Trump wyprowadził wojsko na ulice. "To są rebelianci"

1 dzień temu
Od piątku w Kalifornii realizowane są protesty przeciwko ICE - służbie imigracyjnej, która budzi w Stanach coraz większy postrach. Donald Trump najpierw wysłał na ulice Gwardię Narodową, a teraz już także regularne wojsko. O tym, co dokładnie się tam dzieje i skąd aż taka determinacja - i w demonstrantach, i w prezydencie - pisze Marta Nowak, współautorka podcastu "Co to będzie".
"Uruchomię największy program deportacji w historii Ameryki" - zapowiadał Donald Trump w październiku, podczas kampanii wyborczej. I bardzo chce tę obietnicę realizować. Biały Dom mocno naciska dziś na agentów imigracyjnych, żeby wyrzucali z kraju więcej osób. Jak na razie Trumpowi w tej sprawie rzeczywiście udało się jedno: zasiał w ludziach prawdziwy strach przed służbami imigracyjnymi. Także w tych ludziach, którzy mają amerykańskie obywatelstwo albo są w USA legalnie. I od tego zaczniemy, bo bez szerszego kontekstu nie sposób zrozumieć obecnej sytuacji w Kalifornii.


REKLAMA


Zobacz wideo Trump żegna Elona Muska


Co wzbudza taki strach?
Od paru miesięcy amerykańskie służby wyłapują imigrantów w arbitralny sposób - ze względu na kolor skóry albo propalestyńskie wypowiedzi. Bez wyroku sądu, na podstawie bzdurnych przesłanek, można zostać wysłanym do ośrodka detencyjnego tysiące kilometrów od domu lub wręcz do obozu w Salwadorze. Jednocześnie agenci ICE pozostają bezkarni, bo Biały Dom temu wszystkiemu kibicuje. jeżeli ktoś jest żądny przykładów, proszę bardzo, oto trzy historie.
Historia pierwsza: Mahmoud Khalif. W marcu agenci w cywilu wtargnęli do domu Mahmouda Khalifa, studenta Columbii, który współorganizował propalestyńskie protesty na uczelni. Oznajmili mu, iż został pozbawiony wizy studenckiej i czeka go deportacja. Khalif był w USA w pełni legalnie i to nie na podstawie wizy, tylko dużo trudniejszej do uzyskania zielonej karty. Mimo to agenci wywieźli go z domu na oczach żony (amerykańskiej obywatelki w zaawansowanej ciąży, której też zagrozili aresztowaniem) i umieścili nie wiadomo gdzie. Po długich poszukiwaniach okazało się, iż Khalifa przewieziono do ośrodka w Luizjanie, ponad dwa tys. km od domu. Biały Dom po tym zatrzymaniu świętował. Marco Rubio ogłosił, iż to początek walki ze "zwolennikami Hamasu", których teraz władze w USA będą pozbawiać i wiz, i zielonych kart. Sprawę opisał w szczegółach Miłosz Wiatrowski-Bujacz w tym tekście:


Czytaj także:


Biały Dom triumfuje. "Znajdziemy i deportujemy was"


Historia druga: Andry José Hernández Romero. Także w marcu "The New Yorker" doniósł, iż funkcjonariusze ICE decydują o tym, który zatrzymany imigrant jest przestępcą, a który nie, samowolnie, na mocy kompletnie arbitralnej tabelki z punktami. Sześć punktów oznacza, iż imigrant jest członkiem gangu. Dwa punkty można dostać za tatuaże: jak się okazało w praktyce, niezależnie od tego, co przedstawiają. Za członka groźnego wenezuelskiego gangu uznany został m.in. Andry José Hernández Romero. 31-letni makijażysta miał na nadgarstkach wytatuowane korony i słowa "Mama" i "Tata". Romero - bez zgody i wiedzy sądu - został zesłany do obozu koncentracyjnego w Salwadorze.


Dlaczego piszę "obóz koncentracyjny"? Bo słowo "więzienie" nie oddaje skali tortur, którym poddawani są ludzie w placówce w Salwadorze, gdzie ICE wysyła niektórych migrantów. Mężczyznom, którzy są tam przywożeni, na wejściu goli się głowy. Są przetrzymywani w 80-osobowych celach, śpią na metalowych piętrowych pryczach bez pościeli, zamiast łazienek mają otwartą ubikację, cementowy zlew i wiadro. Zakazane są listy z domu, książki, karty. Poza celą dziennie spędzają najwyżej pół godziny, a sztuczne światło pali się przez całą dobę. Administracja Trumpa jest dumna ze współpracy z Salwadorem. Niedawno filmiki na tle stojących na baczność więźniów kręciła tam Kristi Noem, amerykańska sekretarz bezpieczeństwa krajowego.


Historia trzecia (mniej znana): Jensy Machado. Machado, obywatel USA, jechał do pracy, kiedy zatrzymali go agenci ICE. Jak relacjonował, "wysiedli z samochodu z bronią, zaczęli wołać, żebym wyłączył silnik, oddał im kluczyki i otworzył okno". Mężczyzna próbował im pokazać dokumenty, ale agenci początkowo w ogóle nie chcieli o tym słyszeć. Zamiast tego kazali mu wysiąść z auta i zakuli go w kajdanki. Machado mówił potem, iż sam głosował na Trumpa, ale myślał, iż nowa władza będzie "walczyć z przestępcami, a nie brać za nielegalnych imigrantów wszystkich, którzy wyglądają na Latynosów".


A co się dzieje w Kalifornii?
Krótko mówiąc: łapanki. Peter Arenella, profesor prawa z Uniwersytetu Kalifornijskiego, 8 maja pisał na Twitterze tak: "Wielu Amerykanów nie ma pojęcia, co się dzieje w Los Angeles. Syn mojej żony w niedzielę robił zakupy w Home Depot, kiedy weszli tam agenci ICE i zaczęli potężną łapankę. Zatrzymali mnóstwo osób o ciemniejszej skórze. (...) Strach i histeria w Los Angeles są tak powszechne, iż targi, na których zawsze robią zakupy czarni i Latynosi, to w tej chwili miejsca-widma - właśnie z powodu strachu przed zatrzymaniem przez ICE".
Agenci ICE w Kalifornii zachowują się dokładnie tak, jak opisał Jensy Machado. Po prostu łapią ludzi, którzy nie wyglądają jak potomkowie Anglików, Irlandczyków, Niemców, Skandynawów. Okazuje się, iż w przygranicznym stanie - jak Kalifornia - tego rodzaju działania przynoszą efekty szybciej niż namierzanie pojedynczych osób. I tu dochodzimy do bezpośredniej przyczyny protestów w Kalifornii: nalotów ICE na zakłady pracy. Takie akcje to nie kreatywne podejście lokalnych funkcjonariuszy, tylko oficjalna, odgórna polityka. Jak powiedział niedawno Tom Homan, najważniejszy człowiek Trumpa od walki z migrantami:
niedługo zobaczycie więcej interwencji w zakładach pracy niż kiedykolwiek w historii tego narodu.


Kontekst: w USA można latami żyć bez papierów i jakoś sobie radzić: pracować, uczyć się, mieć dostęp do niektórych usług publicznych. W pewnych branżach, jak rolnictwo i budowlanka, zwłaszcza w przygranicznych stanach migranci bez prawa pobytu stanowią choćby kilkanaście procent siły roboczej. Już w kampanii wyborczej część przedsiębiorców biła na alarm, iż "deportowanie milionów ludzi", które zapowiadał Trump, doprowadzi do kryzysu w konkretnych sektorach gospodarki. W ICE musieli kiedyś do tego dojść: jeżeli agenci wpadną znienacka na teksański plac budowy albo do kalifornijskiej winnicy, będą mieć złote żniwa.


W piątek 6 czerwca miarka się przebrała. Tego dnia agenci ICE przeprowadzili w Los Angeles trzy naloty. Pod zakładem odzieżowym w śródmieściu pojawiło się z tej okazji aż kilkudziesięciu agentów w bojowym rynsztunku. Po południu zaczęły się protesty. Setki ludzi domagały się zakończenia nalotów ICE w mieście. Funkcjonariusze z Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego strzelali do protestujących kulami pieprzowymi, aresztowano ponad sto osób. Mimo to w sobotę protesty trwały nadal. I były to protesty pokojowe. Amerykańska policja zwykle nie grzeszy miłością do demonstrantów, ale choćby ona nie miała się do czego przyczepić. W wydanym w sobotę 7 czerwca oficjalnym komunikacie prasowym policji czytamy:
Dzisiejsze demonstracje w Los Angeles w dalszym ciągu były pokojowe. Przekazujemy wyrazy uznania wszystkim, którzy odpowiedzialnie korzystali ze swoich praw wynikających z pierwszej poprawki [gwarantującej wolność słowa - przyp. aut.]. Los Angeles Police Department pragnie docenić współpracę z organizatorami [protestów], uczestnikami i partnerami społecznymi, którzy przez cały dzień pomagali nam utrzymać bezpieczeństwo publiczne.


Czytaj także:


Dramatyczny rozwód Trumpa i Muska. W sieci chlustają pomyje


Co zrobił w tej sytuacji Donald Trump?
Donald Trump wybrał eskalację. W sobotę po południu zarządził, iż "chronić urzędników federalnych prowadzących działania imigracyjne" w Los Angeles będą dwa tysiące żołnierzy Gwardii Narodowej. W głębokim poważaniu miał przy tym protesty gubernatora Kalifornii Gavina Newsoma i burmistrzyni Los Angeles Karen Bass. Newsom zresztą już pozwał w tej sprawie administrację Trumpa - w pozwie czytamy, iż władze federalne "zdeptały" suwerenność stanową. W federacyjnych Stanach Zjednoczonych taka samowolka ze strony Białego Domu to rzeczywiście coś niespotykanego: ostatnio prezydent użył Gwardii Narodowej bez wniosku gubernatora w latach 60., ponad pół wieku temu.


Skutek tej decyzji? Od niedzieli demonstracje zaczęły przybierać na sile. W niedzielę podczas demonstracji pod ośrodkiem detencyjnym w Los Angeles służby użyły wobec protestujących granatów hukowych, kul pieprzowych, gazu łzawiącego i gumowych kul. (Poniżej wstawiam film pokazujący, jak taka właśnie kula trafia australijską dziennikarkę). Demonstranci rzucają kamieniami, zaczęli też podpalać samokierujące samochody Waymo. Protesty już rozlały się poza LA. W Paramount rzucano koktajlami Mołotowa, a w San Francisco doszło do regularnych starć demonstrantów z policją, podczas których aresztowano ok. 60 osób.


"To nie są protestujący. To wichrzyciele i rebelianci" - napisał Donald Trump na Truth Social o demonstrantach z Kalifornii. Użył konkretnie słowa "insurrectionists" - dokładnym tłumaczeniem byliby "powstańcy", ale nam "powstańcy" kojarzą się pozytywnie, a Trumpowi odwrotnie. W niedzielę dziennikarze pytali go, czy chce powołać się na dziewiętnastowieczną ustawę o powstaniach - Insurrection Act - która w razie rebelii pozwala użyć wojska przeciwko obywatelom. Prezydent wymigał się od konkretnej odpowiedzi. Powiedział tylko: "Nasze oddziały będą wszędzie". W poniedziałek okazało się, iż wojsko faktycznie wyjdzie na ulice. Trump zdecydował, iż do Gwardii Narodowej dołączy 700 żołnierzy piechoty morskiej. Gubernator Kalifornii skomentował to w sposób, któremu trudno odmówić racji:
Ten poziom eskalacji nie ma uzasadnienia ani precedensu i nikt o niego nie prosił. To jest mobilizacja najbardziej elitarnych oddziałów amerykańskiego wojska przeciwko własnym obywatelom.
O co adekwatnie chodzi Trumpowi?
Po pierwsze: o konflikt z Kalifornią. Republikański prezydent z rozkoszą idzie wbrew mieszkańcom i władzom potężnego liberalnego stanu. Gubernator Gavin Newsom z Partii Demokratycznej - który zresztą sam ma prezydenckie ambicje - w ostatnich miesiącach raz po raz ścierał się z obecną administracją, m.in. w sprawie ceł, gaszenia pożarów czy zarządzania zasobami wodnymi. Trump go nie znosi, pisze o nim "Newscum" ("scum" to po angielsku "szumowina"). Siłowe wprowadzenie mu do stanu żołnierzy - bo pozew pozwem, ale sądowe młyny mielą powoli - republikanów po prostu cieszy.
Po drugie: walka z migrantami to oczko w głowie amerykańskiej administracji. W kampanii Trump zapowiadał "miliony" deportacji - ale na razie idzie mu to opornie. W lutym ICE deportowało ok. 11 tys. ludzi, w marcu kilka ponad 12 tys. To mniej niż w analogicznym okresie za czasów Joe Bidena. Do rekordów Obamy (ponad 400 tys. deportowanych osób rocznie) obecna administracja nie ma szans się zbliżyć choćby w kwietniowym - już szybszym - tempie. Dać się pokonać dwóm znienawidzonym demokratom akurat w wyrzucaniu ludzi z USA to dopiero byłby wstyd. I tego Trump chce uniknąć. Jak widać - niezależnie od środków. Bo kiedy wyprowadza się na ulice miast - przeciwko własnym obywatelom - wojsko z bronią, sprawy mogą wymknąć się spod kontroli szybciej niż się ktokolwiek spodziewa.
Idź do oryginalnego materiału