Dzięki duszpasterskim podróżom, publikacjom a w największym chyba stopniu podcastom dostępnym w Internecie ksiądz profesor Robert Skrzypczak stał się jednym z najbardziej znanych w naszym kraju duchownych. A iż jego homilie są żywe, poruszające, do serc i dusz trafiające wraz z wielkim bogactwem ich ważnych i mądrych treści – także kaznodzieją, którego słów wielu poszukuje i którego słowa są dla wielu przyczynkiem do zastanowienia, źródłem głębokich refleksji.

Chrzest Święty każdemu z nas dał dar znalezienia się na najlepszej z dróg a pomimo tego – jakże często i jakże łatwo gubimy drogowskazy. Autor księgi zatytułowanej „Wspaniałość chrześcijaństwa” wskazuje cały szereg tego przyczyn, które generalnie są wynikiem odchodzenia od właśnie tego, co w wierze w Jezusa Chrystusa najważniejsze i zarazem – najwspanialsze. Problem, z jakim mamy dziś do czynienia, nie ogranicza się bowiem tylko do zjawiska całkowitego zrywania z Kościołem. Już przynosi ono skutki nie tylko niszczycielskie dla stanu ludzkich dusz, ale też smutne w wymiarze społecznym i jakże destrukcyjne – w cywilizacyjnym. Następstwa porzucenia wiary w prawdziwego Boga znane są od tysiącleci. Gilbert Chesterton jedno z zasadniczych tego następstw wyraził słowami: „Kiedy przestaje się wierzyć w Boga zaczyna się wierzyć w byle co”. Erupcję takich patologii, których przejawem jest wykwit niezliczonych a zawsze kuriozalnych sekt prędzej czy później przybierających różne formy satanizmu, znamy z posowieckiej Rosji i zlewaczałych państw Zachodu. W bijących rekordy skalą ateizmu Czechach upowszechnił się zwyczaj nieodbierania zwłok osób zmarłych w szpitalach. Duża część rodzin, w których do przeszłości odeszła nie tylko wiara, ale i wszelka rzeczywista tradycja, dalszy los ciał swych braci, sióstr czy rodziców – pozostawia państwu. Tym samym zanikać zaczynają też cmentarze. jeżeli jesteśmy wstrząśnięci tak dalekim odejściem już nie tylko od religii, ale i odwiecznego obyczaju to zastanówmy się, czy przypadkiem sami nie postawiliśmy już pierwszych kroków w tym samym kierunku. Parę lat temu, wraz z kilkorgiem przyjaciół, zaangażowałem się w akcje sprowadzania z obcych państw zwłok wybitnych Polaków, których groby były tam zagrożone likwidacją np. skutkiem przeznaczania terenów cmentarnych pod zabudowę. Mieliśmy w tym wsparcie rządu Mateusza Morawieckiego, dzięki czemu zamiast likwidacji – znajdowały się nowe miejsca spoczynku doczesnych szczątek a zarazem – pamięci. I to już w ojczystej a nie obcej ziemi. Przy okazji dowiedziałem się wtedy, jak wiele cmentarzy znika. niedługo nie będzie np. kolejnego z berlińskich, na którym spoczywa mnóstwo postaci wybitnych i z którego postanowiliśmy ekshumować i sprowadzić do Polski prochy Aleksandra Brucknera – jednego z najwybitniejszych i najbardziej zasłużonych historyków polskiej literatury i kultury. Przypomnijmy sobie, jak wiele kiedyś było wokół nas cmentarzy i jak często byliśmy świadkami pogrzebów. W międzywojennej Warszawie bywało, iż kondukt pogrzebowy drogę na Powązki przemierzał aż z kościoła Zbawiciela! Tym samym wręcz na co dzień wszyscy stawali się świadkami ceremonii religijnej i mieli też okazję do refleksji nad kruchością i nieuchronnym kresem życia każdego z nas. W moim rodzinnym Wrocławiu było kiedyś cmentarzy kilkadziesiąt. Teraz, jeżeli nie liczyć kościołów, często będących też mini – nekropoliami, w śródmiejskich dzielnicach nie ma ich już niemal wcale. A wszystkie czynne cmentarze są na peryferiach. jeżeli powstają kolejne – to jak najdalej nie tylko od centrum, ale od miasta w ogóle. Ten, na którym wrocławianie chowani są teraz najczęściej, jest na Kiełczowie, leżącym pośród pól, już poza administracyjnymi granicami miasta. Czyż takie wypieranie, wymazywanie świadomości śmierci nie jest tym, co zwane bywa „reakcją strusia”? Widokiem odsuniętym, ukrytym, wypartym są cmentarze, kondukty, pogrzeby. Czyż przynosi to skutek taki, iż nie ma też – śmierci? Kiedy więc dziś oburzamy się na coraz liczniejszych Czechów, którzy nie zgłaszając się po zwłoki zmarłych w szpitalach ojców czy matek, skutkiem czego zostają spopielone i pochowane bezimiennie – to zastanówmy się może, czy sami nie idziemy już w tę stronę?
Wyrażona powyżej refleksja jest jedną z całego mnóstwa tych, które dopadły mnie nad lekturą „Wspaniałości chrześcijaństwa”. Bo mimo, iż tytuł wyraża to, co jak najbardziej jest wspaniałe, to książka nie szczędzi czytelnikowi także faktów gorzkich. Takich, nad którymi każdy z nas powinien się zastanowić. Każdy, kto nie chce iść przez życie w permanentnej „pozycji strusia”. Ksiądz profesor Robert Skrzypczak w swojej wypowiedzi nie rozwodzi się nad problemem tych, którzy od Kościoła odeszli. Głos swój kieruje przede wszystkim do tych, którzy częścią Kościoła są, ale – czy są w nim w sposób najwłaściwszy? Czy formalnie będąc rzymskimi katolikami nie zagubili azymutów oznaczających rzeczywisty katolicyzm? Proszę wybaczyć mi jedną z moich licznych wad, którą w tym przypadku jest niska dyscyplina umysłowa, nad czym pomimo starań często trudno mi zapanować a w tym przypadku skutkującą kolejną z całego strumienia refleksji, jakie rodzą się nad każdą stroną książki księdza profesora Roberta Skrzypczaka. Ten wybitny człowiek Kościoła zwraca w niej uwagę m.in. na skutki, jakie przynosić może odchodzenie od doktryny Kościoła Powszechnego. Czyli od tego, co będąc owocem darów otrzymanych od samego Jezusa Chrystusa oraz tradycją dwóch tysiącleci w wielkiej mierze stanowi o tytułowej – wspaniałości chrześcijaństwa. W dzieciństwie lubiłem oglądać westerny, w których niebagatelną rolę odgrywali protestanccy pastorzy. Postacie te lubiłem nie mniej od tych, które odgrywali aktorzy w rodzaju Johna Weyna, gdyż bardzo podobały mi się ich wygłaszane w zborach wystąpienia. W chłopięcych latach bardziej lubiłem słuchać rekolekcjonistów i kaznodziejów, niż uczestniczyć w liturgii i stąd moja ówczesna sympatia i zainteresowanie wyznaniem ewangelickim. Będąc już nieco starszym zdarzyło mi się czas dłuższy spędzić w zachodnioniemieckiej Nadrenii – Palatynacie, w niemal równym stopniu zamieszkanym przez katolików i ewangelików. Coś tam wcześniej obiło mi się o uszy, iż „niemiecki Kościół katolicki się protestantyzuje”, ale nie budziło to we mnie niepokoju. Pamiętając westerny z kaznodziejami przypuszczałem, iż polegać to może na tym, iż w tamtejszych kościołach jest „więcej dobrych kazań”. Pierwsza niedzielna Msza Święta w nadreńskim kościele wręcz mnie zachwyciła. Świątynia była pełna ludzi, których większość przystąpiło do Komunii Świętej. Proporcje obecnych w kościele i przystępujących do sakramentu – w Polsce niespotykane! Pierwszy kubeł zimnej wody wylała na mnie już pierwsza osoba, z którą podzieliłem się tym zaskakującym dla mnie wrażeniem. „Tylko kiedy ktokolwiek z nich był ostatnio u spowiedzi? Część może w dzieciństwie a niektórzy pewnie – nigdy.” Ta informacja była dla mnie ciężkim wstrząsem. Od najmłodszych lat było przecież dla mnie oczywistością, iż czyn taki jest świętokradztwem. A dowiadywałem się też, iż ma tego świadomość i sam ksiądz. Czyli – świadomie uczestniczy w świętokradztwie! Poznając potem realia Kościoła działającego w Niemczech zrozumiałem, iż pomimo formalnego związku z Rzymem w dużej mierze jest on całkowicie innym zjawiskiem. Kolejne tego przejawy przez cały czas mnie przerażały, ale już nie dziwiło mnie to, iż niemiecki kapłan może po prostu – nie umieć spowiadać! A kiedy opowiadano mi, jak to na wieść o zdobyciu przez hitlerowskie wojska Warszawy we wrześciu 1939 radośnie biły dzwony wszystkich w Niemczech „katolickich” kościołów zrozumiałem, z jaką skalą katastrofy mamy w Niemczech do czynienia. Stąd też już nie byłem aż tak wstrząśnięty, kiedy w filmie o Stefanie kardynale Wyszyńskim zobaczyłem scenę, w której spowiadający się Niemiec z zaskoczeniem odpowiadał, iż oczywiście zabijał Polaków, ale zabijać Polaków to przecież nie grzech, więc dlaczego miałby się z czegoś takiego spowiadać…
Argumenty i przykłady, do których sięga ksiądz profesor Robert Skrzypczak, zwykle nie mają kalibru aż tak ciężkiego. Uświadamiają jednak kierunek, w którym dryfujemy odstępując od doktryny Kościoła. Bo jeżeli choćby jest to krok bardzo mały, to zawsze wykonywany w kierunku zatracania nie tylko sacrum, ale i całego, jakże niezbywalnego, fundamentalnego katalogu elementarnej etyki. Kościół nie stawiający wymagań, nie stojący na straży zasad – nie jest już żadnym Kościołem. Zapominanie o doktrynie naszego Kościoła, pozwalanie sobie na wszystko, rezygnacja z przykazań na rzecz wygody i przyjemności, na życie w myśl hasełka „róbta co chceta” – to wejście na autostradę wprost do piekła. I to czasem piekła już na tej ziemi, bo czyż nie piekłem jest świat, w którym w wieżach zwieńczonych krzyżami biją dzwony wyrażające euforia z tego, iż pokonany został sąsiedni naród – płonący w pożarach, dziesiątkowany obrzucanymi przez nas bombami? I czyż nie jest piekłem świat, w którym przekonani o swej pełnej przynależności do Kościoła nie zamierzają się spowiadać z osobiście dokonywanych mordów, gdyż w przekonaniu takiego „wiernego Kościoła” mordowani zasługiwali na śmierć?
Ksiądz profesor Robert Skrzypczak słusznie jednak przywołuje przykłady nie tak wstrząsające. Tak mocne, jak przywoływane przeze mnie, zrodzić się mogą z lektury pełnej nawiązań do bardziej i mniej odległej przeszłości oraz teraźniejszości, w której dostrzegać powinniśmy dostatecznie dużo tego, co wręcz musi nas niepokoić a zarazem skłaniać do dzieła naprawy. Czyż ten składnik naszego życia, jakim jest permanentny rachunek sumienia, nie jest wielką życiową lekcją ciągłego zastanawiania się nad sobą? Znakomity kapłan wskazuje, iż wielka autorefleksja, nieustanne poszukiwanie i analiza popełnionych błędów oraz wytrwałe ich naprawienie – powinny być codziennym składnikiem życia Kościoła. Zarówno „zwykłych wiernych, jak też kapłanów i hierarchów. Pomimo jego boskiego wymiaru jest przecież Kościół współtworzony przez ludzi obarczonych grzechem. Grzechem, którego pełne uświadamianie sobie i zwalczanie jest obowiązkiem. Wszak Jezus Chrystus po to przyszedł na świat i w tym celu założył Kościół, by zniweczyć podłe dzieło Szatana.
„Wspaniałość chrześcijaństwa” przypomina o absolutnej niezbywalności prawd najważniejszych i najświętszych. Książka ta to wielka diagnoza zarówno problemów współczesnego świata, jak i każdego z nas z osobna. Zawiera też najlepsze z recept na wyjście z kryzysu, w którym pogrążają się dziś i wielkie zbiorowości i poszczególne jednostki. Bez wątpienia wielu może ona pomóc w odnalezieniu najwłaściwszej drogi po długim błądzenie po manowcach. Czytając tę książkę odnosi się wrażenie, iż mimo iż jest okazałych rozmiarów, zawiera ładunek treści niewspółmiernie większy od owych kilkuset stronic. Bezlik zawartych w niej myśli zdumiewa swą spójnością a przede wszystkim skłanianiem do zastanowienia, uruchamianiem własnych skojarzeń i refleksji. Ta książka – potrafi żyć nie tylko w umyśle, ale też sercu i duszy czytelnika. Jest to więc księga tego rodzaju, którą czytać będzie warto wiele razy. Tak, jak obcując z mądrą homilią, która zostaje w naszej pamięci i choćby po latach staje się przyczynkiem do zastanowienia, ponownego przemyślenia. To po prostu taka lektura, która potrafi wielokrotnie owocować. Właśnie takie książki najbardziej warto mieć w domu, na podręcznej półce, do której łatwo jest często sięgać. Nie wszystko w niej jest proste, nie oferuje rozwiązań najłatwiejszych, nie sugeruje żadnych dróg na skróty. Jej autor nie ma skłonności do słodzenia i taniego pocieszania swoich czytelników. Zarazem jednak wszystko, co do nas kieruje, nacechowane jest niezłomną mocą nadziei. Dokonana przez autora diagnoza nie jest w trywialny sposób radosna czy powierzchownie optymistyczna. Jej przewodnią myślą jest jednak absolutna pewność zwycięstwa Chrystusa i Boskiego planu. Warto więc wczytać się w to dzieło, by jeżeli nieco zbłądziliśmy – wrócić i być cząstką tegoż planu i zwycięstwa. Co zarazem wyposaża w niezłomne przekonanie o wielkim sensie naszego ziemskiego trudu.
„Wspaniałość chrześcijaństwa” to książka właśnie – wspaniała. Arcy – potrzebna, arcy – pomocna, niesłychanie ważna. A do tego przepięknie wydana. Kto się nad nią rozumnie pochyli a serce będzie miał przy tym otwarte – ten będzie do niej wracał. I to bardzo wiele razy.
Artur Adamski