Trzy urzędy będą decydować, co zobaczysz w internecie. Sejm właśnie to przegłosował

54 minut temu

W piątek Sejm uchwalił przepisy, które przekazują trzem osobom niespotykane dotąd uprawnienia do kontrolowania tego, co miliony Polaków mogą zobaczyć i udostępnić w sieci. To nie przyszłościowa wizja – to rzeczywistość, która rozpocznie się już w najbliższych tygodniach, gdy ustawa przejdzie przez Senat i zostanie podpisana przez prezydenta.

Fot. Warszawa w Pigułce

Wynik głosowania 237 do 200 pokazuje głęboki podział w polskim parlamencie. Koalicja rządząca forsowała nowelizację jako konieczny krok w walce z nielegalnymi treściami. Opozycja krzyczała o wprowadzeniu państwowej cenzury. Niezależnie od tego, które stanowisko uznasz za słuszne, fakty są niepodważalne – od momentu wejścia w życie tej ustawy sposób funkcjonowania polskiego internetu zmieni się nieodwracalnie.

Przepisy wdrażają do polskiego prawa unijny Akt o usługach cyfrowych, znany jako DSA. To rozporządzenie obowiązuje we wszystkich krajach Wspólnoty od lutego 2024 roku, ale Polska przez ponad półtora roku zwlekała z dostosowaniem krajowych regulacji. Teraz, pod presją Komisji Europejskiej i groźbą kar finansowych, rząd przeforsował rozwiązanie, które według krytyków idzie daleko poza minimalne wymogi unijne.

Władza skoncentrowana w trzech rękach

Nowelizacja dzieli kompetencje między trzy instytucje państwowe. Prezes Urzędu Komunikacji Elektronicznej otrzymuje najszersze uprawnienia – będzie odpowiedzialny za większość spraw dotyczących blokowania treści na platformach internetowych. Przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji zajmie się platformami wideo – w praktyce oznacza to YouTube, TikTok i podobne serwisy. Prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów dostanie nadzór nad platformami handlowymi typu Allegro czy OLX.

Ta trójka otrzyma prawo do wydawania decyzji o blokowaniu treści bez konieczności uzyskiwania zgody sądu. To fundamentalna zmiana w polskim porządku prawnym. Do tej pory ograniczanie dostępu do informacji wymagało procedury sądowej. Teraz wystarczy decyzja administracyjna, od której nie ma odwołania – można jedynie wnieść sprzeciw do sądu powszechnego już po fakcie, gdy treść została usunięta.

W praktyce oznacza to, iż trzy osoby – szefowie wymienionych urzędów – zyskują bezprecedensową władzę nad polskim internetem. Nie setki urzędników, nie komisje, nie zespoły ekspertów. Trzy osoby mogą zadecydować o zablokowaniu dowolnej treści, jeżeli uznają, iż wpisuje się w jeden z 27 czynów zabronionych wymienionych w ustawie.

Ministerstwo Cyfryzacji przekonuje, iż to tylko formalne wdrożenie wymagań europejskich i nie ma powodów do niepokoju. Wiceminister Dariusz Standerski mówi o „prawdziwym wzmocnieniu głosu użytkowników”. Opozycja widzi to inaczej – Mariusz Błaszczak z PiS napisał wprost o „cenzurze w internecie” i „uśmiechniętej Polsce Tuska”. Prawda, jak zwykle, leży gdzieś pośrodku, ale skutki będą odczuwalne dla wszystkich.

Lista 27 grzechów internetowych

Ustawa precyzuje, jakie rodzaje treści mogą zostać zablokowane. Katalog obejmuje 27 czynów zabronionych zdefiniowanych głównie w Kodeksie karnym. Na liście znajdują się oczywiste przypadki, których nikt rozsądny nie będzie bronił – materiały pedofilskie, nawoływanie do samobójstwa, groźby karalne, propagowanie totalitaryzmu.

Problem zaczyna się przy mniej oczywistych kategoriach. Ustawa przewiduje blokowanie treści za „nawoływanie do nienawiści” i „znieważanie na tle różnic narodowościowych”. Brzmi sensownie, ale kto decyduje o granicach? Ostra krytyka polityki migracyjnej rządu – to nienawiść czy wolność słowa? Satyryczny mem o konkretnej narodowości – to humor czy znieważanie?

Kolejny punkt kontrowersji to naruszenia praw autorskich. Ustawa pozwala blokować treści łamiące prawa własności intelektualnej. Brzmi rozsądnie w kontekście pirackich serwisów z filmami i muzyką. Ale co z memami wykorzystującymi kadry z filmów? Co z recenzjami zawierającymi fragmenty recenzowanej twórczości? Co z parodiami i satyrą, które z definicji operują cudzą własnością intelektualną?

Dalej idzie „promowanie nielegalnej sprzedaży towarów lub usług”. Szeroka definicja, która może objąć ogromną skalę treści. Post na forum o tym, gdzie kupić tańsze leki za granicą? Artykuł wyjaśniający, jak działa szara strefa importu samochodów? Poradnik o kryptowalutach, które w niektórych interpretacjach mogą być uznane za nielegalne instrumenty finansowe?

Ministerstwo zapewnia, iż katalog jest zamknięty i precyzyjnie określony. Krytycy wskazują, iż wiele z tych kategorii jest na tyle elastycznych, iż w praktyce pozwalają na bardzo szeroką interpretację. Wszystko zależy od tego, jak urzędnicy będą stosować przepisy – a historia pokazuje, iż biurokracja rzadko kiedy interpretuje swoje uprawnienia wąsko.

Rejestr domen zamiast listy CERT

Jedną z kluczowych poprawek przyjętych przez Sejm była zmiana dotycząca rejestru blokowanych stron. Pierwotny projekt zakładał, iż strony naruszające prawa autorskie trafią na listę ostrzeżeń prowadzoną przez CERT Polska – zespół reagowania na incydenty bezpieczeństwa komputerowego.

Eksperci od cyberbezpieczeństwa zaalarmowali, iż to katastrofalny pomysł. Lista CERT służy do ostrzegania przed realnymi zagrożeniami – stronami wyłudzającymi dane, zawierającymi wirusy, rozpowszechniającymi oszustwa finansowe. jeżeli zaczęto by wpisywać tam także serwisy łamiące prawa autorskie, lista straciłaby swoją podstawową funkcję i przejrzystość.

Przyjęta poprawka rozwiązuje ten problem, tworząc osobny rejestr prowadzony przez prezesa UKE. Teoretycznie dobra decyzja. Praktycznie powstaje nowe narzędzie, którego działanie trudno przewidzieć. Jak gwałtownie domeny będą trafiać na listę? Jak długo potrwa procedura odblokowania? Czy zwykły użytkownik w ogóle będzie wiedział, iż próbuje wejść na zablokowaną stronę?

Dostawcy internetu będą zobowiązani do blokowania dostępu do domen z rejestru. To oznacza, iż gdy spróbujesz wejść na stronę wpisaną przez UKE, twoja przeglądarka pokaże komunikat o zablokowanym dostępie. Teoretycznie jest procedura odwoławcza. Praktycznie może to trwać tygodnie lub miesiące, a strata już powstała – czy to utracony ruch na stronie, czy niemożność dotarcia do informacji.

Procedura blokowania i pozorne zabezpieczenia

Ustawa przewiduje, iż wnioski o zablokowanie treści mogą składać zarówno osoby fizyczne, jak i organy państwowe. Oznacza to, iż każdy obywatel może zgłosić, iż konkretna treść łamie prawo. Dodatkowo uprawnione są prokuratura, Policja, Straż Graniczna w sprawach handlu ludźmi oraz Krajowa Administracja Skarbowa.

Autor zgłoszonej treści ma otrzymać od platformy zawiadomienie o wszczęciu procedury i dwa dni na przedstawienie swojego stanowiska. Dwa dni. 48 godzin na przygotowanie obrony, zebranie argumentów, skonsultowanie się ewentualnie z prawnikiem. Dla profesjonalnego wydawcy to może być wykonalne. Dla zwykłego użytkownika, który opublikował kontrowersyjny post wieczorem po pracy – to fikcja.

Po upływie tych dwóch dni urząd może wydać decyzję o zablokowaniu. Decyzja jest natychmiastowo wykonalna – nie ma odwołania, nie ma możliwości wstrzymania jej wykonania do czasu rozpatrzenia sprawy przez sąd. Można tylko wnieść sprzeciw do sądu powszechnego i czekać na wyrok, który może zapaść za pół roku.

Ministerstwo przekonuje, iż to sprawiedliwa procedura dająca ochronę autorom treści. Krytycy wskazują, iż w praktyce każdy spór będzie wyglądał tak: najpierw blokada, potem ewentualnie sąd i odblokowanie. Zasada domniemania niewinności zostaje wywrócona – najpierw kara, potem proces.

Szczególnie niepokojące jest to, iż decyzje będą podejmować urzędnicy, nie sędziowie. Urzędnicy podlegają politykom. Szef UKE jest powoływany przez Sejm. Przewodniczącego KRRiT wybiera parlament. To nie są niezależne instytucje sądownicze, ale organy administracji państwowej, które zawsze działają w kontekście politycznym.

Co to oznacza dla ciebie

Jeśli prowadzisz bloga, kanał na YouTube, profil na Facebooku czy Instagramie – te przepisy dotyczą cię bezpośrednio. Każda opublikowana treść może stać się przedmiotem zgłoszenia. Wystarczy, iż ktoś uzna ją za nawołującą do nienawiści, łamiącą prawa autorskie lub promującą nielegalne działania.

Nie musisz być zawodowym twórcą internetowym, żeby stać się celem procedury. Wystarczy kontrowersyjny komentarz pod artykułem, udostępnienie mema, który ktoś uzna za obraźliwy, czy opublikowanie opinii o produkcie, która nie spodoba się producentowi. System zachęca do zgłaszania – każdy może to zrobić, procedura jest prosta, a skutki dla zgłaszającego żadne, choćby jeżeli zgłoszenie okaże się bezpodstawne.

Platformy internetowe będą pod presją, żeby gwałtownie reagować na zgłoszenia. Wolą zablokować treść prewencyjnie, niż ryzykować konflikt z polskimi urzędami. To oznacza, iż choćby jeżeli twoja treść jest całkowicie legalna, platforma może ją usunąć „na wszelki wypadek”, zanim sprawa w ogóle trafi do UKE czy KRRiT.

Jeśli jesteś konsumentem treści, a nie ich twórcą, efekty będą mniej widoczne, ale równie realne. Pewne treści przestaną być dostępne. Niektóre blogi znikną. Część kanałów na YouTube zostanie zablokowanych. Nie zawsze będziesz wiedział, co dokładnie utracono – strona po prostu nie załaduje się, a ty przejdziesz dalej, nie zastanawiając się, czy to problem techniczny czy celowa blokada.

Szczególnie narażone są media niezależne, dziennikarze śledczy i aktywiści. To właśnie oni publikują treści, które władza może uznać za niewygodne. Oficjalnie będą blokowani za „naruszenie prawa”. Praktycznie mechanizm może służyć do uciszania niewygodnych głosów. Historia państw autorytarnych pokazuje, iż takie narzędzia zawsze są używane szerzej, niż zapowiadano.

Obrona w nowej rzeczywistości

Jeśli twoja treść zostanie zablokowana, masz ograniczone opcje. Po pierwsze, możesz złożyć sprzeciw do sądu powszechnego. To jedyna droga prawna, ale wymagająca czasu i często pieniędzy na prawnika. Sądy są przeciążone, sprawy tego typu mogą ciągnąć się miesiącami. W międzyczasie twoja treść pozostaje zablokowana, a szkoda narasta.

Po drugie, możesz próbować wyjaśnić sprawę bezpośrednio z platformą. Niektóre platformy mają procedury odwoławcze, pozwalające na przywrócenie treści, jeżeli uznają, iż blokada była nieuzasadniona. Problem w tym, iż platforma będzie się bała działać wbrew decyzji polskiego urzędu – to dla niej ryzyko konfliktu z regulatorem.

Po trzecie, możesz nagłaśniać sprawę publicznie. jeżeli zyskasz poparcie mediów i opinii publicznej, presja społeczna może skłonić urząd do ponownego przeanalizowania decyzji. To jednak opcja tylko dla osób z dużym zasięgiem lub spraw szczególnie bulwersujących. Zwykły użytkownik nie ma takich możliwości.

Najskuteczniejszą obroną jest prewencja. Zastanów się dwukrotnie przed opublikowaniem czegokolwiek kontrowersyjnego. Używaj ostrożnego języka. Unikaj jednoznacznych stwierdzeń, które można uznać za nawołujące do czegokolwiek. Nie cytuj zbyt obszernie cudzych dzieł. Nie krytykuj ostro instytucji państwowych. Innymi słowy – autocenzura, którą system naturalnie wytwarza, choćby jeżeli formalnie gwarantuje wolność słowa.

Wątpliwości konstytucyjne i przyszłość przepisów

Eksperci prawa konstytucyjnego mają poważne wątpliwości co do zgodności nowych przepisów z Konstytucją RP. Artykuł 54 gwarantuje wolność wyrażania poglądów i pozyskiwania informacji. Artykuł 31 określa zasady ograniczania wolności konstytucyjnych – może to nastąpić tylko w ustawie i tylko gdy jest konieczne w demokratycznym państwie.

Czy przekazanie jednoosobowej władzy nad blokowaniem treści urzędnikom bez kontroli sądowej spełnia te wymogi? Czy procedura dająca zaledwie dwa dni na obronę gwarantuje rzetelny proces? Czy katalog 27 czynów zabronionych jest na tyle precyzyjny, żeby nie dawać podstaw do arbitralnych decyzji?

Pewne jest, iż przepisy trafią do Trybunału Konstytucyjnego. Opozycja już zapowiedziała zaskarżenie ustawy. Problem w tym, iż choćby jeżeli TK za rok czy dwa uzna część zapisów za niekonstytucyjną, przez ten czas przepisy będą obowiązywać i będą stosowane. Szkody już powstaną, precedensy zostaną ustanowione, a aparat egzekucyjny się rozrośnie.

Ustawa trafi teraz do Senatu. Izba wyższa może wprowadzić poprawki, ale rządząca koalicja ma tam większość, więc radykalne zmiany są mało prawdopodobne. Ostateczną decyzję podejmie prezydent Andrzej Duda. Czy podpisze ustawę, którą PiS ostro krytykuje? Czy zawetuje przepisy implementujące unijne rozporządzenie? To pytanie, na które odpowiedź poznamy w najbliższych tygodniach.

Niezależnie od dalszych losów tej konkretnej nowelizacji, kierunek zmian jest wyraźny. Polski internet będzie coraz bardziej kontrolowany, nadzorowany i ograniczany. Technologiczne możliwości to umożliwiają, presja Unii Europejskiej to wymusza, a politycy wszech czasów kochają narzędzia pozwalające kontrolować przepływ informacji. Pytanie brzmi nie czy, ale jak gwałtownie i jak daleko ten proces zajdzie.

Idź do oryginalnego materiału