Martín Caparrós, Tamte czasy. Raport z teraźniejszości, przeł. Maria Szafrańska-Brandt, Wydawnictwo Literackie 2025
Powinniśmy starać się zrozumieć tamte czasy. Wszyscy wiemy, dlaczego znalazły się w centrum zainteresowania. Wiele o nich dyskutujemy, ale często umyka nam ich zasadniczy wizerunek. Dlatego, aby można było należycie je przeanalizować i przedstawić w ogólnych zarysach bez wchodzenia w szczegóły, poproszono mnie o opracowanie podręcznika, w którym zostałby odtworzony i ukazany świat przed stu laty, w trzeciej dekadzie XXI wieku.
Martín Caparrós to dziennikarz i pisarz z Argentyny, autor monumentalnego reportażu-eseju Głód, wiemy więc, iż serce i głowę ma po lewej stronie. Zabieg narracyjny, jaki tym razem stosuje – jak się pewno zorientowaliście – to spojrzenie na nasze czasy z punktu widzenia historii pisanej za sto lat. Jak widać, w przyszłości podręczniki do historii będzie się pisało mniej akademicko – żywym, prostym językiem, posługując się danymi, ale nie przeciążając nimi tekstu, nie stroniąc od ocen, choćby ostrych – to było haniebne!, z ironią i nie kryjąc zdziwienia, iż w ogóle tak można było żyć.
Lista omawianych zagadnień jest długa – od opisów codziennego życia do globalnych i strukturalnych problemów, a każdemu z rozdziałów towarzyszy jakaś ludzka historia. I są to życiorysy bardzo różne: zwykłych ludzi z różnych stron świata, takich jak szwaczka z Bangladeszu, znanych postaci, takich jak Putin, Trump czy Xi Jinping, albo biednego chłopca z Dominikany, który był sławny przez jeden dzień (15 listopada 2022 roku), bo został uznany za ośmiomiliardowego mieszkańca Ziemi. Czy z naszego punktu widzenia autorka czasem się myli? Może, ale trudno mieć do niej pretensję, skoro jeszcze choćby się nie urodziła. Poza tym, jeżeli jesteś mieszkańcem szeroko rozumianej lewicowej bańki, to mało co cię zdziwi. Jak przedstawia się zatem w ogólnym zarysie ten raport z teraźniejszości?
Wydaje nam się, iż żyjemy w czasach schyłkowych – będzie gorzej, a może choćby tak źle, iż nie warto mieć już dzieci. Łatwiej sobie wyobrazić koniec świata niż koniec kapitalizmu (historyczka nie podaje źródeł cytatów, ale to chyba Žižek). Więcej w nas depresji i desperacji niż nadziei, straumatyzowała nas pandemia, obsesyjnie boimy się zmian klimatycznych. Poza tym obawiamy się, iż ludzi jest za dużo, a w dodatku migrują. Oraz iż zastąpią nas roboty i zniewoli AI. Czy słusznie? Nie, bo raczej nie nastąpi koniec świata, ale naprawdę kończy się pewna epoka.
Starożytność skończyła się w 476 roku, kiedy plemiona germańskie zdobyły Rzym, zdobycie Konstantynopola przez Turków w 1453 zakończyło średniowiecze, a epokę nowożytną wybuch rewolucji francuskiej (1789) albo powstanie Stanów Zjednoczonych Ameryki (1776). To, co nastąpiło potem, my nazywamy współczesnością, a historyczka epoką Zachodu, co oznacza nie miejsce geograficzne, ale światowe wpływy i rozprzestrzenianie się modelu ekonomicznego i zachodnich obyczajów. W tym wypadku trudno wskazać spektakularne wydarzenie, które stałoby się symbolem końca tej epoki, ale jest propozycja, żeby uznać za nie koniec roku 2021, kiedy ogłoszono, iż Chiny są bogatsze od Stanów Zjednoczonych (oczywiście nie chodzi o zamożność mierzoną na głowę mieszkańca).
Czyżby oznaczało to, iż za sto lat światowym hegemonem będą Chiny? Niekoniecznie. Autorka podręcznika często kończy swoje wywody stwierdzeniem: wiadomo, jak się to skończyło, jednak my nie wiemy, a chcielibyśmy. Dlatego zwracałam uwagę na wszelkie najdrobniejsze wskazówki, które pozwoliłby się domyślić, co się wydarzyło przez te sto lat i jak wygląda ten nowy świat. Nie jest wykluczone, iż wydarzyło się coś gwałtownego, poważna wojna, rewolucja? Książka jest na tyle nowa, iż autor uwzględnia w niej wojnę w Ukrainie (stoi po dobrej stronie mocy, chociaż wylicza też, ile i kto na niej zarabia), jako pierwszą prawdziwą wojnę po długim okresie relatywnego pokoju. I wydaje się, iż nie jest to wojna ostatnia.
Za główny problem świata, co u autora Głodu nie dziwi, uznaje się rosnące nierówności, powstanie grupy oligarchów i miliarderów, wielkich korporacji, których politycy nie kontrolują. Główny podział to ten na Świat Bogaty i Świat Ubogi, w którym miliard ludzi wciąż narażonych jest na głód. Wiadomo, które kraje gdzie należą, ale w tych bogatych są też ludzie należący do Świata Ubogich, a w tych biedniejszych bogate elity. Wygląda na to, iż ten problem za sto lat będzie rozwiązany.
Przy okazji pada trochę kąśliwych uwag wobec polityk tożsamości, woke (egoistyczne zajmowanie się własną grupą) i… ruchów proekologicznych. Hasło „ratujmy planetę” jest o tyle bez sensu, iż planecie nic nie zagraża, będzie istniała jeszcze długo, ale ważne jest, żebyśmy mogli na niej bezpiecznie i godnie żyć – wszyscy. A to jest przede wszystkim zadanie dla Świata Bogatego, który musi zmienić swoje rozbuchane konsumpcyjne zwyczaje, zrezygnować z mnóstwa niepotrzebnych, a często choćby szkodliwych produktów, przestać przerzucać swoje ciężary, śmieci i zanieczyszczenia na Świat Ubogi. Czyli degrowth! I to na pełnej.
Na pewno nie sprawdza się już zachodnia demokracja. Rządy są zależne od bogaczy i nie zmienią istniejącego porządku. Politycy, egoistyczni i ulegający korupcji, są jedną z najgorzej ocenianych grup społecznych.
„Na podstawie zachowanej dokumentacji widzimy, iż politycy byli ludami nader eleganckimi, którzy wypowiadali się rzadko, posługując się mniej więcej setką bardzo długich słów układanych w zdania mówiące wyraźnie tylko to, iż nic nie powinno zostać powiedziane wyraźnie. (…) Swoim postępowaniem politycy wyrobili w obywatelach przekonanie, iż polityka to kombinacja paktów, układów i układzików, sekretnych planów, które przywódcy polityczni knują po kątach, pośród luksusu”. Przekonanie, iż polityka to szambo, powoduje demobilizację społeczną. „A jeżeli obywatele głosowali, wielu nie do końca wiedziało, na co i na kogo, i podejmowało decyzje według absurdalnych kryteriów”. Za sto lat podobno wszyscy będą działali ramię w ramię dla osiągnięcia wspólnych celów.
Rozwój hamowany jest też przez nacjonalizmy, religie i rozmaite przesądy – to się skończy.
I wreszcie kwestie najbardziej przyszłościowe – postęp technologiczny, internet, sztuczna inteligencja, wirtualność. Algorytmy, które nami rządzą i niebezpieczeństwa zawiązane z inwigilacją i kontrolą, a z drugiej strony kolosalne możliwości. I tu, opierając się na nikłych przesłankach, pozwolę sobie na spekulację, jak wygląda świat autorki podręcznika. Wiemy, iż istnieje w nim jakiś Umysł Centralny, który mógł sam napisać taki podręcznik, jednak zlecił to człowiekowi. Zapytany dlaczego, udziela niejednoznacznej odpowiedzi, coś o wrażliwości i sposobie patrzenia – „ot, pusta gadanina”. Chyba już skądś znamy takie odpowiedzi, z rozmów z Chatem?
Najbardziej jednak zastanowił mnie sposób, w jaki opisywane są nasze codzienne zwyczaje, tak jakby były czymś absolutnie egzotycznym i w nowej rzeczywistości niezrozumiałym. Sto lat to nie jest taka długa perspektywa – trzech pokoleń, jednego bardzo długiego życia, więc zmiana musiała być kolosalna. Autorkę podręcznika dziwi na przykład to, jak mieszkamy w wielorodzinnych blokach. Pomysł, żeby żyć pół metra nad głowami innych i pół metra poniżej czyichś stóp wydaje się jej absurdalny, podobnie jak sypianie na płaskich prostokątnych workach wypełnionych pianką i ułożonych na stelażach. Oraz to, iż ludzie nie chodzą nago, ale wciągają na nogi dwie rurki zwane spodniami albo jedną zwaną spódnicą.
Dużo jest takich rzeczy i jasne, rozumiem, iż to spojrzenie Marsjanina czy też zadziwionego antropologa ma służyć denaturalizacji naszego świata i jest zabawne, a więc atrakcyjne dla czytelnika. Jednak, pamiętając jak istotną kategorią dla autorki podręcznika jest „wirtualność”, mam niepokojącą wizję – za sto lat wszystkim zajmą się roboty, a my będziemy żyli jak w Matrixie: ciała w kokonach, a my w świecie wirtualnym. Chociaż może to wcale nie jest najgorszy pomysł, o ile Umysł Centralny jakoś dobrze ten świat zaprogramuje.