Lech Wałęsa, ikona polskiej walki o wolność, w swoim najnowszym wystąpieniu nie owija w bawełnę, komentując wyniki wyborów prezydenckich.
Jego diagnoza, choć szokująco dosadna, zmusza do refleksji nad stanem polskiego społeczeństwa i kondycją demokracji. Wałęsa, nazywając wybranego prezydenta Karola Nawrockiego „ćpunem, sutenerem, alfonsem, kibolem, oszustem, lichwiarzem i kłamcą”, nie tylko wyraża osobistą frustrację, ale także stawia lustro przed narodem, który dokonał tego wyboru. W jego ocenie, wynik wyborów jest symptomem głębszego kryzysu – upadku wartości, na których opiera się demokracja: uczciwości, prawdy, przyzwoitości i szacunku.
Słowa Wałęsy, choć ostre, nie są jedynie emocjonalnym wybuchem. Były prezydent wskazuje na rozłam w polskim społeczeństwie, które w jego oczach zdradziło ideały Solidarności. Zwraca uwagę na paradoks, iż wybór Nawrockiego zyskał poparcie Kościoła Katolickiego, który powinien stać na straży wartości ewangelicznych, a zamiast tego – jak sugeruje Wałęsa – wspiera postać sprzeczną z tymi zasadami. To oskarżenie jest szczególnie bolesne w kontekście polskiej tradycji, w której Kościół odgrywał historycznie rolę moralnego kompasu. Wałęsa, odcinając się od takiego Kościoła, podkreśla swoje rozczarowanie instytucją, która jego zdaniem sprzeniewierzyła się swojej misji.
Zwolennicy Platformy Obywatelskiej i Donalda Tuska, którzy w tych wyborach ponieśli porażkę, podzielają rozgoryczenie Wałęsy. Wyniki wyborów są dla nich ciosem, który rodzi pytania o przyszłość polskiej demokracji. Wałęsa nie próbuje ich pocieszać – wzywa do konfrontacji z rzeczywistością. Jego słowa o „wewnętrznej emigracji” w świat przyrody, muzyki i książek są wyrazem rezygnacji, ale też próbą zachowania zdrowia psychicznego w obliczu tego, co postrzega jako moralny i polityczny upadek kraju. To swoisty manifest człowieka, który czuje się obco we własnej ojczyźnie.
Wałęsa idzie dalej, przewidując ponurą przyszłość, w której Polska staje się „ruskim landem” – krajem rządzonym przez postaci takie jak Czarnek, Kowalski, Braun czy Mentzen. To wizja, w której wartości demokratyczne ustępują miejsca bezprawiu, a grupy takie jak kobiety, osoby LGBT+ czy inteligencja stają się ofiarami systemu. Były prezydent nie kryje pesymizmu, sugerując, iż Polska zmierza ku autorytaryzmowi bez konieczności wojny, jedynie siłą politycznych wyborów społeczeństwa. Jego słowa brzmią jak ostrzeżenie, ale też jak requiem dla kraju, który kiedyś współtworzył.
Krytyka Wałęsy, choć pełna emocji, dotyka sedna problemu: czy demokracja może funkcjonować, gdy społeczeństwo odchodzi od wartości, które ją podtrzymują? Jego diagnoza, choć brutalna, zmusza do zadania pytania, czy Polacy, dokonując takiego wyboru, świadomie odrzucają ideały wolności i sprawiedliwości, czy też są ofiarami manipulacji i polaryzacji. Wałęsa zdaje się skłaniać ku pierwszej opcji, co czyni jego słowa jeszcze bardziej gorzkimi.
„Wewnętrzna emigracja” Wałęsy to nie tylko osobista deklaracja, ale też symboliczny gest. To ucieczka od rzeczywistości, która stała się nie do zniesienia dla człowieka, który poświęcił życie walce o lepszą Polskę. Jego decyzja o wycofaniu się z komentowania bieżących wydarzeń i skupieniu na świecie kultury i natury jest wyrazem bezsilności, ale też próbą zachowania wewnętrznej spójności. Wałęsa żegna się z Polską, którą znał, pozostawiając pytanie, czy kraj ten jeszcze kiedykolwiek odnajdzie drogę do wartości, o które walczył. Jego słowa są przestrogą, ale też apelem o refleksję – czy Polska, wybierając takich liderów, nie traci swojej duszy?