Umowa UE z krajami Mercosuru. Niemcy znów chcą się ratować kosztem Europy

6 miesięcy temu

Gdyby to się udało, powstałaby największa na świecie strefa wolnego handlu. W Unii Europejskiej oraz krajach Mercosuru (czyli Brazylii, Argentynie, Paragwaju i Urugwaju) mieszka bowiem łącznie ok. trzy czwarte miliarda ludzi, którzy wytwarzają łącznie jedną czwartą światowego PKB. Do Europy bezcłowo popłynęłyby soja, wołowina czy cukier, do Ameryki Południowej – samochody, chemia, leki. Dynamicznie wzrosłyby również dwustronne – przede wszystkim jednak europejskie w Ameryce – inwestycje.

Brzmi jak mokry sen XX-wiecznych liberałów? Jest nim w istocie. Rozmowy na temat wolnego handlu między UE a Mercosurem rozpoczęły się za hiszpańskiej prezydencji w UE w 1995 roku. W kolejnych latach oba bloki podpisały umowę ramową o współpracy i deklarowały chęć dalszego zbliżenia, nie było jednak na to dobrego momentu. Unia rozszerzała się na wschód, Ameryka Południowa skupiona była na współpracy z rozwijającymi się dynamicznie Chinami.

Wreszcie w 2019 roku UE i Mercosur podpisały umowę stowarzyszeniową, która zakładała m.in. liberalizację dwustronnego handlu. Dla Unii był to pomysł na wzmocnienie swojej globalnej pozycji, dla państw Mercosuru – na znalezienie nowego rynku zbytu. Ratyfikacji umowy po obu stronach oceanu kibicowały korporacje produkujące żywność, nawozy, środki ochrony roślin, maszyny rolnicze itd. Sprzeciwiali się jej natomiast mniejsi rolnicy. Ci w Europie bali się zalania rynku tanimi produktami, w Ameryce – dalszej koncentracji ziem w rękach globalnych korporacji. Umowę krytykowali również ekolodzy, którzy zwracali uwagę na katastrofalne skutki rozwoju rolnictwa dla Puszczy Amazońskiej oraz lasów Gran Chaco.

Do ratyfikacji nie doszło. Europa dyskutowała wówczas sporo o Zielonym Ładzie i przestraszyła się prezydenta Brazylii Jaira Bolsonaro, który kwestie ekologiczne miał w nosie. Nie chciała europejskim handlem przykładać ręki do działań sprzecznych ze swoimi kluczowymi wartościami. Wymyśliła więc poprawki do umowy – np. blokadę importu produktów z obszarów nielegalnej wycinki lasów. Kiedy do władzy w Brazylii doszedł wrażliwszy na przyrodę socjalista Lula de Silva, Europie wydawało się, iż uda się wreszcie dogadać. Nic z tego. Lula zwolnił co prawda wycinkę Puszczy Amazońskiej, ale do ratyfikacji umowy z UE się nie pali.

– Lula da Silva już w trakcie swojej kampanii wyborczej deklarował, iż nie zgadza się z tekstem wynegocjowanej w 2019 roku umowy – zauważa Bartłomiej Znojek, analityk PISM ds. Ameryki Łacińskiej. – Uważał, iż w tym kształcie porozumienie uderzy w brazylijski przemysł i sprzeciwiał się otwarciu rynku zamówień publicznych dla unijnych firm. Już jako prezydent Lula krytykował też UE za to, iż jej polityka wynikająca z Zielonego Ładu jednostronnie narzuca Brazylii dodatkowe zobowiązania i nazywał ją wprost „zielonym neokolonializmem”.

Plantacja oleju palowego w Brazylii. Fot. Miguel Pinheiro/CIFOR

Znojek dodaje, iż sytuacja w innych państwach członkowskich Mercosuru również niekoniecznie sprzyja ratyfikacji umowy z UE. W zmagającej się z głębokim kryzysem Argentynie poprzedni rząd nie był chętny liberalizacji dostępu do rynku, a rządzący od grudnia ultraliberalny prezydent Javier Milei ma krytyczny stosunek do Mercosuru. Urugwaj negocjuje swoją umowę o wolnym handlu z Chinami, wbrew regulacjom bloku, a Paragwaj zagroził, iż o ile nie uda się porozumieć z UE, trzeba po prostu zakończyć rozmowy. – Prawie 25 lat od rozpoczęcia negocjacji motywacja do przyjęcia porozumienia po stronie południowoamerykańskiego bloku jest wyraźnie mniejsza – ocenia ekspert. – Wiąże się to z innymi opcjami, przede wszystkim rosnącym znaczeniem Chin jako kluczowego partnera handlowego w regionie.

Państwa Mercosuru boją się otwarcia na przemysł unijny, który mógłby stanowić zagrożenie dla ich własnego rozwoju. Chodzi o to, iż kooperacja na linii EU – Mercosur byłaby nierówna. „Nie zgodzimy się na umowę, która sprowadza nas do roli podwykonawców” – powiedział prezydent Lula de Silva. W jedną stronę płynęłaby żywność, w drugą – produkty wysoko rozwiniętego przemysłu. Państwa Ameryki Południowej uważają, iż nie pomogłoby to im rozwinąć własnej produkcji ani technologii oraz umocniłoby ich peryferyjną pozycję. W końcu mają z takimi dealami dekady doświadczeń. Na przykład Argentyna pod wpływem Stanów Zjednoczonych stała się jedną z największych producentek soi i kukurydzy. Jednocześnie nie ma czym wyżywić swoich zubożałych, zamieszkujących rozrastające się dzielnice nędzy obywateli (ciekawych szczegółów odsyłam do książki Głód Martína Caparrósa).

Pole truskawek w Argentynie. Fot. Nahuel Berger/World Bank

W Europie z kolei największym hamulcowym dla ratyfikacji umowy UE-Mercosur jest Francja. Podczas grudniowego szczytu COP28 w Dubaju prezydent Emmanuel Macron powiedział, iż „nie jest zwolennikiem tej umowy, bo nie wie, jak ją wytłumaczyć francuskiemu […] rolnikowi”. Rolnicy mu chyba nie uwierzyli, bo sprzeciw wobec umowy z Mercosurem był jednym z głównych tematów późniejszych protestów.

Południowoamerykańscy rolnicy nie muszą bowiem spełniać szeregu unijnych restrykcji, mogą stosować zakazane w Europie środki ochrony roślin i wypłacają niższe wynagrodzenia. Ponadto nie mają zimy, więc plony zbierają dwa-trzy razy do roku. Jednym słowem – produkują o wiele taniej, co dla europejskiego rynku rolno-spożywczego stanowi nieuczciwą konkurencję.

Podobnego zdania są organizacje rolników w całej UE. Hasła przeciwko umowie z Mercosurem towarzyszyły protestom w Brukseli, które przyciągały m.in. belgijskich, włoskich i hiszpańskich rolników. Wznosili je również rolnicy w Irlandii i Hiszpanii. W Polsce porozumienie krytykował m.in. Związek Hodowców i Producentów Bydła Mięsnego. Argentyńska wołowina to jedno – po ratyfikacji umowy Polska mogłaby łatwo stracić status europejskiej królowej kurczaków.

Tradycyjną zwolenniczką zacieśniania więzi handlowych z Ameryką Południową jest Hiszpania, ale w ostatnim czasie najgłośniej domagają się tego Niemcy. Kanclerz Olaf Scholz podkreślał konieczność ratyfikacji umowy UE z Mercosurem choćby w szczycie rolniczych protestów w Europie. Sektor rolno-spożywczy nie ma dla Niemiec aż tak wielkiego (jak np. dla Francji) znaczenia, a w liberalizacji handlu z Ameryką Południową widzą oni szansę na podniesienie się z kryzysu gospodarczego, wywołanego pandemią oraz odcięciem od taniego rosyjskiego gazu. Słabnąca niemiecka motoryzacja z euforią przytuliłaby nowy rynek zbytu na swoje samochody spalinowe, a przemysł chemiczny zaciera ręce, by eksportować do państw Mercosuru m.in. zakazane w UE środki ochrony roślin.

Ponadto zazieleniająca się niemiecka gospodarka potrzebuje litu. Ów rzadki metal potrzebny jest do produkcji baterii i tak się składa, iż jego ogromne złoża znajdują się w Ameryce Południowej. Niemcy importują go głównie z pozostającego poza Mercosurem Chile, ale po traumie z rosyjskim gazem dążą do dywersyfikacji łańcucha tego rodzaju dostaw. Bogate w złoża litu Argentyna i Boliwia (ta ostatnia jest na progu przystąpienia do Mercosuru) chętnie przyjdą tu w sukurs. Ekologicznej transformacji Niemiec pomóc ma również zielony wodór – paliwo przyszłości, które jak na razie ciężko transportować. Mimo to jego produkcję na wielką skalę rozkręca już Brazylia. Umowa o wolnym handlu z krajami Mercosuru nie jest Niemcom konieczna do importu tych dóbr, ale z pewnością by go ułatwiła.

Niemcy upierają się, iż ratyfikacja umowy jest nie tyle w interesie własnym, ile całej Unii. W wypowiedziach Olafa Scholza na ten temat powtarza się wątek „strategicznej autonomii Europy” oraz „geostrategicznej wagi tego rodzaju umów”. Jest w tym oczywiście ziarno prawdy – dostęp do surowców potrzebnych do zielonej transformacji (i niezależność od Chin w tym zakresie) są ważne dla Europy, a po serii kryzysów UE przydałby się jakiś globalny sukces. jeżeli Unia nie wejdzie na południowoamerykański rynek, prawdopodobnie skorzystają na tym i tak już mocne w regionie Chiny. Ponadto na ratyfikacji umowy skorzysta też europejski – nie tylko niemiecki – przemysł. Nie zmienia to faktu, iż z perspektywy wielu państw unijnych straty przeważają nad korzyściami.

Należy do nich również Polska, choć nie jest to sprawa jednoznaczna. Pogłębianie się kryzysu niemieckiej gospodarki nie służy uzależnionej od niej polskiej gospodarce. Na ratyfikacji umowy prawdopodobnie dobrze wyszłyby polskie przedsiębiorstwa z branży automotive, a także przemysł chemiczny czy elektromaszynowy. Z kolei konsumenci wymęczeni inflacją ucieszyliby się z niższych cen (np. dość drogiej w tej chwili wołowiny). Cóż jednak z tego, skoro polskie rolnictwo miałoby mnóstwo do stracenia, emisyjność państw Ameryki Południowej tylko by rosła, a globalne agrokorporacje umocniłyby swoją hegemonię? W tak niestabilnej sytuacji geopolitycznej w żadnym razie nie powinniśmy opierać swojego bezpieczeństwa żywnościowego na imporcie z antypodów, a jeżeli już musimy importować żywność spoza UE – to lepiej z ogarniętej wojną Ukrainy, której wzmacnianie jest w naszym bezpośrednim interesie.

Pracownice rolne w Paragwaju. Fot. Banco Mundial América

To nie pierwszy raz, kiedy Niemcy próbują sprzedać swoją politykę zagraniczną w opakowaniu polityki UE. Korzystne dla całej Europy miały być również polityka austerity w kryzysie euro, odejście od atomu, import rosyjskiego gazu czy zbliżenie z Chinami. Z całym szacunkiem dla dobrych intencji stojącymi za przynajmniej częścią z tych projektów – temu rodzajowi europejskiego przywództwa już dziękujemy.

Na szczęście wszystko wskazuje na to, iż do ratyfikacji umowy z Mercosurem na razie nie dojdzie, przynajmniej nie przed wyborami europejskimi, mimo iż Komisja Europejska – a dokładniej unijny komisarz ds. handlu Valdis Dombrovskis i przewodnicząca Ursula von der Leyen – wytrwale do tego dążyli. „Politico” donosi, iż Macron zagroził von der Leyen w SMS-ie, iż jeżeli tego nie odpuści, nie poprze jej kandydatury na drugą kadencję. Pod koniec marca wybiera się co prawda z wizytą do Brazylii, jednak mało prawdopodobne, by do tej pory zmienił zdanie w sprawie ratyfikacji.

„Zacząłem swoją karierę [od pracy nad umową z Mercosurem – przyp. aut.] i prawdopodobnie odejdę na emeryturę, zanim zostanie ona ratyfikowana” – powiedział niedawno Michael Hager, szef gabinetu komisarza Dombrovskisa. Oby miał rację.

Idź do oryginalnego materiału