Tego się Duda nie spodziewał. To była jatka!

4 tygodni temu
Zdjęcie: Duda


Andrzej Duda zawsze chciał uchodzić za człowieka „spokojnego, odpowiedzialnego, stojącego ponad podziałami”. Tymczasem historia zapisała go jako prezydenta, który w decydujących momentach po prostu… nie było. I właśnie to stało się treścią bolesnej konfrontacji z jego dawnymi sojusznikami z klubów „Gazety Polskiej”.

„Dużo wysiłku nasz klub zrobił, aby pan został prezydentem na dwie kadencje” – mówił Adam Borowski, szef warszawskiego klubu. W tle aplauz i niedowierzanie. To było jak akt oskarżenia: bez nas nie byłoby pana kariery, a pan nas zdradził.

I rzeczywiście – trudno zaprzeczyć. Bo gdzie był Andrzej Duda, gdy pod siedzibą TVP zbierali się obrońcy „wolnych mediów” w wydaniu PiS? Gdzie był, gdy władza bez skrupułów rozmontowywała państwo prawa? „Czekaliśmy pod telewizją na pana” – wyrzucał Borowski. A prezydent? Milczał.

Ten cytat przejdzie do historii. Bo oto były głowa państwa, zamiast odpowiedzieć, dlaczego zawiódł, rzuca w stronę dawnych sojuszników: „A wy gdzie wtedy byliście!?”. To tak, jakby strażak, widząc płonący dom, krzyczał do sąsiadów: „A dlaczego wy go nie gasiliście!?”.

Oto cała prezydentura Dudy w pigułce: brak odpowiedzialności, brak odwagi, a na koniec próba przerzucenia winy. Nic dziwnego, iż choćby najwierniejsi poczuli się oszukani.

Borowski poszedł dalej. Przypomniał nominację Jacka Siewiery na szefa BBN – człowieka, który miał powiedzieć, iż zatrzymanie Kamińskiego i Wąsika było zgodne z prawem. „To jest nasz wielki ból” – usłyszeliśmy. Później były zarzuty o Waldemara Żurka i inne decyzje kadrowe.

W oczach klubów „Gazety Polskiej” prezydent jawił się jak ktoś, kto nie tylko zawiódł, ale wręcz legitymizował „łobuzów” – by użyć ich własnego języka.

Tu jednak trzeba postawić sprawę jasno: problem nie tkwi tylko w Dudzie. To także problem „mas partyjnych” PiS. Bo czy naprawdę trzeba było siedmiu lat, żeby zrozumieć, iż Andrzej Duda nigdy nie będzie samodzielnym przywódcą? Czy naprawdę dopiero teraz widać, iż był on wyłącznie notariuszem nie tyle decyzji Nowogrodzkiej, ile własnego świętego spokoju? I nadziei na międzynarodową karierę po zakończonej prezydenturze?

Zresztą, działacze, którzy dziś krzyczą o zdradzie, sami przez lata milczeli, gdy prezydent podpisywał kolejne ustawy łamiące standardy demokracji. Sami bili brawo, gdy „atakował Tuska” w Sejmie, i sami klaskali, gdy składał życzenia „świetnej współpracy” rządowi, który rzekomo miał być ich największym wrogiem.

To oni wytworzyli mit niezłomnego Dudy, a teraz płaczą, iż okazał się wydmuszką.

Nie ma co owijać w bawełnę: Andrzej Duda był prezydentem słabym. Jego spuścizna to pasmo zaniechań, uników i pustych słów. „A wy gdzie wtedy byliście!?” – powtarzam ten cytat, bo to nie tylko wymówka, to epitafium dla całej jego kadencji.

Ale obok tego epitafium stoi także lustro dla „mas” PiS. Bo ich zawód to nic innego jak efekt własnej ślepoty. Nie można przez lata akceptować wszystkiego, a potem nagle udawać zdziwionych, iż lider zawiódł.

Sceny z klubu „Gazety Polskiej” były jak dramat polityczny w trzech aktach: najpierw euforia („Andrzej Duda prezydentem!”), potem lata ślepej lojalności, a na końcu gorzkie przebudzenie.

Sęk w tym, iż przebudzenie przyszło za późno. Bo Andrzej Duda nie był inny ani wczoraj, ani dziś. Taki był zawsze – bierny, przewidywalny, pozbawiony charakteru. To nie on się zmienił. To tylko jego dawni sojusznicy wreszcie otworzyli oczy. I – co ważne – to takiego człowieka Jarosław Kaczyński namaścił na prezydenta.

Idź do oryginalnego materiału