Trump nie wierzy w potęgę USA, dlatego tworzy tzw. koncert mocarstw. Co to oznacza dla Polski

news.5v.pl 4 godzin temu
  • Trump, jak się wydaje, dąży do realizacji tzw. odwróconego manewru Nixona
  • Wygrażający wszystkim wokoło oraz nacjonalistyczny i wielkomocarstwowy w swej retoryce Trump wydaje się na tle Joego Bidena nie amerykańskim imperialistą, ale wręcz pesymistą, którego podstawowym odruchem jest powątpiewanie w siłę Stanów Zjednoczonych
  • W tle widać próbę budowy tzw. koncertu mocarstw
  • Dla Polski oznacza to koniec polskiej polityki wschodniej w jej kształcie, który znamy od 1990 r. Będzie to miało swoje konsekwencje

Jak pisaliśmy w Onecie, choćby najbliżsi współpracownicy Donalda Trumpa gubią się w domysłach odnośnie do tego, o co tak naprawdę chodzi przydentowi USA i które jego działania są elementem realizacji planu, które wynikają z potrzeby błyszczenia i chęci pokazywania się w roli macho, a które są wyrazem irracjonalnych i emocjonalnych odruchów. Tak naprawdę nie wiadomo nawet, czy Trump w ogóle ma jakiś sprecyzowany plan, czy też raczej jedynie ogólne intuicje, które popychają go ku określonym działaniom.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

„Białodomologia”

Próba odczytania intencji Waszyngtonu w coraz większym stopniu przypomina tzw. sowietologię, kiedy to w warunkach braku dostępu do realnej wiedzy, próbowano odczytywać intencje Moskwy w oparciu o skąpe, a czasem wręcz szczątkowe, ale dające się racjonalnie opisać informacje.

Dla współczesnych „białodomologów” najważniejsze znaczenie miał wywiad, którego 25 lutego portalowi Breitbart News dzielił sekretarz stanu Marco Rubio. W wywiadzie tym Rubio stwierdził, iż celem Stanów Zjednoczonych jest przeprowadzenie odwróconego tzw. manewru Nixona.

Manewr ten, którego architektem był sekretarz stanu Henry Kissinger, polegał na normalizacji relacji Stanów Zjednoczonych z komunistycznymi, rządzonymi wówczas jeszcze przez Mao, Chinami po to, by odciągnąć je od Sowietów.

„Odwrócony Nixon”

Współczesny „odwrócony Nixon”, tak jak opisał go Rubio, oznaczałby próbę rozerwania sojuszu chińsko-rosyjskiego z tą różnicą, iż tym razem Amerykanie próbowaliby znormalizować relacje z Rosją, po to, by uderzyć w ten sposób w Chiny. Problem polega na tym, iż jakkolwiek wszystko powyższe brzmi na pozór sensownie, to zawiera jeden fundamentalny błąd. Gdy Henry Kissinger pojechał w 1971 r. z tajną misją do Pekinu, Chiny były ideologicznie skonfliktowane z Sowietami, a dwa lata wcześniej doszło między nimi wręcz do starć zbrojnych.

East News

Henry Kissinger

Takiego napięcia między Pekinem a Moskwą dziś nie ma. Nie za bardzo jasne jest też, co Moskwa mogłaby dać Waszyngtonowi w jego konfrontacji z Pekinem w zamian za ustępstwa Waszyngtonu wobec Moskwy.

Równocześnie bardzo wyraźnie widać też jednak jedno podobieństwo tego, co zrobił Nixon i co, jak się wydaje, zamierza zrobić Trump. Richard Nixon, choć był antykomunistycznym jastrzębiem, jako prezydent nie dążył otóż wcale do konfrontacji ani z Sowietami, ani z Chinami, a wręcz przeciwnie do tzw. détente, czyli odprężenia w relacjach z obydwoma komunistycznymi mocarstwami. Trump, choć o chińskim zagrożeniu wiele mówi, to zarazem, jak się wydaje, również chce odprężenia, a nie konfrontacji.

Pesymizm Trumpa

Win McNamee / POOL / PAP

Prezydent USA Donald Trump

Sygnały płynące z Waszyngtonu (chociażby nałożenie niższych ceł na Chiny niż na Meksyk i Kanadę) wydają się potwierdzać taką hipotezę. jeżeli prawdą miałoby się jeszcze okazać i to, iż prezydent Stanów Zjednoczonych dąży do odprężenia, a nie konfrontacji również w relacjach z Iranem (w relacjach z Koreą Północną robił to już w czasie pierwszej kadencji) to mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją.

Oto bowiem wygrażający wszystkim wokoło oraz nacjonalistyczny i wielkomocarstwowy w swej retoryce Trump wydaje się na tle Joego Bidena nie amerykańskim imperialistą, ale wręcz pesymistą, którego podstawowym odruchem jest powątpiewanie w siłę Stanów Zjednoczonych.

Przedwczesna rejterada

USA od 1945 r., a już na pewno od 1956 r. czyli od kryzysu sueskiego były liderem Zachodu.

Waszyngton dzięki systemu sojuszy najpierw skutecznie powstrzymywał, a następnie pokonał sowiecki komunizm, by w efekcie de facto rządzić. Może nie całym globem, ale na pewno większością świata. Przewaga USA w efekcie wzrostu siły Pekinu i wzrostu asertywności (ale już nie siły) Rosji była oczywiście wystawiana na próbę. Nie zmienia to faktu, iż pesymizm Trumpa wydaje się przedwczesny.

Dowodem jest chociażby to, iż za cenę ledwie kilkunastu procent rocznego budżetu obronnego USA, Ukraina z pomocą Zachodu zniszczyła połowę czołgów, z którymi Rosjanie rozpoczęli wojnę.

W odniesieniu do Chin przewaga Ameryki była oczywiście mniejsza, ale tu z kolei istotne było mniejsze niż w przeszłości, ale nadal odgrywające istotną przecież rolę samoograniczenie Pekinu, który – choć coraz bardziej asertywny – wydawał się jednak przynajmniej geograficznie ograniczać swoje ambicje do Azji, jeżeli wręcz nie do swojego bezpośredniego sąsiedztwa.

PAP/EPA/XINHUA / Xie Huanchi

Przywódca Chin Xi Jinping

Koncert mocarstw

Zakładając, iż diagnoza, iż Trump wątpi w zdolność USA do przewodzenia światu jest trafna, powstaje pytanie, jakim systemem zamierza prezydent Stanów Zjednoczonych zastąpić dotychczasową architekturę bezpieczeństwa światowego. Wszystko wskazuje na to, iż Trump dąży do tzw. koncertu mocarstw.

Zastąpienie powstałego po Zimnej Wojnie tzw. unipolarnego, czyli jednobiegunowego świata konstrukcją, w której o losach państw i narodów decydować będą mocarstwa, które podzielą się odpowiedzialnością za wybrane obszary świata, jest z punktu widzenia Polski niestety złą, choć bynajmniej nie tragiczną, wiadomością.

Wśród mocarstw, które decydować będą o losach narodów i państw z całą pewnością znajdą się Stany Zjednoczone i Chiny. Obok dwóch głównych mocarstw globalnych będzie oczywiście miejsce również dla potęg regionalnych takich jak Indie, Japonia, Brazylia, RPA, czy też Egipt.

W naszym regionie potęgami będą z cała pewnością Wielka Brytania i Francja. Niemcy, które pozostają największą gospodarką Europy, są równocześnie słabe wewnętrznie oraz militarnie. Ich siła gospodarcza z pewnością jednak oznacza, iż znajdą się one w trójce mocarstw europejskich.

Polska mocarstwem nie jest

Państwem, które mocarstwem niestety nie jest i którego interesy tym samym będą w mniejszym niż do tej pory stopniu brane pod uwagę jest Polska. Nasz kraj nie będąc oczywiście, jak to niezbyt fortunnie ujął kiedyś Władysław Bartoszewski, „brzydką panną na wydaniu”, zarazem niestety przez cały czas ma ponad 3-krotnie niższe PKB niż Francja i Wielka Brytania i pięć razy niższe niż Niemcy.

Militarnie Polska ma szanse stworzyć poważne siły lądowe, ale już w zakresie lotnictwa bojowego tudzież Marynarki Wojennej będzie ustępować każdemu z wyżej wymienionych państw. Co oczywiste, inaczej niż Londyn i Paryż nie mamy broni nuklearnej. Co gorsza, nie mamy raczej możliwości, by to zmienić.

Koniec polskiej polityki wschodniej

KRISTINA KORMILITSYNA /SPUTNIK/KREMLIN POOL / PAP

Prezydent Rosji Władimir Putin podczas rozszerzonego posiedzenia rady ministerstwa spraw wewnętrznych w Moskwie, Rosja, 5 marca 2025 r.

Największym naszym problemem jest jednak co innego. Do koncertu mocarstw dopuszczona zostanie otóż Rosja. Nie oznacza to dla Polski katastrofy, bo inaczej niż Ukraina jesteśmy w NATO i w Unii Europejskiej, nasza gospodarka jest ściśle powiązana z gospodarkami mocarstw zachodnich, a nie Rosji, a znaczna jej część jest wręcz pod kontrolą zachodniego kapitału. Mamy też na naszym terytorium sojusznicze wojska, a ponadto również amerykańskie instalacje przeciwrakietowe, których celem jest obrona samych Stanów Zjednoczonych.

Wszystko to nie zmienia faktu, iż taka ewolucja systemu międzynarodowego nie jest dla nas dobrą wiadomością. O ile bowiem na dzisiaj mocarstwa europejskie wydają się prowadzić w stosunku do będącej dla nas potencjalnym zagrożeniem Rosji bardziej asertywną politykę niż Stany Zjednoczone, to jeżeli Rosja zostanie wpuszczona z powrotem na światowe salony, prędzej czy później ulegnie to zmianie.

Nie oznacza to, iż staniemy się ofiarą tzw. zdrady Zachodu. Problem polega na tym, iż w długiej perspektywie nie jest to już pewne w odniesieniu do Ukrainy. Istotą koncertu mocarstw jest wszak to, iż mocarstwa dzielą się światem.

Jeszcze gorzej sytuacja wygląda w odniesieniu do Białorusi. Tej z ramion Rosji już nikt nie będzie próbował wyrywać nie dlatego, iż Białorusią rządzi Aleksander Łukaszenko, ale dlatego, iż Białoruś, o ile oczywiście plan Trumpa zostanie zrealizowany, zostanie ostatecznie uznana za strefę wpływów Rosji. To zaś oznacza tyle, iż na naszych oczach umiera właśnie skonstruowana na początku lat 90. polska polityka wschodnia.

CZYTAJ WIĘCEJ: Witold Jurasz: UE nie jest podstawą bezpieczeństwa Polski. Szaleństwa Trumpa tego nie zmieniają

Idź do oryginalnego materiału