WOJCIECH RESZCZYŃSKI O PRAWDACH WAŻNYCH A ZAPOMNIANYCH

22 godzin temu

Nakładem nieocenionego wydawnictwa Biały Kruk ukazała się książka jednego z najbardziej znanych polskich dziennikarzy, podejmująca problematykę fundamentalną dla zrozumienia istoty polskości i europejskości.

Od wieków mnóstwo decyzji podejmowanych przez ludzi należących do innych cywilizacji, a szczególnie przez uformowane przez nich państwa, zdają się nam urągać przyzwoitości i rozumowi. Stąd wzięły się przysłowia w rodzaju „Bez pół litra Rosji nie zrozumiesz”, gdyż wiele działań naszych wschodnich sąsiadów od zawsze przypomina nam amok watahy upojonej alkoholem. O Niemcach zwykło się u nas mówić, iż „póki świat światem – nie będą Polakom bratem” a w naszym języku ciągle obecne jest słowo „oszwabić”, co znaczy oszukać, okraść i to w sposób bardzo podstępny, „w białych rękawiczkach”, choć polega to często na łamaniu zasad wszystkich bez wyjątku. Wielu fakt występowania takich schematy neguje, zaliczając je do rzekomo niesprawiedliwych stereotypów. W rzeczywistości często wnioski te jednak płyną z wielopokoleniowych doświadczeń, wynikających z koegzystowania z osobami i zbiorowościami kierującymi się odmiennymi zwyczajami i całkowicie innymi hierarchiami wartości. Nie ze stereotypami mamy więc do czynienia, ale ze zjawiskami o znaczeniu fundamentalnym. I bardzo często zupełnie nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo każdy człowiek nasiąknięty jest bezlikiem drobnych, ale w swej masie wszechobecnych składników cywilizacyjnej przynależności. Z czasu moich studiów pamiętam np. pewną drobną, ale jakże wymowną dygresję doktora Jana Piotrowskiego, który mówiąc o różnicach kulturowych powiedział: „Czasem na ekranie telewizora pojawia się jakiś nieznany nam człowiek i zanim jeszcze zacznie mówić już wiemy, iż to Rosjanin”. Pamiętam, iż zdanie to nas rozbawiło, ale niosło też w sobie bardzo istotną treść – cywilizacja, w jakiej się wychowujemy, jest jak stempel odciskający się na nas w stopniu totalnym, w tysiącach tego przeróżnych przejawów. Wczasach PRL -u, pomimo ówczesnej cenzury, o sprawie tej mówiło się chyba więcej, niż dziś. Na całym mnóstwie uniwersyteckich wykładów słyszałem o zjawisku „przepychania Polski z Zachodu na Wschód” a jedno z pierwszych zdań padających w filmie Tadeusza Konwickiego „Jak daleko stąd jak blisko” mówi o Warszawie: „Czasem w sercu Europy, ale w swej historii bywała też wschodnioeuropejską…” Najważniejsza z odmienności, o jakich tu mowa, dotyczy sposobu myślenia, który jest czasem tak dramatycznie różny, iż pojęcia najbardziej elementarne coś całkowicie innego znaczą dla Polaka i Żyda czy Niemca lub Rosjanina. Powtórzę: fundamentalne wartości, zasadnicze wyrazy, mimo iż ich przetłumaczoną i jakby jednoznaczną treść bez trudu znaleźć możemy w słownikach, znaczyć mogą coś diametralnie odmiennego. Bez zrozumienia tego, iż tak właśnie bywa i to bywa naprawdę często, nigdy choćby nie zbliżymy się do zrozumienia działań odmiennych od nas nacji. I absolutnie nigdy nie pojmiemy, czego się z ich strony możemy spodziewać.

„Pomiędzy Wschodem a Zachodem. W kręgu myśli Feliksa Konecznego” to dzieło umożliwiające zrozumienie cywilizacyjnych napędów państw, z którymi Polska sąsiaduje od wielu stuleci. Wiedza ta jest dla nas niezbędna, gdyż to jej wynikiem są odwieczne, niemal niezmienne, zdumiewająco konsekwentne tradycje polityczne zarówno Rosji, jak i Niemiec. Ciągłe dążenie do podporządkowania, zdominowania a choćby zniszczenia Polski często (i niejednokrotnie nie bez racji) tłumaczone są przekazywanym z pokolenia na pokolenie dawno wyznaczonym strategicznym celem. Jednak bliższe prawdy, łatwiejsze do uzasadnienia i zrozumienia jest spojrzenie na ciąg niegdysiejszych i dzisiejszych zdarzeń przez pryzmat cywilizacyjnych podstaw, na których formowały się zbiorowości Niemców czy Rosjan. I do takiego właśnie postrzegania dążeń naszych sąsiadów zachęca Wojciech Reszczyński, za klucz do interpretacji przeszłości i współczesności biorący ogromny naukowy dorobek wielkiego polskiego historyka i jeszcze większego historiozofa, jakim był profesor Feliks Koneczny.

Pierwszym więc, co należy zrozumieć, jest zasadnicza różnica, dzieląca Polaków od Niemców czy Rosjan, zaznaczająca się na poziomie pojęć najbardziej elementarnych. Np. słowo „ojczyna” dla Polaka oznacza ziemię zamieszkaną przez jego rodaków wraz z całym historyczno – kulturowym dorobkiem, jaki powstał na jej terenie za sprawą własnej narodowej zbiorowości. Natomiast Niemiec swoją „ojczyznę” postrzega dwojako. Po pierwsze jako tzw. heimat, czyli rodzinną miejscowość wraz z jej najbliższą okolicą. Czyli to, co w Polsce bywa nazywane „małą ojczyzną”. Natomiast rzekoma niemiecka „ojczyzna duża” wcale nie zawiera się w granicach jakiegokolwiek, dzisiejszego czy dawnego państwa niemieckiego. Od zarania niemieckości do istoty niemieckiego kodu kulturowego należy bowiem przekonanie, iż Niemiec – to nosiciel kultury (Kulturtraeger), którego powołaniem jest zaprowadzanie owej kultury na całym obszarze Europy. Od ponad tysiąca lat przekonanie to jest napędem ekspansji zarówno militarnej, jak i gospodarczo – osadniczej. Jego skutkiem naród niemiecki jako własne Niemcy przyjmował nie tylko Śląsk, Pomorze, ziemie Prusów, ale też Nadwołże czy Zamojszczyznę. I z tej też przyczyny od 75 lat najhojniej subsydiowaną pozarządową organizacją RFN jest Związek Wypędzonych, którego ogromna część członków to nie dawni niemieccy wrocławianie czy gdańszczanie, ale tacy, jak Ericha Steinbach. Czyli urodzeni w domach wybudowanych przez Polaków, z których ich rodzice tychże Polaków wypędzili. Dziedziczny (przez nieograniczoną liczbę pokoleń, stąd „wypędzonych” w Niemczech może ciągle przybywać) status „wypędzonych” mają w RFN także ci Niemcy, którzy w 1939 roku pierwszy raz w życiu przyjechali do Warszawy i w niej zamieszkali. Są wśród nich i tacy, którzy ledwie kilka miesięcy mieszkali sobie we Lwowie, bo w nim, z tytułu obowiązków pełnionych przez ich rodziców, Gestapo przydzieliło willę należącą do wyrzuconych z niej Polaków. Wg dziś obowiązującego niemieckiego prawa – owi okupanci też są „wypędzonymi”. Jako „ofiary” otrzymywali więc od władz RFN zasiłki a dzieci, wnuki, prawnuki (itd. – w nieskończoność) też będą miały status „wypędzonych”. I dla Niemców nie ma w tym niczego dziwnego. Powszechnie i całkiem serio tam przyjęte jest, iż to „ofiary wypędzenia”. Dla nas to upiorna groteska a dla Niemców – oczywistość. Bo tak wielka jest różnica między mentalnością (co też znaczy: moralnością) powszechnie przyjętą w Polsce i w Niemczech. Cywilizacyjnie – należymy do światów innej etyki, innych standardów prawdy, wiele pojęć w Polsce i w Niemczech – znaczy całkowicie co innego. Przez kilkadziesiąt lat w RFN działało choćby Ministerstwo d.s. Wypędzonych, kierowane zresztą przez hitlerowskich zbrodniarzy winnych wyrzucenia ze swoich domów blisko trzech milionów Polaków. I to ministerstwo (będące częścią rządu RFN) wypłacało zasiłki choćby funkcjonariuszom SS, którzy pochodząc np. z Bawarii przez czas jakiś stacjonowali w Wilnie, z którego w 1944 roku „wypędziła” ich ostrobramska operacja Armii Krajowej oraz ofensywa Armii Czerwonej. To nie żart – w RFN ci esesmani to też „wypędzeni” i status tychże „wypędzonych” dziedziczą wszyscy ich potomkowie, z wszystkich kolejnych pokoleń. W Związku Wypędzonych są też np. dziesiątki tysięcy dzieci Niemców, którzy w latach 1939 – 44 mieszkali w Gdyni. W tej Gdyni, w której do września 1939 żadni Niemcy nie mieszkali a wprowadzili się do niej dopiero po przemianowaniu miasta na Gotenhafen i opróżnieniu z wszystkich, którzy miasto to zbudowali. Dla nas takie pojmowanie „wypędzenia” jest rodzajem trudnego do pojęcia pure nonsensu. Przez laty miliony Polaków zachodziły w głowę jak to możliwe, żeby córka niemieckich oprawców – okupantów urodzona na rdzennie polskich terenach podbitych przez zbrodniczą niemiecką armię mogła się uważać za „wypędzoną”. A jednak blisko trzy miliony członków Związku Wypędzonych (jest to bowiem także najliczniejsza organizacja pozarządowa RFN) wybrały ją na swoją przewodniczącą. Jak możliwy jest taki absurd, dla nas będący zarazem szczytem cynizmu, bezczelności, istną hucpą ośmieszającą to, co Niemcy nazywają swą „tragedią narodową”? Otóż jest to możliwe z tego powodu, iż dla Niemców nie jest to ani cynizm ani absurd ani też hucpa czy bezczelność. Zdobywanie i zawłaszczanie cudzych terytoriów, eksploatowanie innych narodów, przywłaszczanie sobie ich własności – z ich punktu widzenia nie jest niczym niewłaściwym. Wszystko to doskonale mieści się w ich przekonaniach, uformowanych przekazywanym z pokolenia na pokolenie niemieckim kodem kulturowym. Niemcy to po prostu – taka cywilizacja. Cywilizacja przekonanych o własnej narodowej wyższości, o szczególnych prawach swej nacji, o dziejowej misji, jakiej powinni służyć. Czyli – o konieczności dążenia do panowania, do zaprowadzania tego ładu, który uważają za adekwatny. Z tej przyczyny Niemiec wszędzie w Europie jest przekonany, iż jest u siebie. Bo to przede wszystkim on jest wzorem Europejczyka i wszyscy powinni mu być wdzięczni, iż pojawia się by służyć jako taki właśnie wzór. Gdzie by się nie pojawił – tam jest jego kraj. Nie innych, ale – jego. jeżeli więc zamieszkał sobie w Warszawie, Lwowie czy Rumii (jak rodzice Eriki Steinbach) to jest to z jego strony akt dobrodziejstwa, uświęcony czyn pełnienia kulturowej misji. A jeżeli został zmuszony do opuszczenia domu, z którego rok wcześniej wyrzucił Polaków, którzy dom ten w swoim kraju zbudowali, to wtedy jest „ofiarą”, której zadane zostało niczym niezawinione cierpienie, stanowiące krzywdę wołającą o pomstę do nieba. Najściślej tak sytuacje te pojmują nie tylko zwyczajni Niemcy, ale i państwo niemieckie, od kilkudziesięciu lat wypłacające zasiłki członkom Związku Wypędzonych. W tym wielu tysiącom takich „wypędzonych” jak Edyta Steinbach, jak osiedleni na Zamojszczyźnie w ramach „Małego Generalplan Ost” i po roku zmuszeni uciekać, bo do tej ziemi, na której Niemcy wymordowali jej rodowitych mieszkańców, zbliżała się sowiecka armia. Tak, Niemcy często zaprzeczają prawdzie wyrażonej w powyższych zdaniach. Ale prawdę tę wyznają i na jej gruncie stoi też współczesne niemieckie państwo. Brzmi to wszystko jak absurd, ale nie dla Niemców i nie dla niemieckiego prawa, które najściślej tak postrzega sprawę niemieckości, państwowości i „wypędzenia”. Z tej przyczyny dziedziczny status „wypędzonego” otrzymali choćby tacy, którzy służąc w wermachcie „poczuli się u siebie” siedząc w okopach pod Moskwą, Kurskiem czy Stalingradem. Powtórzę, iż to naprawdę nie żart – to niemiecka mentalna, moralna i prawna rzeczywistość. Rzeczywistość właśnie: cywilizacyjna. choćby tacy „wypędzeni”, jak Theodor Shieder, główny autor planu wyrzucenia Polaków z Wielkopolski, zasiadali we władzach niemieckiego Związku Wypędzonych. I cały legion mu podobnych, którzy pochodząc z Hesji, Meklemburgii czy Nadrenii począwszy od września 1939 poczuli się, iż są „u siebie”, stacjonując w Rzeszowie, pilnując obozów w Majdanku czy Oświęcimiu, wprowadzając się do lubelskiego domu, którego polskich właścicieli z niego wyprowadzono i rozstrzelano. Wieloletni prezes Związku Wypędzonych (i przez kilka kadencji poseł do Bundestagu) Herbert Hupka w czasie II wojny światowej stacjonował m.in. w Cieszynie. Pomimo tego w swoich liczących prawie tysiąc stron wspomnieniach wielokrotnie powtarzał: „moja noga nigdy nie dotknęła polskiej ziemi”. Bo taki właśnie jest niemiecki mental. Taki jest sposób myślenia ludzi bez reszty przekonanych, iż to oni i tylko oni mają przyrodzone prawo do decydowania, jaką i czyją jest dana ziemia. choćby gdyby ta ziemia nigdy nie należała do żadnej formy niemieckiej państwowości.

Przyczyny takiej mentalności wyjaśniają badania Feliksa Konecznego. Ten jeden z największych historiozofów mentalność tę rozebrał wręcz na czynniki pierwsze i dzięki temu wiemy, iż wszystko to jest skutkiem cywilizacji, do której Niemcy należą. I iż nie jest to cywilizacja łacińska. Kulturą śródziemnomorską i chrześcijańską Niemcy ledwie zostały bowiem przyprószone. A istota ich cywilizacji – to cywilizacja podboju. To dlatego reformacja pod wodzą Lutra mogła błyskawicznie zdmuchnąć z niemieckiej ziemi podstawy katolickiego Kościoła. Nigdy nie pozwolono mu bowiem dostatecznie wrosnąć w należącą do innej cywilizacji niemiecką ziemię. A sama reformacja tak naprawdę w większym stopniu była nową niemiecką koncepcją narodowo – imperialną, niż religijnym fermentem. Z tego też cywilizacyjnego powodu obydwie wojny światowe były pomysłem właśnie Niemców. I z tej samej cywilizacyjnej przyczyny w prawodawstwie współczesnego RFN „wypędzonymi” są choćby ci, którzy w 1941 roku pierwszy raz w życiu znaleźli się na wschód od Odry i którym nie udało się zdobyć Stalingradu.

Dość podobnie rzecz wygląda z Rosją. W roku 1795, tuż po trzecim rozbiorze likwidującym Rzeczpospolitą, Katarzyna II nakazała wybicie medalu z napisem: „Co rosyjskie odzyskałam, niczego co nierosyjskie nie wzięłam”. Bo takie jest rosyjskie postrzeganie, Polakom znane od wieków choćby za spraw dokonywanego nie kończącymi się agresjami „zbierania ziem ruskich”. Za sprawą owego „zbierania” na ponad sto lat rosyjskim został Kalisz i setki wiosek leżących ledwie kilkadziesiąt kilometrów od Wrocławia. Trzysta lat temu Rosja swoją nową stolicę zainstalowała sobie tam, gdzie nigdy żadnych Rosjan nie było. Z tej też przyczyny Aleksandr Dugin, naczelny ideolog Kremla, dziś za jedno z najważniejszych rosyjskich miast uważa Warszawę. Z tej też przyczyny przez kilkadziesiąt lat godłem Związku Sowieckiego (będącego przede wszystkim kolejnym rosyjskim pomysłem imperialnym) była cała kula ziemska. Bo wg rosyjskiej doktryny Rosją jest każdy kawałek ziemi, na której stanęła stopa rosyjskiego żołnierza. Dla nas to nie do pojęcia a dla identyfikujących się z cywilizacją, która uformowała Rosję, to oczywistość. I to oczywistość od wieków rodząca straszliwe konsekwencje. Z tej samej przyczyny możliwy jest zbrojny najazd Rosji na Polskę. Bo w postrzeganiu uformowanych przez jej cywilizację choćby Szczecin i Jelenia Góra definiowane być mogą jako nieodrodne składniki rosyjskiej ojczyzny.

Dla nas – ponura groteska, krańcowy absurd. Dla naszych sąsiadów – fundament ich tożsamości, kwintesencja mentalności, powszechne przekonanie o tym, iż takie właśnie jest ich narodowe posłannictwo, kulturowe zadanie, dziejowa misja konieczna do obowiązkowego wypełnienia. Skąd się to wszystko bierze – najdogłębniej zbadał prof. Feliks Koneczny. To za sprawą bezliku jego gruntownych studiów, erudycyjnych prac, przenikliwych analiz zrozumieć można przyczyny tak jaskrawych odmienności odróżniających Polaków od Niemców czy Rosjan. To książki Feliksa Konecznego pozwalają zrozumieć dlaczego Niemcy i Rosja zawsze były, ciągle są i prawdopodobnie długo jeszcze będą źródłami niekończących się agresji, permanentnych dążeń do zapanowania nad innymi, do dominowania i eksploatowania bliższych i dalszych sąsiadów. Wszystko to korzenie ma bardzo głębokie i ciągle wszechobecne w kulturowym kodzie formującym kolejne generacje Niemców czy Rosjan. Przez wieki, pomimo najstraszliwszych wojen, rewolucji, zniszczeń i masowych ludobójstw, te kulturowe kody są ciągle takie same. Są one cywilizacyjnym składnikiem ludzkie dusze wypełniającym niemal bez reszty. Wszystkie realia życia zmieniają się niemal całkowicie a ten cywilizacyjny składnik, wraz ze wszystkimi jego konsekwencjami, ciągle pozostaje niezmieniony. To z tej przyczyny po Iwanie Dołgorukin, Iwanie Grożnym, Piotrze I i Katarzynie musiała nastąpić seria jakże do nich podobnych – Lenin, Stalin i dziś Putin. A w Niemczech idee podbojów Fryderyka II modyfikowali Bismarck, Neumann, Stresemann. I choćby klęska Hitlera nie zmieniła w tych tendencjach absolutnie nic. Ledwie przygasły zgliszcza po hekatombie II wojny światowej na czele jednoczącej się krok po kroku przyszłej Unii Europejskiej stanął Walter Hallstein. Dopiero co był on jednym z najbliższych współpracowników Hitlera, pierwszym po Goebelsie twórcą propagandy III Rzeszy, najwyższej rangi dygnitarzem NSDAP. A zaraz potem stał się tym naczelnym komisarzem EWG, który stanowisko to pełnił najdłużej. I bez wątpienia to ten właśnie członek najściślejszej elity niemieckich nazistowskich zbrodniarzy stał się najpierwszym kreatorem obecnego kształtu Unii Europejskiej. Czyli takiej, w której to Niemcy i tylko Niemcy pełnić mają rolę bezdyskusyjnego hegemona decydującego o absolutnie wszystkim.

Wielu z nas codziennie przeciera oczy ze zdumienia widząc niemiecką butę, krańcowy niemiecki cynizm i niezrównany niemiecki narodowy egoizm. Oburzamy się słysząc, iż „Niemcy to wyższa kultura prawna”, choć cała ta „wyższa kultura prawna” sprowadzić się dla do dwóch artykułów. Pierwszy, iż Niemcy zawsze mają rację. I drugi: „w przypadku, gdy Niemcy nie mają racji – patrz punkt pierwszy”. Każdy dzień dostarcza też nam niezbitych dowodów na to, iż osobniczka z rozumkiem kalibru Ursuli von der Leyen nigdy nie powinna dostać do ręki narzędzi o stopniu skomplikowania przekraczającym konstrukcję szczotki klozetowej. Jej niemieccy patroni nie są głupi i tę oczywistą prawdę też znają. Ale dla nich Ursula von der Leyen jest jedną z nich. A to w ich najszczerszym przekonaniu oznacza, iż z samego tego tytułu kompetencje po prostu musi mieć wystarczające. Powtórzę kolejny raz: to nie żart. To po prostu niemiecki mental, bez reszty wyrastający z cywilizacyjnej przynależności.

Czerpiąc z bezcennego i do zrozumienia świata absolutnie niezbywalnego naukowego dorobku Feliksa Konecznego Wojciech Reszczyński napisał książkę wręcz arcy – ważną. Stwierdzę wprost: kto nie zna prac Konecznego ten ani z historii ani ze współczesności nie jest w stanie zrozumieć nic. I w żadnym razie nie zdoła przewidzieć absolutnie niczego. Reszczyński z Konecznego wydobył esencję najbardziej niezbędną. Czyli to, co najważniejsze. To, bez czego nie sposób objąć rozumem choćby namiastki przeszłych , współczesnych i przyszłych relacji Polski z jej sąsiadami ze Wschodu i Zachodu. dla wszystkich więc, kto chciałby cokolwiek rozumieć z tego, co dla Polaków najważniejsze, jest to lektura po prostu – obowiązkowa.

Artur Adamski

Idź do oryginalnego materiału