Wypowiedź Joachima Brudzińskiego o Donaldu Tusku jako „polityku schodzącym” doskonale wpisuje się w od dawna obserwowaną narrację Prawa i Sprawiedliwości. Strategia ta polega na konsekwentnym deprecjonowaniu przeciwników politycznych, często przy użyciu języka nacechowanego emocjonalnie, mającego za zadanie zakłócenie racjonalnego osądu. Problem polega jednak na tym, iż tego rodzaju deklaracje rzadko wytrzymują konfrontację z rzeczywistością polityczną.
Donald Tusk nie tylko wrócił do krajowej polityki z pozycji przewodniczącego Rady Europejskiej, ale także zbudował wokół siebie koalicję zdolną do objęcia władzy. Objął funkcję premiera i – wbrew oczekiwaniom wielu komentatorów – zdołał utrzymać spójną większość parlamentarną przez kilka pierwszych, kluczowych miesięcy. To więcej niż tylko sukces wyborczy – to potwierdzenie umiejętności sprawowania realnej władzy w warunkach głębokiej polaryzacji.
Brudziński słusznie zauważa, iż Donald Tusk nie jest już tym samym politykiem co w latach 2007–2009. Ale właśnie na tym polega siła doświadczonych liderów – potrafią adaptować się do zmieniających się warunków. W odróżnieniu od swojego wcześniejszego stylu, obecny Tusk operuje bardziej pragmatycznie i z większą świadomością ograniczeń systemowych. Nie epatuje reformami dla samych reform, a zamiast tego koncentruje się na przywróceniu elementarnego porządku instytucjonalnego po ośmiu latach rządów PiS.
Zarzuty o „zmęczenie Tuskiem” mogą brzmieć znajomo każdemu, kto śledzi życie publiczne. To retoryka powtarzana od lat – mimo iż to właśnie Tusk był w stanie pokonać PiS w sytuacji, gdy wielu obserwatorów uważało tę formację za niemal nietykalną. Jego przeciwnicy nie mogą zignorować faktu, iż to on skutecznie zintegrował rozproszoną opozycję, nadając jej polityczną dynamikę i przekierowując ją z pozycji reaktywnej na ofensywną.
Nie sposób także zignorować tonu, w jakim Brudziński opisuje Tuska: „przegryw”, „dewastator wspólnoty”, „człowiek Berlina”. Tego typu sformułowania nie służą merytorycznej debacie, ale są elementem propagandowego teatru politycznego. Zarzucanie Tuskowi posiadania „zasobów poparcia Brukseli i Berlina” jest próbą zdyskredytowania go w oczach wyborców poprzez budowanie fałszywej opozycji między „polskością” a „europejskością”. Problem w tym, iż taka opowieść była już wielokrotnie odrzucana przez znaczną część elektoratu – również w 2023 roku, gdy PiS przegrało wybory.
Sondaże, do których odwołuje się Brudziński, pokazują raczej naturalną dynamikę poparcia niż rzeczywistą zmianę nastrojów. Po objęciu władzy, każda formacja rządząca mierzy się z korektą sondażową – oczekiwania wyborców wchodzą w zderzenie z realiami sprawowania rządów. Utrzymanie przewagi sondażowej w warunkach inflacji, napięć międzynarodowych i po wieloletnim chaosie instytucjonalnym, jaki zostawił PiS, jest niemal niemożliwe. Nie świadczy to jednak o „schodzeniu” Tuska, ale o normalnym rytmie politycznej odpowiedzialności.
Wreszcie, krytyka Tuska jako „brutalnego” polityka może wydawać się trafna tylko w bardzo selektywnej pamięci. To PiS zbudował swoje rządy na konflikcie, na demontażu instytucji niezależnych, na marginalizacji sądów, mediów publicznych i opozycji. W porównaniu z tą praktyką, obecny rząd – mimo iż niepozbawiony kontrowersji – prezentuje się jako ośrodek znacznie bardziej zrównoważony i przewidywalny.
Jeśli Brudziński chciałby rzeczywiście zrozumieć przyczynę politycznej trwałości Tuska, warto, aby zamiast obraźliwych bon motów spojrzał na szerszy kontekst. To nie PR-owska narracja, ale realne działania rządu PiS – a często także sam Brudziński – sprawiły, iż Donald Tusk wrócił do polskiej polityki jako realna alternatywa. I to on dziś rządzi. Nie dlatego, iż jest „nieschodzącym” politykiem. Tylko dlatego, iż jego przeciwnicy się zużyli.