USA: Za rok wybory. Będzie déjà vu?

9 miesięcy temu

Wyścig o prezydenturę USA 2024 już trwa. W debatach między republikańskimi kandydatami uczestniczą Ron DeSantis, Nikki Haley, Vivek Ramaswamy i Chris Christie, ale nie Donald Trump, który ostentacyjne nie pokazuje się z polityczną drugą ligą. Wszyscy ci kandydaci mówią o Trumpie ostrożnie, odcinając się od niego, ale nie na tyle, żeby obrazić jego wyborców.

Z debaty na debatę dokonuje się stopniowa roszada. DeSantis zaczął jako najsilniejszy w tej grupie, ale w tej chwili czarnym koniem republikanów wydaje się Haley. To na nią potężna infrastruktura braci Kochów postawiła duże pieniądze. Haley była gubernatorką Karoliny Południowej, ale też – nie zapominajmy – służyła jako przedstawicielka administracji Trumpa w ONZ.

Dodatkowym atutem w oczach republikanów jest to, iż Haley ma indyjskie pochodzenie, co pozwala zaprzeczać rasistowskiemu wizerunkowi tej partii. Ale tzw. baza Trumpa, która od prawicowych elit, takich jak Kochowie, nienawidzi bardziej tylko „uświadomionych” (woke) demokratów, już gorzej czułaby się z prezydentką, w dodatku niebiałą. Z wyścigu wypadł już czarny kandydat republikanów, Tim Scott – o tej decyzji jego sztab dowiedział się z wpisu w mediach społecznościowych.

Po stronie demokratycznej też zamieszanie i niepewność, a to ze względu na politykę zagraniczną prezydenta Bidena, to znaczy wycofanie się z Afganistanu w 2021 roku i pobłażliwość wobec ostatnich zbrodni Izraela w Gazie i na Zachodnim Brzegu. Biden spotkał się w Białym Domu z przedstawicielami amerykańskich muzułmanów, żeby podyskutować o islamofobii w USA. Powiedzieli mu dosadnie, iż jego poparcie dla Izraela po ataku Hamasu z 7 października Izrael odczytuje jako przyzwolenie na bombardowanie palestyńskich cywilów. Wypomnieli prezydentowi, iż kwestionuje liczbę ofiar deklarowanych przez stronę palestyńską, i przypomnieli o zakłuciu nożem sześciolatka z muzułmańskiej rodziny niedaleko Chicago 16 października 2023 roku. W efekcie poparcie dla urzędującego prezydenta spadło do 40 proc.

Widząc zmęczenie demokratycznych wyborców Bidenem, do wyścigu prezydenckiego włączyło się kilku potencjalnie groźnych kandydatów demokratów, co samo w sobie jest niepokojące w roku możliwej reelekcji Bidena (po co szukać nowego kandydata, gdy ma się prezydenta?). Ale Biden ma już 81 lat i z miesiąca na miesiąc traci energię.

Niektórzy fantazjują o starych, dobrych, centrowych liberałach, takich jak gubernator Kalifornii Gavin Newsom, który z pewnością ma ochotę powalczyć kiedyś o prezydenturę. Jak poważnie jest traktowany, może świadczyć jego listopadowa debata z DeSantisem, w tej chwili gubernatorem Florydy.

Kto lubi populizm i w prawej, i w lewej wersji, może się skusić na RFK Juniora, Bobbiego Kennedy’ego, który potrafi łączyć i lewicowe, i prawicowe teorie spiskowe i jest zatwardziałym antyszczepionkowcem. RFK Jr wydaje się szczególnie groźny, bo startuje jako kandydat niezależny i może podzielić głosy demokratów i republikanów, przechylając szalę na stronę Bidena lub Trumpa.

Poza dwupartyjnym podziałem startuje też Jill Stein z Zielonej Partii – nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz. Zieloni nie przyciągają jednak tylu głosów co populiści, a ich zwycięstwa liczymy w skali kilku procent.

Dalej mamy innych kandydatów demokratycznych, np. czarnego aktywistę Ala Sharptona, progresywnego dziennikarza tureckiego pochodzenia Cenka Uygura (twórcę popularnego kanału z polityczną publicystyką The Young Turks, który istnieje od 2005 roku), kongresmena Deana Phillipsa czy duchową guru, która chce uzdrowić Amerykę – Marianne Williamson. Wszyscy oni mają swoich zagorzałych fanów wśród wyborców.

W łonie demokratów jest więc rozłam, dodatkowo pogłębiony wewnątrzpartyjnym sporem o antysemityzm i islamofobię. Starsze pokolenie demokratów widzi masowe poparcie dla Palestyny na najlepszych amerykańskich uczelniach i boi się tej „radykalnie lewicowej” polityki, która domaga się – między innymi – kolonialnego rozliczenia ze strony USA, Wielkiej Brytanii i Izraela.

Starsze (i bielsze) pokolenia ze strachem patrzą na brak „patriotyzmu” u młodych i brak wiary w przywództwo USA na świecie. Ci demokraci nie mają ochoty na żadne rozliczenia. Są – jak republikanie – przekonani, iż Stany muszą przewodzić światu i rozdawać karty w globalnej gospodarce, bo w przeciwnym razie przyjdzie inny, gorszy światowy policjant. Ale młode pokolenie nie podziela ani dumy z amerykańskiego przywództwa, ani lęku przed jego utratą.

Do tego dodajmy ludzi takich jak Elon Musk, który zachowuje się jak kandydat na prezydenta i rozgrywa politykę zagraniczną na własną rękę – pielgrzymując do Izraela, lajkując posty, które połowa Ameryki odbiera jako antysemickie, i prowadząc własną politykę elońsko-ukraińską. Takich typów jest oczywiście więcej, a część z nich to właściciele najważniejszych amerykańskich mediów.

Wybory 2024 zdecydują też o stosunkach między prezydentem a Kongresem. Relacja między tymi dwoma organami władzy wcale nie jest oczywista. Choć konstytucja USA sugeruje równorzędność władzy legislacyjnej (Kongres), wykonawczej (prezydent) i sądowniczej (Sąd Najwyższy i sądy niższe), już czwarty z kolei sędzia SN i jeden z ojców założycieli, John Marshall, zaczął umiejętnie zagarniać wyłączne prawo interpretacji konstytucji, mimo iż żaden jej artykuł nie daje sądowi takich uprawnień. Mimo to tradycja ta przetrwała do czasów obecnych i w dużej mierze to dzięki niej Ameryka zrobiła w XX wieku znaczny społeczny postęp. Bo to właśnie decyzjom Sądu Najwyższego trzeba przypisać zarówno prawo do aborcji, jak i zniesienie segregacji rasowej.

Podobnie od dekady i stulecia zmieniała się relacja między prezydentem a Kongresem w zależności od siły i osobowości prezydenta oraz składu Kongresu. Trump był jeszcze dziedzicem silnej prezydentury (trend utrzymujący się od Franklin Delano Roosevelta), a Joe Biden taką pozycję próbuję utrzymać, choć jest już trochę figurą marionetkową. Są momenty w historii USA, gdy prezydent pełni funkcję „dekoracyjną” – i tak właśnie ją początkowo planowano. Ponieważ Biden nie budzi dziś entuzjazmu wyborców, prawdopodobnie skończy się to słabym wynikiem lewicy w 2024 roku.

Co do Trumpa, to jedno jest pewne – będzie co oglądać. Tak podczas wyścigu o prezydenturę, jeżeli Trump faktycznie zostanie kandydatem republikanów, jak podczas rozpraw sądowych, które mają być transmitowane w telewizji.

Ponieważ Trump zniknął na parę lat z mediów, trochę się od niego odzwyczailiśmy, klnąc Bidena. Tymczasem szaleństwo pomarańczowego Donalda jeszcze się pogłębiło. Każdemu, kto się teraz zarzeka, iż nie odda już głosu na Bidena, polecam ostatnią wypowiedź Trumpa, w której obiecuje wygnać z kraju komunistyczne robactwo – przede wszystkim kolorowych, anarchistów i lewaków z amerykańskich uniwersytetów.

„Obiecujemy wam, iż wyplenimy komunistów, marksistów, faszystów i radykalnych lewicowych zbójów, którzy żyją jak robactwo w granicach naszego kraju. […] Oni zrobią wszystko, legalnie czy nielegalnie, żeby zniszczyć Amerykę i amerykański sen”.

Zapachniało Hitlerem? No właśnie.

Idź do oryginalnego materiału