Za 2 tygodnie moje liceum będzie obchodzić 70-lecie. Z tej okazji poproszono mnie o napisanie wspomnień, które poniżej prezentuję:
Rozpocząłem edukację w Jose Marti w roku 1970, czyli nieco wcześniej, niż odszedł Gomułka a nastał Gierek. Dyrektorem wtedy był Wincenty Łaźniczka (WŁ), który został naszym nauczycielem matematyki.
Pamiętam jedną z pierwszych lekcji z Nim w I klasie. Dał mi jakieś zadanie do rozwiązania przy tablicy, a ja nie miałem pojęcia, jak to zrobić. Nie postawił mi dwójki (jedynek jeszcze nie było), ale kazał się poważnie zastanowić, czy nadaję się do klasy matematycznej. Nie nazwał mnie „głąbem radzieckim”, bo tak określał mniej lotnych uczniów (mimo, iż należał do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej), ale zadowolony nie był.
Sposób nauczania WŁ od samego początku był absolutnie genialny. Dawał nam do rozwiązania zadania maturalne, a my mieliśmy je rozwiązywać korzystając z tablic i dowolnych książek. W rezultacie trzech Uczniów (łącznie ze mną) z mojej klasy przerobiło program 4 klas liceum w nieco ponad pół roku. Mogliśmy spokojnie zdawać maturę z matematyki po pierwszej klasie liceum.
A co z resztą Koleżanek i Kolegów?
Ano też mieli niezłe stopnie, aczkolwiek WŁ w pewnym momencie dokonał odkrycia, iż oceny z klasówek odpowiadają odległości w siedzeniu od tych wspomnianych trzech Uczniów. Pamiętam, iż robiłem zadania w 15 minut, a potem zajmowałem się rozprowadzaniem ściągawek dla Innych. Im ktoś bliżej mnie siedział, to tym większą szansę miał na piątkę (szóstek wtedy nie było).
Gdyby WŁ kontynuował swój genialny sposób nauczania w kolejnych latach, pewnie bym doszedł do Nagrody Nobla. Niestety, wspaniale zapowiadającą się edukację matematyczną zniszczyli Rodzice na wywiadówkach. Tak długo pyskowali krytykując WŁ, aż ten „wymiękł” i przez trzy kolejne lata uczył już tradycyjnie.
Jednak ten pierwszy rok nauczania zaowocował tym, iż przez kolejne trzy lata nie musiałem się zajmować matematyką z programu licealnego, tylko mogłem robić zadania z olimpiad matematycznych. Często jedno zadanie robiłem dwa tygodnie, a czasem dłużej. Robiłem je oczywiście na lekcjach matematyki za zgodą WŁ, ale też na geografii, biologii, polskim, i innych równie „ciekawych” lekcjach. Myślę, iż niektórzy Nauczyciele tych przedmiotów widzieli, iż „olewam” Ich lekcje, ale wiedzieli, iż jestem pupilkiem Dyrektora i woleli zostawić mnie w spokoju.
Jednak na lekcjach zajmowałem się nie tylko matematyką, ale i odrabiałem prace domowe. Na geografii robiłem biologię, na biologii rosyjski, na rosyjskim geografię. Musiałem tak robić, bo po lekcjach obowiązkowo (także w zimie) graliśmy dwie godziny w piłkę, potem wracałem ok. 16-tej na obiad, a o 17-tej wsiadałem w autobus i jechałem na dwugodzinny trening pływacki do Pałacu Młodzieży. Wracałem przed 22-gą do domu, jadłem kolację i… siadałem do zadań matematycznych.
Moja edukacja zaowocowała tym, iż dostałem się do finału Olimpiady Matematycznej i miałem wstęp na studia bez egzaminu. Wybrałem fizykę na Uniwersytecie Warszawskim, zupełnie nie mając pojęcia o życiu studenckim.
Na Uniwersytecie okazały się trzy rzeczy: i) iż od razu zostałem powołany do reprezentacji UW w pływaniu i piłce nożnej, ii) iż życie studenckie jest dużo weselsze niż licealne, iii) iż matematykę i fizykę znają dużo lepiej absolwenci Gottwalda (obecnie Staszica) niż Jose Marti. Rezultat tych trzech rzeczy był taki, iż stałem się studentem trójkowym. Brzmi to kiepsko, ale studia zaczynało 160 osób, a po pierwszym roku zostało 90. Do końca dotrwało 50.
W kolejnych latach dostawałem coraz lepsze stopnie, aczkolwiek zdarzył się profesor od Fizyki Kwantowej, który zastanawiał się na egzaminie ustnym, czy postawić mi 4+, czy 5- (szóstek wtedy nie było). Zainteresował się jednak, dlaczego nie podszedłem do egzaminu w pierwszym terminie. Pokazałem mu wtedy papier podpisany przez rektora, iż jestem zwolniony z pierwszego terminu z powodu Uniwersyteckich Mistrzostw Polski w Pływaniu. „Aaa, to pan sportowiec!” powiedział profesor i wpisał mi do indeksu trójkę. Niełatwo było być sportowcem na Wydziale Fizyki.
Po studiach zacząłem pracować w Instytucie Wysokich Ciśnień Polskiej Akademii Nauk. Do dzisiaj w nim pracuję, ale dużo czasu spędziłem pracując za granicą- we Francji, we Włoszech, w Niemczech, w USA. Zrobiłem doktorat, potem habilitację, zostałem profesorem, kierownikiem pracowni. Zajmowałem i zajmuję się istotną dziedziną naszego życia, bo półprzewodnikami, bez których nie byłoby elektroniki. Jeżdżę na konferencje do Chin, Japonii, Ameryki, mam przyjaciół w niemal każdym cywilizowanym kraju, Unia Europejska powołuje mnie jako eksperta do oceniania pomysłów na badania i ich realizację. Z moimi Kolegami założyliśmy firmę, która produkuje diody laserowe. Ponad 45 lat bardzo interesującego życia, którego prawdopodobnie by nie było, gdyby mój Nauczyciel Wincenty Łaźniczka nie zrobił wspaniałego eksperymentu, iż matematyki nie trzeba uczyć- trzeba tylko pozwolić, żeby uczniowie mogli sami się jej nauczyć.
Michał Leszczyński