Trump pocałunkiem śmierci dla prawicy w Kanadzie i Australii. Jeszcze niedawno byli pewni zwycięstwa

7 godzin temu
Kanadyjska prawicowa opozycja przez wiele miesięcy zdawała się pewna wygranej w wyborach. Ale ostatecznie wygrali rządzący liberałowie. Ten sam scenariusz powtórzył się właśnie w Australii. W obu przypadkach poparcie prawicy zaczęło topnieć wraz z prezydenturą Donalda Trumpa.
To nie tak miało wyglądać - mogą powtarzać teraz politycy prawicy w Australii i Kanadzie. W jednym i drugim kraju walczyli oni w wyborach z rządzącymi i tracącymi popularność liberałami/centrolewicą.


REKLAMA


Zobacz wideo jeżeli Trump wstrzyma pomoc dla Ukrainy, straci narzędzia nacisku na Kijów


Prawicowe partie prowadziły w sondażach. A w USA nastały rządy Donalda Trumpa. Prawicowi politycy na świecie mogli liczyć (co widać zresztą po wizycie Karola Nawrockiego w Białym Domu), iż jego wyborcze zwycięstwo i sympatia dla innych konserwatystów im pomoże. Choć każde wybory są inne i wiele czynników wpływa na ostateczny wynik, to w obu przypadkach wygląda na to, iż efekt Trumpa rzeczywiście się pojawił - tyle iż odwrotny do tego, na który prawica liczyła.


Porażka prawicy
W Kanadzie Partia Liberalna rządzi już od 10 lat. Wcześniej w tym roku Justin Trudeau ustąpił ze stanowiska lidera liberałów oraz premiera, a jego miejsce zajął Mark Carney. Nowy lider miał dać szanse w kampanii wyborczej, jednak wszystko wskazywało na to, iż jego rządy będą krótkie.
Konserwatyści i lider partii Pierre Poilievre prowadzili w sondażach od 2022 roku, a w kampanii wyborczej ich przewaga nad liberałami wzrosła do 15-20 punktów procentowych.
Ten trend ostro odwrócił się na początku 2025 roku. Ostatecznie w wyborach 28 kwietnia Partia Liberalna nie tylko wygrała, ale choćby zwiększyła swoją liczbę mandatów - uzyskała 168 miejsc w parlamencie na 343. Konserwatyści także zwiększyli liczbę mandatów, jednak mają ich mniej od głównej konkurencji - 144. Straciły za to mniejsze partie. Mandatu nie uzyskał także sam lider Partii Konserwatywnej Pierre Poilievre (jednak inny polityk już zrzekł się swojego miejsca na rzecz Poilievre'a). Liberałom zabrakło kilka mandatów do samodzielnej większości, ale już wcześniej radzili sobie z pomocą mniejszych partii. Tak czy siak, to o wiele więcej, niż mogli liczyć jeszcze trzy-cztery miesiące temu.


3 maja w australijskich wyborach powtórzył się bardzo podobny scenariusz. Rządząca od 2019 Partia Pracy i premier Anthony Albanese przez większość kampanii wyborczej byli choćby 10 punktów poniżej prawicowej Koalicji. Jednak trend sondażowy odwrócił się w lutym, a w sobotnim głosowaniu Partia Pracy wygrała z wynikiem niespełna 35 proc. głosów. Koalicja zebrała 32 proc. głosów, jednak straciła prawie 1/3 mandatów, a partia rządząca jeszcze powiększyła swoją stabilną większość w parlamencie. Co więcej - podobnie jak w Kanadzie - lider prawicowej opozycji, Peter Dutton, nie uzyskał mandatu.
Efekt Trumpa
W obu przypadkach krajowe i globalne media zastanawiają się nad rolą, którą w porażce prawicy odegrał Donald Trump. Jego powrót do władzy i pokonanie rządzących demokratów nie tylko mogło być dla prawicy wzorem i dowodem, iż globalna polityka "skręca w prawo". Przed początkiem drugiej kadencji Trumpa spodziewano się, iż ten mniej lub bardziej bezpośrednio będzie wspierał prawicowych, populistycznych polityków. Prezydent USA jest znany ze swojej sympatii do podobnie myślących liderów, jak były premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson, premier Węgier Viktor Orban i, ostatnio, prezydent Argentyny Javier Milei.
Trump krytykuje też czy atakuje liderów, z którymi się nie zgadza, szczególnie tych, których postrzega jako liberalnych i lewicowych. Tak było z premierem Kanady Justinem Trudeau.
Jednak w praktycznie od początku prezydentury Trump zaczął uderzać nie tylko w niepopularnego już premiera Trudeau, ale w Kanadę jako taką. Najbliższy sąsiad USA stał się celem jednych z pierwszych, wysokich ceł, a do tego prezydent powtarza, iż Kanada powinna zgodzić się na aneksję i zostać "51. stanem".


To nie spodobało się Kanadyjczykom i zaczęło być problemem dla prawicowego Poilievre'a, który otwarcie czerpał z polityki Trumpa (jego hasłem było "Canada First", analogicznie dla trumpowskiego "America First"). Poilievre próbował pokazać się jako lepszy lider do prowadzenia negocjacji z Trumpem, z którym - jako konserwatyście - miałoby mu być łatwiej znaleźć wspólny język. Jednak część wyborców już utożsamiała go z Trumpem, za to premier Carney wykazał się twardą retoryką wobec USA. - Prezydent Trump próbuje nas złamać, aby Ameryka mogła nas sobie podporządkować. To nie stanie się nigdy - zapewniał w czasie kampanii.
Australia nie znalazła się na celowniku Trumpa w takim stopniu jak Kanada. Jednak nie ominęły jej cła Trumpa, a stosunek do prezydenta USA rzucił się cieniem na australijską prawicę. Peter Dutton - jak opisuje Politico - uprawiał politykę w stylu Trumpa, chwalił prezydenta USA i jego pomysły i sposób prowadzenia negocjacji. Także zapowiedzi "poprawy efektywności" administracji wyglądały na inspirowane działaniami Trumpa i Elona Muska. Negatywny stosunek większości Australijczyków wobec Trumpa sprawił, iż te inspiracje stały się nie zaletą, a problemem dla prawicy.
Jednak czynników, które wpłynęły na ich porażkę, było więcej. Politico pisze m.in., iż prawica skupiła się na tematach "wojny kulturowej", jak stosunek do ludności rdzennej, podczas gdy Partia Pracy mówiła więcej o problemie wzrastających cen, starała się też stawiać na pozytywny przekaz.
Donald Trump zdążył już powiedzieć, iż "nie ma pojęcia", kim był lider australijskiej prawicowej opozycji Peter Dutton, a z premierem Albanesem ma "bardzo przyjazne" relacje.


Polityka klimatyczna do liftingu, nie porzucenia
Ani w Australii, ani w Kanadzie polityka klimatyczna nie była najważniejszym tematem kampanii i decydującym czynnikiem w wyborach. Jednak stanowiła wyraźną oś podziału między stroną liberalną i lewicową a konserwatystami.
Wygrana prawicy prawdopodobnie byłaby postrzegana jako kolejny krok do w "odejściu od polityki klimatycznej", które - jeżeli wierzyć części mediów i komentatorów - dzieje się na świecie. Krytycy działań na rzecz bezpiecznego klimatu widzieli w wygranej Trumpa i jego antyklimatycznej krucjacie sygnał odwrotu od zielonych polityk. Jednak wyniki wyborów w Australii oraz Kanadzie pokazują, iż polityka klimatyczna może być modyfikowana, ale nie ma mowy o jej porzuceniu. A oba te kraje są ważnymi graczami w kwestiach energii i klimatu.
Jednym z pierwszych działań premiera Kanady Marka Carneya w kampanii wyborczej było odejście od niepopularnego podatku klimatycznego. Jednak to korekta, a nie odwrót od polityki klimatycznej. Carney przez lata pracy jako szef Banku Kanady, a później Banku Anglii, pokazywał się jako zwolennik działań dla klimatu. Po jego rządach można spodziewać się kontynuacji kierunku polityki klimatycznej z ostatnich 10 lat, ale jednocześnie dostosowania do nowych wyzwań, jak handlowa agresja USA i problem rosnących kosztów życia mieszkańców kraju. I tak podatek klimatyczny dla obywateli ma być zastąpiony wsparciem dla termomodernizacji domów i instalowania pomp ciepła.
W Australii przez wiele lat prawica stawiała na węgiel, w dużej mierze ignorowała kwestię klimatu. Partia Pracy wygrała poprzednie wybory m.in. z obietnicami prowadzenia ambitnej polityki klimatycznej (wtedy bardzo żywy w pamięci był obraz rekordowych pożarów z lat 2019-2020).


Według australijskiej niezależnej Rady Klimatycznej wygrana partii Pracy ze znaczną większością mandatów to sygnał, iż obywatele chcą rozwoju odnawialnych źródeł energii.
W tej kampanii debata w zakresie energetyki toczyła się w dużej mierze wokół pytania o to, czy kraj powinien postawić na budowę elektrowni atomowych zamiast rozwoju OZE. Przegrana prawicy, która stawiała na atom, jest więc postrzegana jako sygnał wsparcia odnawialnych źródeł energii.
Ten temat kosztował też mandat samego Duttona. Jak zwraca uwagę Politico, kandydat prawicy na premiera zadeklarował w czasie debaty przedwyborczej, iż poparłby budowę elektrowni jądrowej w swoim okręgu wyborczym. To wyraźnie nie spodobało się mieszkańcom, którzy zdecydowaną większością poparli jego konkurenta z partii Pracy.
Rada Klimatyczna zwraca uwagę, iż już teraz odnawialne źródła energii odpowiadają za 40 proc. produkcji elektryczności, a do następnych wyborów mogą to być aż dwie trzecie. "To sprawia, iż transformacja jest nie do zatrzymania" - pisze Rada Klimatyczna.
Idź do oryginalnego materiału