Ostatni kongres PiS, który odbył się 28 czerwca 2025 roku, znów odsłonił prawdziwe oblicze Jarosława Kaczyńskiego – człowieka niezdolnego do dzielenia się władzą i zapatrzonego w wizję absolutnej dominacji.
Z trybuny kongresowej lider PiS rzucił hasło, które brzmi jak polityczne ultimatum: „Musimy wygrać kolejne wybory” – podkreślał, dodając z naciskiem: „Bardzo przestrzegam przed tym myśleniem, iż mamy 30 proc., razem z Konfederacją to już większość 282 głosy i to wystarczy. Nie, proszę państwa, żadne 30 proc. Musimy dążyć do 40 proc. i więcej”. Te słowa nie są tylko retoryką motywacyjną, ale manifestacją jego niezdrowej obsesji na punkcie pełnej kontroli, która od lat paraliżuje partię i alienuje potencjalnych sojuszników.
Kaczyński jawi się jako polityk, który nie toleruje kompromisów ani współrządzenia. Jego wypowiedź można czytać jako ostrzeżenie przed koalicją z Konfederacją, partią Sławomira Mentzena, której rosnący elektorat mógłby zapewnić PiS większość. Ale zamiast budować mosty, Kaczyński odrzuca taki scenariusz, marząc o samodzielnej większości przekraczającej 40 proc. To nie strategia, a wyraz jego niechęci do dzielenia się wpływami. W czasach rządów PiS widzieliśmy to wielokrotnie – od konfliktów z Ziobrą po marginalizację Morawieckiego. Teraz, w opozycji, ta cecha staje się jeszcze bardziej widoczna, bo Kaczyński zamiast szukać sojuszy, stawia na iluzoryczną wizję samowystarczalności.
Taka postawa jest nie tylko krótkowzroczna, ale i szkodliwa dla polskiej polityki. Odrzucenie współpracy z Konfederacją, mimo potencjalnej większości (282 głosy), pokazuje, iż Kaczyński bardziej boi się utraty kontroli nad partią niż porażki wyborczej. Żądania Mentzena, choć kontrowersyjne, mogłyby zmusić PiS do większej elastyczności i odświeżenia programu. Zamiast tego Kaczyński woli tkwić w przeszłości, licząc na powrót dawnej hegemonii. To podejście przypomina kapryśnego monarchy, który woli rządzić ruinami niż dzielić tron z kimkolwiek.
Krytycy od lat wskazują na jego autorytarny styl. W PiS nie ma miejsca na samodzielność – każdy, kto próbuje myśleć niezależnie, ląduje na marginesie. Kongresowe przemówienie tylko to potwierdza: Kaczyński nie szuka partnerów, ale poddanych. Jego wizja 40 proc. to nie realny plan, a polityczne chciejstwo, które ignoruje zmieniającą się scenę polityczną. Wyborcy, którzy w 2023 roku odsunęli PiS od władzy, dali jasny sygnał – czas Kaczyńskiego się kończy. A jednak on, zamiast wyciągnąć wnioski, brnie w stare schematy, odcinając się od możliwości koalicji, które mogłyby dać partii szansę na powrót.
Ta niezdolność do dzielenia się władzą ma swoje konsekwencje. PiS w opozycji staje się coraz bardziej izolowane, a młodzi działacze, jak plotki z kuluarów sugerują, narzekają na brak wizji i stagnację. Kaczyński, zamiast budować przyszłość, trzyma się kurczowo sterów, nie dopuszczając do głosu nowych twarzy. Jego słowa o 40 proc. brzmią jak puste hasło, bo bez sojuszy i odnowy programowej PiS nie ma szans na taki wynik. To nie strategia, ale wyraz jego osobistej ambicji, która dawno przestała służyć partii, a służy jedynie jego ego.
Kaczyński na kongresie pokazał, iż pozostaje więźniem własnych ambicji. Jego niechęć do współpracy z Konfederacją czy kimkolwiek innym to dowód na to, iż woli przegrać samotnie, niż wygrać z kimś u boku. Polska polityka potrzebuje liderów gotowych do kompromisów, a nie dyktatorów marzących o nieosiągalnej większości. Czas Kaczyńskiego na kierowanie PiS dobiega końca – pytanie, czy sam to zauważy, zanim partia rozpadnie się pod ciężarem jego obsesji.