Tomasz Lis: Na kogo by głosował Lech Kaczyński

3 godzin temu
Jarosław Kaczyński konsekwentnie od lat buduje mit swojego brata, nieżyjącego byłego prezydenta, Lecha Kaczyńskiego. I z równą, jeżeli nie większą konsekwencją, rujnuje i jego dorobek, i testament jego myśli politycznej. W rezultacie demoluje też sam mit.


Pytanie z tytułu tekstu ktoś może uznać za nietakt i nadużycie. Lech Kaczyński nie żyje i kto to wie, na kogo by głosował w najbliższych wyborach. Tony książek napisano o niezwykłych więziach łączących bliźniaków. Może więc w imię elementarnej lojalności wobec Jarosława Lech głosowałby według jego życzenia. A może jednak nie.

Tytułowe pytanie pozostanie więc hipotetyczne, a odpowiedź będzie w trybie warunkowym. Zmierzenie się z tym pytaniem jest jednak istotne, by przeanalizować, co w ostatnich 15 latach stało się z PiS-em i naszą tzw. prawicą.

Wątpliwe jest już to, czy prezydent Lech byłby zachwycony kandydowaniem, a tym bardziej prezydenturą Andrzeja Dudy. Wiedział przecież doskonale, iż Duda to miernota, trzecioligowy kancelista, specjalista od podawania krzesła i nalewania herbaty. Był jednak i jest Duda człowiekiem z tego samego kręgu kulturowego co Lech. O kandydacie Nawrockim powiedzieć tego absolutnie nie można. Nawrockiego z Lechem Kaczyńskim łączy tylko to, iż ten ostatni też mieszkał w Trójmieście. Poza tym jest Nawrocki, tak jak był Lech Kaczyński, kandydatem PiS na prezydenta.

I tyle. Jest innym kandydatem i innym człowiekiem.

Przede wszystkim był Lech Kaczyński politykiem. W ważnych sprawach uważał coś, a nie nic. Do tego w kwestiach kluczowych myślał sensownie.

"Wątpliwe, czy Lech Kaczyński w jakiejkolwiek, choćby aluzyjnej formie, podważałby unijne i natowskie aspiracje Kijowa"


Wątpliwe, czy Lech Kaczyński powtarzałby tanie propagandowe sylogizmy, iż prezydenta nie będzie nam wybierała Bruksela. Owszem, nie będzie, Ottawa i Buenos Aires też nie. Wątpliwe, czy człowiek, który negocjował traktat lizboński, ustawiałby siebie i Polskę bokiem do UE, jadąc parcianym przekazem à la Konfederacja.

Wątpliwe, szczególnie w obliczu wywołanej i prowadzonej przez Rosję wojny z Ukrainą, czy Lech Kaczyński w jakiejkolwiek, choćby aluzyjnej formie, podważałby unijne i natowskie aspiracje Kijowa. Jako polityk poważny wiedziałby, iż jest to igranie nie tylko z aspiracjami Ukrainy, ale także z polskim interesem narodowym.

A propos prezydenta Kaczyńskiego i jego stanowiska wobec Rosji, warto przeczytać tekst wystąpienia, które 10 kwietnia 2010 miał wygłosić w Katyniu. To nie było wystąpienie rusofoba, ale polskiego patrioty, który mówił o ludobójczym charakterze sowieckiej zbrodni, podkreślał patriotyzm pomordowanych i o tym, jak kłamstwo smoleńskie przez całe dekady zatruwało stosunki między narodami: polskim i rosyjskim. Tą formułą czynił i Polaków, i Rosjan ofiarami sowietyzmu. Budował więc wspólnotę, choćby jeżeli była to wspólnota wspólnej ofiary.

Trzeba też pamiętać, iż kilka tygodni po Smoleńsku Lech Kaczyński miał polecieć do Moskwy na uroczystości zakończenia wojny, z zaproszonym przez siebie prezydentem Wojciechem Jaruzelskim. Przecież nie z sympatii dla niego czy stanu wojennego. Wiedział po prostu Kaczyński, iż obecność generała, który w czasie wojny walczył z Niemcami u boku Armii Czerwonej, będzie w Moskwie potraktowana jako gest życzliwy i taktowny. Tak się robi dorosłą politykę po prostu.

Nie mam wątpliwości, iż prezydentowi Kaczyńskiemu nie przyszłoby do głowy, jak Nawrockiemu, żeby kilka dni po Dniu Pamięci o Ofiarach Holocaustu, pojechać na teren obozu zagłady w Treblince i nie wspomnieć o tym, iż zamordowano w nim kilkaset tysięcy Żydów, warszawskich i nie tylko.

Rozumiał bowiem, jak wielkie znaczenie, z powodów nie tylko sentymentalnych, mają stosunek państwa polskiego do Holocaustu, w tym do mordu w Jedwabnem, i relacje z państwem Izrael. Rozumiał szczególną wrażliwość Żydów na punkcie tego, jak do nich i do pamięci o ich zamordowanych przodkach odnosi się państwo Polin. Wiedział, iż na niektórych strunach trzeba grać wybitnie delikatnie.

"Uważał po prostu, iż na pewne rzeczy polski inteligent nie godzi się nigdy"


Czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach wyobraża sobie Lecha Kaczyńskiego z upodobaniem przysłuchującego się na Jasnej Górze kibolom ryczącym "Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę"? Czy ktokolwiek wyobraża sobie Lecha Kaczyńskiego, który, wzywany do tego, by jakiemuś profesorowi obić ryj, odpowiada "Szczęść Boże, dziękuję księdzu"? Abstrahując od tego, iż nikt z takim apelem uderzyć do niego by się nie ośmielił.

Pewnemu wybitnemu polskiemu dyplomacie, zdecydowanie niepisowskiemu, Lech Kaczyński powiedział kiedyś: "Panie ambasadorze, a Pan myśli, iż ja przez przypadek u Rydzyka w Toruniu nigdy nie byłem?". "I nigdy nie będę" – dodał. Kaczyński, człowiek o poglądach chadecko-PPS-owskich, uważał po prostu, iż na pewne rzeczy polski inteligent nie godzi się nigdy.

I tu doszliśmy do kwestii kluczowej – Lech Kaczyński, poza tym, iż był politykiem, państwowcem i patriotą, był też polskim inteligentem. Ryzykuję więc tu tezę, iż przytępawym karkiem i osiłkiem z siłowni, szczególnie z jego ekscesami na "Statku miłości", Lech Kaczyński po prostu by się brzydził. Oczywiście Jarosław, jako polski inteligent, też się nim brzydzi i karkiem gardzi. Ale na rodzinnej fotografii bliźniaków postanowił robić za negatyw, podporządkowując cynicznie absolutnie wszystko, w tym dorobek brata, swemu interesowi politycznemu.

Nie chcę przez to wszystko powiedzieć, iż Lech Kaczyński na pewno nie głosowałby na Nawrockiego, a tym bardziej, iż na pewno głosowałby na Rafała Trzaskowskiego. Chcę tylko powiedzieć, iż mając wybór, kawy by się napił nie z tym pierwszym, ale z tym ostatnim – tak jak on sam, warszawskim inteligentem. Panowie prawdopodobnie znaleźliby zresztą wspólne tematy (od Warszawy i Powstania Warszawskiego poczynając), a całkiem prawdopodobne, iż mimo wszelkich różnic politycznych, znaleźliby też wspólny język. Długo by szukać nie musieli. Posługiwaliby się własnym językiem – polskich inteligentów.

Idź do oryginalnego materiału