludzi. Należy postawić go przed Urzędem Miasta dla urzędników zamiast biurowych toalet, na miejscu używanym dotychczas przez ich samochody. Tam się znakomicie sprawdzi, natomiast w parku miejskim powinna być normalna bezpłatna toaleta. Zwłaszcza iż kosztowałaby tylko drobny ułamek jednego procenta wartości realizowanej właśnie inwestycji, ale służyłaby ludziom, a nie ego władcy, więc nie ma prawa jej być. Pospólstwo ma znać swoje miejsce. pozostało jeden powód ulubienia takich automatycznych zabawek przez namaszczonych globalistycznych władców. Teraz klocek działa na pieniążek, ale niedługo będzie wygodniej na kod QR z telefonu i koniec anonimowości. Każda wizyta zostanie wliczona do śladu węglowego, a biometryczna kamera sprawdzi zgodność odcisku wylotu delikwenta z jego kodem, nikt się nie wywinie.
Zapewne każdy na podstawie własnych doświadczeń jest w stanie wskazać inne całkiem zbyteczne i niezwykle kosztowne inwestycje, które namaszczeni władcy woleli uskutecznić za nasze pieniądze, ignorując istotne potrzeby mieszkańców, które mogłyby zostać zaspokojone dużo mniejszym kosztem. Na przykład utwardzenie drogi dojazdowej do osiedla. Przez długie lata symbolem arogancji wielkiej planizdy był dla mnie spiżowy pomnik Świętego Mikołaja, postawiony za ciężkie pieniądze w 2004 roku przed stacją kolejową w Rabce-Zdroju, miejscowości z wielkimi wówczas długami i olbrzymią listą życiowych potrzeb inwestycyjnych. W miejscowości uzdrowiskowej duszącej się od smogu, pochodzącego również z obiektów należących do gminy, gdzie podobno leczone są dzieci z chorobami układu oddechowego.
I tak to zwykle jest. Zamiast czegoś prostego i taniego, co można łatwo zrealizować, albo co istnieje i dobrze służy ludziom, namaszczeni wielcy planiści zafundują im zbyteczną i kosztowną inwestycję. Ciemny lud nie zdaje sobie sprawy, iż właśnie tego potrzebuje, ale wielcy planiści mają wizje i wiedzą lepiej. Namaszczeni władcy wiedzą dużo lepiej od zwykłych ludzi, którym za ich pieniądze zafundują niebywałe cuda-wianki. Pomazańcy nigdy nie pomyślą, iż zostali wybrani po to, aby służyli ludziom. Oni wolą realizować nie nasze wizje za nasze pieniądze i jeszcze naginać nas do tych wizji.
Substack Jacka to publikacja wspierana przez czytelników. Aby otrzymywać nowe posty i wspierać moją pracę, rozważ możliwość zostania darmowym subskrybentem.