To jest kąkol a to jest prenyca. Kąkol z prenycy treba wybiraty!

niepoprawni.pl 1 tydzień temu

Tymczasem Stanisław i Maria Rokiccy dowiedzieli się, iż my uciekliśmy pośpiesznie do miasta, przyszli zatem z Ludmiłpola na nasze miejsce, zaopiekowali się dobytkiem i póki co mieszkali na Teresinie. W początkach sierpnia Stach zabił świnię, a siostra Marysia przyniosła nam mięsa do miasta. Jakoś nas znalazła i zaczęła opowiadać, iż na wsi cicho, a iż nic się adekwatnie nie dzieje, a zboże z kłosa spada, a my tu siedzimy. Zachęcała nas wszystkich, abyśmy wracali na Teresin, bo trudna zima przyjdzie i będziemy starsznie głodować. Rodzice jednak zdecydowali się pozostać, wraz z nami w mieście, tylko nasza najstarsza siostra Irena lat 24, wraz z córeczką Celinką ok. 1 roczek, wróciły do naszej kolonii.

Po tygodniu czasu Marysia wróciła ponownie i jeszcze bardziej nalegała, abyśmy wrócili bowiem pięknie obrodziło w tym roku zboże. Tym razem poszła moja mamusia, Lodzia, ja sama i Stasia, poszłyśmy polami tak, aby nas nikt nie widział. Na Teresinie zjadłyśmy posiłek i poszłyśmy w pole żąć żyto, nastawiałyśmy do wieczora wiele snopków. Na wieczór przyszły do nas sąsiadki starsza Topolankowa oraz Klimaszewska lat około 60, siadłyśmy na podwórku i zaczęłyśmy rozmawiać, co to będzie dalej i jak to się nasze sprawy dalej potoczą.

Mówiły przejęte, iż ich rodziny jeszcze nie wyjeżdżają zdradzały, iż mają wykopany schron i w razie gdyby do czegoś przyszło, to się tam z Sobolewskimi wszyscy skryją. Ja sama wciąż miałam złe przeczucia, a wszyscy bali się bardzo. Właśnie wtedy przyszedł także na nasze podwórko Ukrainiec sołtys Środa i tak zaczął nam tłumaczyć: „To jest kąkol, a to jest prenyca. Kąkol z prenycy treba wybiraty!”. Nic jednak więcej nie powiedział tak, iż nie zdradził, czego miały tyczyć się te słowa, ani czemu miało służyć jego opowiadanie. Choć każdy z nas w swoim sercu domyślał się, iż kąkol to Polacy, a pszenica to Ukraińcy. Nikt go jednak o to nie pytał, tak iż on chwilę potem zabrał się i poszedł dalej.

Tej nocy spałyśmy w kopkach na polu, bo bałyśmy się, aby nas Ukraińcy w domu nie pomordowali. Nasze sąsiadki i siostry były już mocno zaprawione i obyte z tym wszechobecnym lękiem, dlatego poszły spać do mieszkań, ale ja bardzo się bałam. Przecie to choćby ten wiaterek, co zaczął kołysać, to był jakiś bardzo smutny, dlatego powiedziałam mamie, iż ja nie pójdę spać do mieszkania. Po temu ja, mama i Stasia poszłyśmy spać na pole, tam gdzie nastawiałyśmy zżętego zboża i we trzy, w jednej kopce noc żeśmy przesiadziały. Rano tylko świt, wróciłyśmy do domu. Ja ze Stasią poszłyśmy jeszcze spać do stodoły, a mama wydoiła krowy, gdy znów przyszły do nas sąsiadki, by porozmawiać. Mamusia udała się też do innych w kolonii, by się wypytać, co się dzieje, ale adekwatnie nic nowego nie przyniosła. Wszędzie ludzie bali się bardzo i trwożyli, co to będzie z nimi dalej.

Ponieważ póki co, było spokojnie, wybrałyśmy się ponownie w pole i pracowałyśmy przy żniwach. Właśnie tam przyszła do nas, przed południem, nasza siostra Irena i powiedziała do nas tak: „Rzućie tę robotę, bo to już nikomu nie będzie potrzebne, przed minutą, byli w naszym domu uzbrojeni Ukraińcy po tatusia i upierali się, iż wczoraj przyjechał do domu.”. W tej sytuacji odeszła nam ochota do dalszej pracy i zaraz wróciłyśmy do domu. Ledwie żeśmy weszły do mieszkania, ja zaczęłam wybierać wiśnie z pieca, bo siostra włożyła do suszenia, okno miałam na przeciw i widzę, iż idzie dwóch Ukraińców z bronią. Stanęłam i nie mogłam się ruszyć, innych również opanowała podobna trwoga, ale oni zapytali się grzecznie o ojca i gdzie teraz jest? Ja odpowiedziałam, iż jest we Włodzimierzu Wołyńskim, pytają zatem nas dalej, kiedy tam pojechał. Mówię w naszym imieniu, iż jak wszyscy wyjeżdżali, a oni na to przecząco, iż niby wczoraj miał przyjechać na Teresin. Zaczęli się więc rozglądać po domu, zaglądali do pokoju, a ponieważ go nie było, oznajmili nam, iż spotkali go wczoraj w Poniczowie i zapewniał, iż właśnie jedzie na Teresin. My tymczasem wyjaśniłyśmy, iż widocznie tu nie dotarł, bo go tu jak dotąd nie widziałyśmy. Pytali się zatem, czy my chodzimy czasem do miasta, odpowiedziałyśmy twierdząco, iż chodzimy. Wtedy oni na to tak: „To idzcie do miasta i powiedźcie swojemu tacie, niech przyjeżdża na Teresin, bo jest nam bardzo potrzebny.”. Ja zaraz spiesznie odpowiedziałam, iż dobrze!

Po tym odeszli, a my zaraz wyruszyłyśmy do miasta, już choćby obiadu żeśmy nie jadły, choć był ugotowany, tylko sierpy w rekę i w drogę. Wcześniej, tym razem, to my prosiłyśmy nasze siostry, aby uciekały z nami, póki jeszcze mogą, bo tu nic dobrego je nie czeka. Oczywiście choćby przez moment nie myślałyśmy, by ponownie wracać na Teresin. Nasze siostry odpowiedziały nam wtedy tak: „Idźcie wy teraz, a my przyjdziemy do was za jakieś dwa, trzy dni. Razem będzie nas za duża grupa.”. I myśmy poszły polami, po drodze wstąpiłyśmy jeszcze do Rokickich, a potem naszłyśmy brata Stanisława, który właśnie szedł do nas na Teresin z Włodzimierza Wołyńskiego. Zawróciłyśmy go i razem już szliśmy polami do miasta, gdzie i tym razem szczęśliwie dotarłyśmy, a brat już w drodze opowiedział nam, co się właśnie wczoraj na Poniczowie wydarzyło.

To był ostatni raz, jak widziałyśmy nasze siostry za życia. Zostały już tam na wieczność, uświęcając tę ziemię swoją męczęńską krwią. Od tamtego dnia wszelki ślad po nich zaginął, jestem prawie pewna, iż zostały bestialsko zamordowane, jak Inni, podczas napadu banderowców na Teresin. My tymczasem szczęśliwie dotarłyśmy do miasta. Tam odnalazłyśmy tatusia, który opowiedział nam, jak wczoraj próbowali razem z naszym wujkiem Janem Borkowskim i z tym Ukraińcem, co to dał schronienie, dostać się wozem na Teresin. Wybrali się zatem na wieś, żeby przywieźć coś do jedzenia, bo w mieście panowała już straszna bieda. A ze wsi zawsze się coś jednak przywiozło, a to ziemniaki, warzywa, owoce, a choćby kuraka, jeżeli można było gdzieś wypatrzeć.

Mieli szczęście bowiem, gdy jechali w kierunku Barbarówki, pochwycili ich Ukraińcy, ale zawsze Optarzność Boża czuwa. Akurat bowiem na motorach nadjechało dwóch znajomych ojca w niemieckich mundurach, to był znajomy volksdojcz z Dominopola. Nie zatrzymali się, tylko pojechali do Włodzimierza Wołyńskiego, wzięli jeszcze czterech Niemców i zaraz udali się na Poniczów. Dzięki poręczeniu Niemców, tatuś i wujek Jan Borkowski zostali przez Ukraińców zwolnieni przy zapewnieniu, iż pojadą teraz na Teresin. Naturalnie dojechali tylko do Smolarni, a potem inną drogą wrócili pod ukryciem do miasta, wiedzieli już iż Ukraińcy po nich przyjdą.

Ofiary „bohaterskiej OUN-UPA” i świadkowie masakry

Od tych wydarzeń, jeszcze przez krótki czas panował spokój, ale o tym co się działo na Teresinie, już nie wiedzieliśmy bowiem nie mieliśmy stamtąd, żadnych informacji. Tymczasem w mieście panował głód, brakowało żywności i ludzie zapadali na choroby, dlatego Niemcy zezwolili na organizowanie wypadów po żywność do ukraińskich wiosek i na pola. W tym czasie Polacy zorganizowali także sieć placówek samoobrony, które ochraniały Włodzimierz Wołyński oraz zgromadzonych tam ludzi, najczęściej uciekinierów z najbliższych okolic. Jedna taka placówka znajdowała się na terenie starej Cegielni, około 4 km od miasta i adekwatnie to ta placówka, okazała się nabardziej pożyteczna w niesieniu wszlakiej pomocy.

Wypadów po żywność poza miasto było bardzo dużo, w tygodniu zdarzały się dwa, a czasami to i trzy takie wypady. Ludzie musieli coś jeść, by po prostu przeżyć. Osobiście byłam po żywność kilka razy, dla przykładu w okolicach kolonii Marcelówka. Razu jednego z samego rana przyszli łapać na przymusowe roboty do III Rzeszy, na szczęście był z nimi Niemiec. Ojciec bardzo go prosił, aby nas nie zabierali, bo na wsi została reszta dzieci, a jakby wszyscy byli razem, to byśmy chętnie pojechali. Wtedy Niemic przeliczył nas, a widział, iż są z nami małe dzieci, dlatego zapytał, czy mamy co jeść? Ojciec odpowiedział twierdząco, iż mamy dla siebie i starczy nam na przeżycie, wtedy sobie nas odpuścił.

I tak nieustannie trzeba było się ukrywać, a w dzień jechać, by przynieść coś do jedzenia dla tak wielu osób. Już dość długo mieszkaliśmy u pani Korzenioskiej, dlatego ojciec wyszukał dla nas pusty magazyn, róg ulic Gnojeńskiej i Kowelskiej. Miejsce było dogodne z uwagi na możliwość schowania się, gdy następowało jakieś poruszenie w okolicy zaraz się chowaliśmy w piwnicy, na strychu, a choćby w bieliźnie pod łóżkiem.

Mimo wszystko w mieście panował spokój i czuliśmy się tam o wiele bezpieczniej, często chodziliśmy do kościoła pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa. Spotykaliśmy tam naszych znajomych z Teresina i okolic, dla przykładu w sierpniu rozmawiałam z panią Wesołowską, Polką z Tartaku Kohyleńskiego. Pamiętam, iż poszłam w niedzielę rano do kościoła i tam zobaczyła mnie Wesołowska, kiwnęła na mnie głową, a gdy wyszłam ze świątyni, pytała mnie czy wiem, iż był pogrom na Teresinie? Ona to właśnie opowiadała mi także, jak zginął jej mąż i kilku innych Polaków, mówiła tak: „Ukraińcy zamordowali mojego męża oraz kilku innych Polaków na Tartaku Kohyleńskim. Powrzucali Ich do studni, a potem rozerwali Ich granatami!”. Długo z nią nie rozmawiałam, a ona jeszcze tylko dodała: „Czy wy wiecie, iż Twoje siostry, też zostały już zamordowane na Teresinie?”. I na tej strasznej informacji zakończyła się nasza rozmowa, a ja gwałtownie pobiegłam do naszych, aby im powiedzieć o tym, co właśnie usłyszałam. Gdy powtórzyłam rodzicom te czarne wieści, bardzo wtedy rozpaczali, ale nic nie mogliśmy już dla Nich, biednych zrobić.

Nie byłam już przerażona! Od tygodni i na codzień w mieście spotykałam wielu poranionych ludzi, wielu uciekinierów z różnych stron Wołynia, niekiedy do miasta przywożono także ciała pomordowanych. Raz jeden, gdzieś pod koniec sierpnia Niemcy przywieźli siedem trumien, a w nich ciała pomordowanych. Właśnie przechodziłam tą ulicą i widziałam, iż był tam już tłum ludzi, zatem popatrzyłam i ja. Byłam przerażona tym, na co teraz patrzyłam. To była polska rodzina z polskiej wsi Włodzimierzówka, wszyscy mieli wydłubane oczy, tak iż wisiały na policzkach, języki mieli powyciągane, aż poniżej brody, brzuchy były porozcinane, a do środka zapchany był drut kolczasty. Czworo dzieci miało powykręcane nogi i to tak okrutnie, iż aż skóra popękała na nogach. Stałam tam przez chwilę i słyszałam, jak ludzie opowiadali sobie tak: „Ten zabity dziadek był Ukraińcem i dostał rozkaz od innych Ukraińców: ‘Albo ty zabijesz swoją rodzinę, albo my wykończymy was wszystkich!’. Ponieważ ten dziadek, podobno się opierał, zbrodniarze zrobili tak, jak zapowiedzieli.”. Gdy ludzie powtarzali sobie tę historię z ust do ust, Niemcy fotografowali zmasakrowane ciała rodziny polsko – ukraińskiej. Długo tam już nie stałam i zdruzgotana wróciłam do domu. Zdarzenie to miało miejsce, już po rzezi na Teresinie.

Kilka dni po tym, jak spotkałam Wesołowską do naszego domu przyszedł, mój szwagier Stanisław Rokicki lat ok. 25. Z miejsca zaczął nam opowiadać co się wydarzyło w ostatnich dniach na naszym Teresinie, mówił z przejęciem tak: „Ci co nie uciekli do miasta, to Ukraińcy zachęcali ich, żeby zbierali zboże, co było na polach i wszystko zwieźli z pól w sterty. I w tą właśnie sobotę wszystkim dali po kawale mięsa, żeby się jeszcze najedli, a w nocy zaszli od strony Włodzimierza Wołyńskiego i kogo spotkali, to już żywy nie uszedł. Na szczęście już od pewnego czasu, wszyscy baliśmy się o swoje życie i nie nocowaliśmy w naszych domach. Ja i moi koledzy, (w tym chyba Sobolewski), spaliśmy zwykle w naszej stodole na wyschniętej koniczynie. Moja żona Maria z naszym synkiem Kazimierzem, zaledwie 6-miesięcznym dzieckiem, Irena z córką Celinką oraz Leokadia nocowali wszyscy razem, zwykle w naszym domu. I tej tragicznej nocy, kiedy banderowcy urządzili nam rzeź na całym Teresinie, było tak samo.

Jeszcze była noc, gdy obudził nas gwałtowny brzęk bitych szyb oraz straszny, przeraźliwy krzyk mojej żony Marii oraz obu pozostałych sióstr. Po chwili nastąpiła znowu gwałtowna cisza. My w tym czasie, zdjęci strachem, staraliśmy się głębiej zakopać w koniczynie. Baliśmy sie bowiem, iż teraz zaczną szukać także w stodole. Do świtu było już jednak cicho i spokojnie. Nad ranem, jak tylko się rozwidniło, wyszliśmy z ukrycia i starannie obszukaliśmy nasz dom i podwórko, ale nigdzie nie znaleźliśmy ciał pomordowanych, ani choćby śladów krwi. Jedynie pobite okna świadczyły o tej tragedii, która się tu dziś wydarzyła, a której byliśmy świadkami. Ponieważ wciąż baliśmy wychodzić gdzieś dalej, wróciliśmy do stodoły i przesiedzieliśmy tam aż do wieczora. Gdy zaś zapadły ciemności, okrężną drogą przedostaliśmy się do miasta Włodzimierz Wołyński. W tej masakrze zginęło wielu naszych sąsiadów, choć były przpadki, jak u Sobolewskich iż chłopak dostał siekierą w głowę i przeżył, tak iż w tej rodzinie ocalało troje dzieci.”.

Staszek był zrozpaczony i nic już więcej, nie chciał nam opowiadać, a gdy tylko zakończył swoje świadectwo, spiesznie opuścił nasz magazyn. To był ostatni raz jak go widziałam, od tego dnia nie mamy o nim żadnych wieści, może zaginął na wojnie, a może żyje jeszcze gdzieś w Polsce. Naturalnie wszelki ślad po naszych siostrach także zaginął i po dziś dzień nie wiemy, gdzie zostały złożone Ich ciała, gdzie spoczywają Ich doczesne szczątki. Jest to wielka tragedia i bardzo bolesna Karta naszej rodziny. Poza tym nie przypominam sobie abym spotkała jeszcze kogoś, kto opowiedziałby mi swoje przeżycia z pogromu na Teresinie. Owszem spotykałam różnych ludzi z Teresina, ale jakoś nie mogę spamiętać już żadnych innych historii.

Innym razem, już nie mieszkaliśmy u pani Korzeniowskiej, chodziłyśmy ze Stasią za tory, bo tam nie łapali i wracałyśmy właśnie nad ranem do domu. Patrzymy, a na ulicy stoją Ukraińcy, drabiniasty wóz i wyłapują Polaków na roboty do Niemiec, złapali i nas. Akurat mama stała na podwórku i widziała, jak zagarneli na ten wóz i nas dwie, a było już trochę ludzi na tym wozie. Jeden Ukrainiec pilnował ludzi na wozie, a dwóch chodziło po domach i wyłapywało kogo się dało. W tym trudnym położeniu kto był odważny, to ryzykował i uciekał z tego wozu, a ja wszystko obserwowałam. Na ulicy Równej mówię zatem do Stasi: „Skacz z wozu do tyłu i uciekaj, ile masz siły w nogach, tylko nie prosto, ale zygzakiem, choć by strzelał, to i tak Cię nie trafi. Ja jestem starsza, to jakoś sobie poradzę.”. Tak się zresztą za chwilę stało i gdy byliśmy już blisko niemieckiego punktu zborczego, zobaczyłam podwórko i jakieś chlewiki. Zeskoczyłam sprawnie z wozu i wlazłam do jednego z tych chlewików, a był to kurnik. Bardzo mnie tam wszy kurze oblazły, ale siedziałam tam ze dwie godziny, bałam się bowiem wyjść, by mnie ktoś nie przyuważył.

Jesienią tego samego roku 1943, na przedmieściu Włodzimierza Wołyńskiego, na ul. Gnojeńskiej, Ukraińcy w nocy napadli na polską rodzinę i zamordowali cztery osoby. Ofiarami było młode małżeństwo oraz dwoje Ich małych dzieci, lat około 4 i 6. Rano jak tylko rozeszła się ta straszna wieść wśród Polaków, poszliśmy i my zobaczyć, co tam się adekwatnie wydarzyło. Kiedy tam przybyłam, zobaczyłam mały drewniany dom, było tam już dużo ludzi. Zaraz weszłam i ja do środka, ujrzałam kobietę skuloną przy kuchni, znać chciała rozpalić ogień na rano i tam dopadli ją oprawcy. Ciało jej męża leżało w pokoju, a obok niego dwóch małych synków. Popatrzyliśmy ze smutkiem i wróciliśmy do naszego miejsca zatrzymania. [fragment wspomnień Heleny Wójtowicz z d. Karbowiak z Osady Budki Kohyleńskie na Wołyniu, wysłuchał, spisał i opracował 12 czerwca 2011 r. STRoch]

Idź do oryginalnego materiału