Niezależnym ogłasza się Hołownia, Nawrockiego ogłasza niezależnym Kaczyński, a Trzaskowskiego jako niezależnego rekomenduje Tusk. To zresztą dość perwersyjny manewr, by niezależność kandydata deklarowali akurat ci, od których w powszechnej opinii kandydaci mogą być zależni.
Ja, mając przed oczami Belweder i prezydenturę nieszczęsnego Dudy, bardzo bym chciał, żeby taki Trzaskowski był prezydentem niezależnym. Niezależnym intelektualnie, moralnie, mentalnie i emocjonalnie. Zbyt dobrze wiemy, czym pachnie prezydentura gościa o formacie długopisu i intelekcie wkładu do długopisu.
Jeśli chcemy – a chcemy – mieć prezydenta, który będzie nie tylko nie-Dudą, ale także antyDudą i antytezą Dudy, swoistym Dudą à rebours, to musi to być człowiek, rzekłbym, generycznie i genetycznie niezależny, niezdolny i nieskłonny do czapkowania, strzelania obcasami i wykonywania rozkazów. Taki Duda miał na przykład taką adekwatność, iż był i jest wręcz chorobliwie uzależniony: a to od tatusia, a to od Jarusia, a to od biskupów. Nigdy po prostu nie dorósł. Nie tylko do prezydentury. W ogóle.
Trzaskowski tak uzależniony od Tuska nigdy nie będzie, także dlatego, iż tak uzależniony być nie umie. Nie chce i nie umie. Ale przyznam szczerze, że, w sensie politycznym, ja nie chcę, żeby Trzaskowski był od Tuska totalnie niezależny. Ja liczę raczej na to, iż dla dobra Polski obaj politycy będą od siebie rozsądnie zależni. Liczę na ich mądre, dojrzałe i dorosłe partnerstwo. Na funkcjonalny duet, a w odniesieniu do polityki zagranicznej, razem z Sikorskim, na profesjonalne trio.
Ja wiem, iż w polityce duety sprawdzają się słabo. choćby jak na szczytach władzy mieliśmy w Polsce bliźniaków, to nie był to żaden duet, bo dominacja jednego z bliźniaków nad drugim była totalna. Nie było to więc partnerstwo, ale chorobliwe uzależnienie słabszego od silniejszego. Pozostałe duety, to choćby szkoda gadać.
Czasem koabitacja choćby nam się udawała, jak w przypadku Aleksandra Kwaśniewskiego i Jerzego Buzka, ale też głównie ze względu na pełną polityczną dominację tego pierwszego. Zwykle było tak, iż gdzie było dwóch znaczących polityków, tam nieuchronnie był konflikt, wojna testosteronowa oraz chłopięce zabawy z mierzeniem i chwaleniem się wielkością swego… politycznego dominium.
Charakterystyczne, iż było tak także wtedy, gdy prezydentem i premierem byli ludzie z tego samego politycznego ugrupowania. Kwaśniewski z Millerem koty darli na potęgę, w zasadzie zresztą robią to aż do dziś. Tusk traktował Komorowskiego jako zło konieczne, jako polityka nie poważał go wcale. O Kaczyńskim i Dudzie nie trzeba choćby mówić, bo od lat widzimy, jak Kaczyński, który Dudę wymyślił, ostentacyjnie nim gardzi i manifestuje swe przekonanie, iż Duda nie jest godzien sprawować funkcji, którą kiedyś sprawował brat bliźniak Kaczyńskiego.
Czasem choćby ręki podać mu nie chce. I w zasadzie ja go choćby rozumiem, bo czy ktokolwiek z nas podaje rękę swemu długopisowi? Chłopcu na posyłki też byśmy jej prawdopodobnie nie podawali.
Generalnie w stadzie politycznym jest jak w stadzie wilków. Samiec alfa i przywódca stada może być tylko jeden. Gdy ktoś mu rzuca wyzwanie, w ruch idą kły i leje się krew. Challenger albo wygrywa albo ginie. Tertium non datur, co rozumieją wszyscy poza Hołownią, który się pcha między dwóch głównych rywali, co jest jak wchodzenie do czyjegoś małżeńskiego łoża. choćby skłóconych małżonków można tak wyłącznie pogodzić, co i nasza kampania potwierdzi.
Pod koniec lat 60. emitowano w TVP program "Małżeństwo doskonałe", w którym sprawdzano między innymi wzajemną wiedzę o sobie ludzi występujących ze sobą w duetach i uznawanych za nierozłącznych, jak choćby legendarnych piłkarzy piłkarskiej reprezentacji i Górnika Zabrze – Włodzimierza Lubańskiego i Zygfryda Szoltysika.
Rozmiary swych butów panowie znali, co do innych rozmiarów, nie wiadomo. Program, reżyserowany przez Jerzego Gruzę i prowadzony przez znakomitego Jacka Federowicza, był znakomity, choć jego przesłanie i pointa była w gruncie rzeczy dość banalne. Małżeństwo doskonale nie istnienie, o czym ogromna większość z nas wie bez konieczności oglądania jakiegoś telewizyjnego programu. Nie istnieje tak w życiu, jak i w polityce. W polityce w szczególności.
Większość polityków nie widzi dalej niż czubek własnego nosa i koniec własnych rządów. Dotyczy to nie tylko dyktatorów, takich jak Putin, ale i polityków demokratycznych, takich jak Angela Merkel, która do absolutnej perfekcji opanowała eliminowanie z gry wszystkich, choćby potencjalnych rywali i następców. Jak wyglądała sukcesja w PO, widzieliśmy w 2015 roku, gdy Donald Tusk wyjechał do Brukseli, zostawiając nas z Ewą Kopacz. Taki Kaczyński z kolei prędzej umrze, niż ten cały PiS komuś zostawi.
Zachowanie władzy na Nowogrodzkiej jest teraz dla niego politycznie celem jedynym. I niewykluczone, iż poza biologią nic i nikt mu nie zagrozi. Bo żeby być Brutusem, trzeba mieć nie tylko sztylet, ale i, przepraszam, jaja.
Wracając do Tuska, nie wymagam od niego, żeby władzą się dzielił. Na dziś nie ma takiej potrzeby, a choćby możliwości. Chciałbym natomiast, by swą refleksją ogarnął także czas wykraczający poza obecną czy choćby przyszłą kadencję. Komuś przecież ten cały bajzel, zwany Polską, będzie musiał zostawić. Byłoby dobrze, by znalazła się ona w dobrych rękach.
Oczywiście może on mieć wewnętrzne przekonanie, iż godnych następców po prostu nie ma. Ale porządny ojciec przygotowuje sukcesję, choćby jeżeli takie przekonanie jest mu bliskie. Rafał Trzaskowski może być po prostu znakiem tego, co w Polsce i w polskiej polityce nadchodzi. Kto wie nawet, czy właśnie to nie będzie sensem i przesłaniem jego prezydentury.