Podczas przemówienia inauguracyjnego Donald Trump ogłosił, iż oto w USA rozpoczyna się "rewolucja zdrowego rozsądku". W Polsce Rafał Trzaskowski, Karol Nawrocki i Sławomir Mentzen walczą w tej kampanii nie tylko o fotel prezydenta, ale nagle i o tytuł najbardziej normalnego, "zdroworozsądkowego" polityka. Takie hasło znajdziemy i na stronie kandydata KO, i w przemówieniach obywatelskiego kandydata wspieranego przez PiS i w głośnych deklaracjach lidera Konfederacji, który obiecuje, iż jest wręcz "radykalnym zwolennikiem zdrowego rozsądku". O co chodzi z tą całą modą na "zdrowy rozsądek"? I kontrowersyjnie: czy "zdrowy rozsądek" może nas zabić?
REKLAMA
To długi tekst, dlatego przygotowałam dla zainteresowanych ilustrowany spis treści:
Spis treści Zyt Twardowska/Gazeta.pl; Pixabay/Clker-Free-Vector-Images; Canva: Masdar Zulfikar's Images, sketchify, irasutoya, Noelle
Oczywiste oczywistości, czyli mały eksperyment na czytelnikach
W opublikowanej w 1949 roku recenzji wyjaśniającej do publikacji badań o amerykańskich żołnierzach socjolog Paul F. Lazarsfeld tłumaczył czytelnikom sens przeprowadzania ankiet w naukach społecznych. Jak zauważał, gdy wyniki badań pokazują pewną dominującą prawidłowość, wiele osób reaguje wówczas refleksją: "oczywiście, iż tak właśnie jest". A stąd już przecież blisko do pytania: po co marnować czas i pieniądze, skoro metody ankietowe w zasadzie sprowadzają się do przedstawiania w skomplikowanej formie oczywistych obserwacji, tyle iż w skomplikowanej formie? Chcąc, żeby czytelnik sam odczuł taką reakcję na własnej skórze, Lazarsfeld przygotował kilka wniosków wraz z propozycją ich interpretacji. Oto kilka z nich:
Lepiej wykształceni żołnierze wykazywali więcej objawów psychoneurotycznych niż ci z niższym wykształceniem. (Niestabilność psychiczna intelektualistów w porównaniu z bardziej beznamiętną psychologią zwykłego człowieka była już wielokrotnie tematem dyskusji).
Żołnierze pochodzący ze środowisk wiejskich cechowali się zwykle większym zapałem/lepszym nastrojem niż żołnierze z miast. (W końcu są bardziej przyzwyczajeni do trudów życia).
To właśnie przykładowa lista najprostszych rodzajów wzajemnych powiązań, które dostarczają "cegiełek", z których są budowane nauki społeczne. Trudno jej nie skomentować słowami "przecież to było oczywiste", prawda? Dlaczego zatem nie przyjąć od razu tych twierdzeń za pewnik i po prostu przejść do bardziej skomplikowanych zadań? Problem w tym, iż każde z podanych wyżej stwierdzeń było przeciwieństwem faktycznych wniosków płynących z badania. Zatem: to gorzej wykształceni żołnierze wykazywali więcej objawów psychoneurotycznych od ich lepiej wykształconych kolegów, a żołnierze z miast lepiej znosili trudy wojskowego życia niż mężczyźni pochodzący ze środowisk wiejskich.
I tu Lazarsfeld zwraca uwagę - gdyby od razu przedstawić prawdziwe wnioski, z łatwością moglibyśmy uznać je za równie oczywiste i również dopisać do nich dość prostą interpretację. Tak więc argument "oczywistości" jest zupełnie nietrafiony.
Zobacz wideo Debata w Końskich, czyli cyrk na kółkach [Co to będzie w Belwederze odc. 3]
Przykład recenzji Lazarsfelda cytuje inny socjolog, ale i fizyk, zajmujący się wcześniej mechaniką teoretyczną i stosowaną, Duncan Watts. W swoim przemówieniu Tedx Talks o micie "zdrowego rozsądku" Watts definiuje "zdrowy rozsądek" jako rodzaj inteligencji, na której polegamy, aby poruszać się w konkretnych sytuacjach. - jeżeli rozejrzę się po sali, zauważę, iż nikt z was nie przyszedł dziś w stroju kąpielowym. Ale wiecie, jest bardzo prawdopodobne, iż kiedy ubieraliście się dziś rano, nie musieliście się głęboko zastanawiać nad tym, czy go założyć - zauważa. Podaje też inny przykład: "W metrze często jest tłoczno, więc gdy ktoś stoi bardzo blisko nas w zatłoczonym wagonie, jest to nieprzyjemne, ale normalne. jeżeli jednak metro jest puste, a ktoś podchodzi do ciebie i staje tuż obok, jest to już absolutnie dziwne". - Powód, dla którego każdego dnia, kiedy wstajemy, musimy podejmować różnego rodzaju decyzje i przestrzegać wielu zasad, ale nie musimy o nich myśleć, to jest po prostu zdrowy rozsądek - podsumowuje. Dlaczego więc "zdrowy rozsądek", który tak dobrze się sprawdza w wielu codziennych, konkretnych sytuacjach, zawodzi, gdy próbujemy go używać do rozumowania w sytuacjach, które nie są codzienne i konkretne?
- Zarządzanie gospodarką, projektowanie kampanii marketingowej itd., to sytuacje, w które zaangażowane są tysiące, miliony, a choćby setki milionów ludzi, którzy bardzo się od siebie różnią, którzy funkcjonują w bardzo różnych kontekstach i którzy oddziałują na siebie w bardzo złożony sposób przez dłuższy czas - mówi Watts. "Każde wnioski i ich przeciwieństwa wydają się równie oczywiste, gdy już znamy na nie adekwatną odpowiedź. Problem tkwi w pojęciu oczywistości".
"Zdroworozsądkowe" emocje
O ile "zdrowy rozsądek", który opiera się głównie na własnych obserwacjach i intuicji, sprawdza się nieźle w codziennych sytuacjach, w momencie gdy próbujemy go zastosować do analizy większych procesów często wprowadza nas w błąd - pisze politolożka prof. Dannagal Young na łamach "The Conversation". Przytoczone przez nią badania pokazują wręcz, iż im bardziej ktoś ufa "zdrowemu rozsądkowi", tym większe jest prawdopodobieństwo, iż się myli. To choćby dość zabawne, gdy pomyśleć, jak nasi kandydaci właśnie zaciekle walczą ze sobą o tytuł "króla zdrowego rozsądku".
Osoby, u których występowało np. większe prawdopodobieństwo uwierzenia w dezinformację na temat COVID-19 i amerykańskich wyborów w 2020 roku, deklarowały większe zaufanie do własnej intuicji i emocji, a mniejsze do dowodów i danych. Ciekawych wniosków dostarczają również badania dotyczące oceny Donalda Trumpa. Okazało się, iż im większą sympatię badani wykazywali do prezydenta USA, tym większą uwagę przywiązywali do intuicji i emocji, a chętniej odrzucali dowody i dane.
Jak pisze prof. Young, o ile podczas zdobywania wiedzy ograniczamy się do własnych doświadczeń i intuicji, w rzeczywistości nie szukamy prawdy, a przyjmujemy prosto dostępne odpowiedzi. A stąd już blisko do teorii spiskowych, w które - według nowego raportu Eurobarometru - wierzy coraz więcej Europejczyków. Ta droga często prowadzi również do obwiniania jednostek, zwłaszcza tych, których już teraz nie lubimy lub z którymi się nie utożsamiamy. Wzmacniamy również w ten sposób nasze ukryte przekonania i uprzedzenia. Tu też czeka pułapka: jeżeli już coś zostanie uznane przez dużą część społeczeństwa za sprzeczne ze "zdrowym rozsądkiem", "niezależnie od tego, jak dobrze byłoby uzasadnione, czy naukowo, filozoficznie, czy politycznie, to wydaje nam się to podejrzane" - tłumaczy w rozmowie z Gazeta.pl filozof języka dr Leopold Hess z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Kłamstwo opłaca się bardziej
Przechodzimy zatem do pytania: Dlaczego politycy celebrują "zdrowy rozsądek", atakując przy tym specjalistyczną wiedzę i dane? Powód oczywisty: aby zdobyć władzę. A powody mniej oczywiste to:
Argument "zdrowego rozsądku" zamyka dyskusję, a za "zdrowy rozsądek" można uznać wszystko, co akurat pasuje konkretnemu politykowi. Trump przedstawia jako "zdroworozsądkowe" zarówno zmianę nazwy zatoki, jak i straszenie członków NATO, iż pomoc z USA nie nadejdzie, jeżeli państwa nie przeznaczą na zbrojenia takich kwot, jakie Trump uzna za słuszne, czytaj: "zdroworozsądkowe".
Gdy już "zdroworozsądkowe" rozwiązanie doprowadzi do katastrofy, polityk, który je wcześniej proponował, z dużym prawdopodobieństwem może uniknąć oskarżeń. W końcu na pielęgnowanych "zdrowym rozsądkiem" uprzedzeniach, najpewniej zdążyły już wyrosnąć łatwe do wskazania kozły ofiarne. jeżeli nie, można sprawić, żeby rosły nieco szybciej. Oczywiście wciąż w imię "zdrowego rozsądku".
"Zdroworozsądkowe" hasła są zwykle prostsze, konkretne i dość emocjonalne, zatem skuteczniej trafiają do odbiorców. Wywołujące emocje komunikaty mogą natomiast liczyć na "premię" ze strony social mediowych algorytmów, których głównym celem jest zwiększanie zaangażowania użytkowników. I tak populistyczne hasła (ale też i np. dezinformacja wywołująca oburzenie, wzmacniająca uprzedzenia) gwałtownie trafiają do szerokiego grona odbiorców. Sprostowania kłamstw wywołują z kolei mniej emocji i są zwykle nudniejsze, więc ich zasięg jest najczęściej znacznie mniejszy. Wniosek dla cynicznych polityków jest więc prosty: bardziej opłaca się kłamać i manipulować, wykorzystując przy tym skrajne emocje.
pozostało jedna sprawa. Jak pisze prof. Young, w ciągu ostatnich 20 lat spadek zaufania do formalnych instytucji i uniwersytetów (część osób zaczęło uznawać je za "skorumpowane"), a także rozwój mediów społecznościowych przyczyniły się do poczucia, iż nikt nie ma specjalnych uprawnień do oceny, czy coś jest prawdą, czy nie. I tak coraz wyraźniej widać znak równości pomiędzy zdaniem ekspertów w danej dziedzinie, którzy na poparcie swoich tez muszą przedstawić dowody naukowe i dane, a opinią uzbrojonych w "zdrowy rozsądek" Kowalskiego czy Smitha.
Co więcej, jak mówi Gazeta.pl prof. ucz. dr hab. Wojciech Rafałowski z Uniwersytetu Warszawskiego, "duża część współczesnego dyskursu prawicowego opiera się na kwestionowaniu tego, co kiedyś było prawdą obiektywną". - Np. iż Ziemia jest okrągła czy iż naukowcy pokazali, iż klimat się zmienia - kwestionujemy tego rodzaju wspólną wiedzę. A im dalej idziemy z procesem kwestionowania wspólnej wiedzy, tym bardziej można powiedzieć cokolwiek. Tak samo można wyciągnąć tę rękę w górę, tak jak to zrobił Elon Musk, i mówić, iż to nie jest salut rzymski, prawda? - zauważa socjolog.
*Dyskurs - zainteresowanych dokładnym wyjaśnieniem odsyłam np. do tektstu stronie Centrum Badań Historycznych Polskiej Akademii Nauk w Berlinie.
I tu przechodzimy do "okna Overtona"
Zaznaczmy od razu, iż "okno Overtona" nie jest pojęciem naukowym, a narracją, która powstała na potrzeby wolnorynkowego amerykańskiego think-tanku. Obecnie, jak pisze dr Michał Zabdyr-Jamróz, jest traktowana jako "narracja metapolityczna o polityce w demokracji", "dotycząca mechanizmów polityki w ogóle". "Jest na tyle uniwersalna, iż służy jako scenariusz działań bardzo wielu, różnorodnych aktorów politycznych" i zyskała popularność zarówno na prawicy, jak i (choć rzadziej) lewicy.
Dr Zabdyr-Jamróz tłumaczy: "Okno Overtona odnosi się do ‘okna’ ideowo akceptowalnych opcji politycznych, które determinowane jest nie przez to, czego politycy by chcieli, ale to, co uznają za możliwe i akceptowalne. W samym centrum okna znajdują się zatem opcje uznawane za realną politykę publiczną (policy), czyli te które znajdą odzwierciedlenie w przepisach. Od niej, w obie strony politycznego spektrum rozchodzą się pozostałe propozycje, które - im dalej od centrum - klasyfikowane są na stopniach akceptowalności Joshuy Treviño (amerykański komentator polityczny, były autor przemówień administracji G. W. Busha) jako: popularne, sensowne, dopuszczalne, i dalej - już poza oknem dyskursu - radykalne i nie-do-pomyślenia". Omawiany wcześniej "zdrowy rozsądek" prawdopodobnie znalazłby się zatem bliżej niż dalej centrum.
Okno Overtona Zyt Twardowska/Gazeta.pl
Okno Overtona nie jest nieruchome. I tu ważna sprawa: nie ma w tym nic złego, dobrego czy niepokojącego samego w sobie. Dopuszczalność pewnych idei zmienia się od szeregu różnych czynników t.j. sytuacja gospodarcza, kryzysy itd. Można sobie również wyobrazić sytuację, iż jakaś zmiana byłaby wynikiem np. postępu albo przełomu naukowego, co można by przecież uznać za pozytywną zmianę, prawda?
Z pojęciem "okna Overtona" jest jednak też pewien duży problem - część osób (np. twórcy internetowi) przypisuje mu wręcz magiczne adekwatności, ignorując przy tym ogólną złożoność rzeczywistego świata. Doprowadza to więc np. do tworzenia absurdalnych treści opartych na argumencie równi pochyłej, z których można dowiedzieć się np. jak w 5 krokach dojść do legalizacji kanibalizmu. Biorąc jednak pod uwagę fakt, iż "okno Overtona" jest wśród niektórych grup dość popularne i prawdopodobnie zostanie z nami jeszcze na pewien czas w dyskusji (choć głównie po prawej stronie, szczególnie chętnie wykorzystywane przez np. ruchy antyaborcyjne), wydaje mi się, iż warto je odczarować. Zwłaszcza iż jego uniwersalność stanowi skuteczną pułapkę.
jeżeli chodzi natomiast o kampanie wyborcze, badający je naukowcy mówią o idei responsywności. - Tzn. gdy pojawia się pewien temat czy zjawisko typu wojna, katastrofa, epidemia, to rośnie subiektywne znaczenie tego problemu i politycy wykorzystują to, żeby coś w tej sprawie powiedzieć lub zrobić - wskazuje prof. ucz. dr hab. Rafałowski. Jak podkreśla z kolei dr Hess: "Narracje nie wypływają same z siebie. Aby chwycić, potrzebują odpowiednich warunków".
Jednocześnie warto w tym miejscu podkreślić, iż narracje mają znaczenie. Zaznaczam to, bo często spotykam się z tłumaczeniami ostrzejszych wypowiedzi polityków słowami: "to tylko narracja na potrzeby kampanii wyborczej", "to tylko narracja na potrzeby negocjacji", więc "nie ma co się przejmować".
- Dyskurs ma funkcję reprodukowania struktur ideologicznych. o ile mamy warunki, w których pewne nastawienie, opinie dotyczące np. cudzoziemców stają się bardziej naturalne z uwagi na różnego rodzaju obiektywne, materialne czynniki, opinie te są też coraz częściej wyrażane, normalizowane w dyskursie, podchwytywane przez liberalne media, "centrowych" polityków, itd. To zwrotnie wzmacnia te opinie i przekonania. A w związku z tym zwrotnie wzmacnia też struktury podziałów, polaryzacji i hierarchii społecznej, chociażby właśnie podziałów między Polakami a Ukraińcami, czy w kontekście USA - między białymi a czarnymi Amerykanami. Dyskurs na pewno nie jest bez znaczenia w takim sensie, iż właśnie naturalizuje pewne zjawiska. Sprawia, iż się wzmacniają, dużo trudniej jest z nimi walczyć i się niejako betonują, bo zaczynamy myśleć o nich jako o czymś normalnym, "zdroworozsądkowym" - mówi dr Hess.
- W tej chwili otwiera się okienko na radykalny dyskurs i rzeczywiście jest to groźne. To forma responsywności. Nie tylko bowiem wydarzenia generują zmiany, ale radykalne wypowiedzi przesuwają granice tego, co dopuszczalne w sferze publicznej - zwraca uwagę prof. ucz. dr hab. Rafałowski.
Jak przesuwają się granice?
Wracając do pojęcia "okna Overtona", przesuwanie granic dopuszczalności to najczęściej pole działania bardziej oddolnych ruchów - aktywistów, działaczy, think tanków (organizacji pozarządowych, które zajmują się analizą spraw publicznych, problemów społecznych), twórców publikujących w social mediach, organizacji, kolektywów, lobbystów, itd. Większość polityków najczęściej porusza się w obszarze dopuszczalnych poglądów.
Dr Zabdyr-Jamróz opisuje, iż strategia przyciągania "okna Overtona" "w swoją stronę ideologicznego spektrum może polegać na jawnej postawie neutralnej lub pozytywnej względem osób, ruchów czy organizacji, ale i dyskursów reprezentujących stanowiska skrajne (uznawane do tej pory za ‘nie do pomyślenia')".
Wersja "pozytywna" polega na "bardziej lub mniej wyraźnym, ale jawnym wspieraniu ekstremistów" poprzez "przyjmowanie ich postulatów, powtarzanie haseł i adaptowaniu dyskursu w sposób, który stanowi ukłon w ich stronę". Wersja neutralna polega z kolei na tolerowaniu i "dawaniu platformy" osobom prezentującym skrajne stanowiska bez weryfikacji ich twierdzeń i bezkrytycznym przyjmowaniu głoszonych haseł. Przykładem takiego działania może być np. publikowanie artykułów, w których wiemy, iż pojawia się cytat z kłamstwem polityka/aktywisty/itd., ale nie wskazujemy tego w tekście i nie wyjaśniamy, na czym to kłamstwo polega. Taką postawą sugerujmy równoprawność danego stanowiska i je normalizujemy. W ten sposób stopniowo zwiększa się także przyzwolenie na obecność ekstremistów w debatach publicznych (a przynajmniej staje się ona z czasem mniej oburzająca).
- Zjawisko to jest dostrzegalne od wielu lat w np. dyskusji o prawach osób LGBT. Zaczęło się, gdy w imię oglądalności, media zaczęły "dla równowagi" zapraszać z jednej strony np. działacza LGBT, a z drugiej przedstawiciela Młodzieży Wszechpolskiej. W ten sposób media mówiły nam: "pokazujemy, iż my tu jesteśmy w tym grzecznym centrum, a oto przed nami dwóch radykałów, którzy mówią kontrowersyjne rzeczy". Tyle iż jeden mówi o prawach człowieka, a drugi o ograniczaniu tych praw określonej grupie. To była wygodna symetria, ale i początek skrajnych dyskursów w przestrzeni publicznej. Teraz niestety mamy tego długofalowe konsekwencje - mówi prof. ucz. dr hab. Rafałowski.
Czasem takie działania wynikają z dobrych chęci, reporterskiej rzetelności w przedstawianiu obu stron. Problem w tym, iż prawda czy najlepsze rozwiązanie nie zawsze (a pewnie choćby zwykle) leży pośrodku i nie możemy po prostu wyciągnąć średniej z w tej chwili dostępnych najbardziej radykalnych stanowisk. jeżeli wydaje wam się to w tym momencie oczywiste, nie zawsze takie jest w trakcie gorącej dyskusji.
Ostatecznie jednak "przesuwanie granic dopuszczalności" nie zawsze jest świadomym działaniem wielu aktorów, których celem rzeczywiście jest "przesunięcie". Z tego powodu wydaje mi się, iż lepszym słowem niż "strategia" byłoby jednak słowo "proces", zwłaszcza iż jest on zależny od wielu czynników. Inaczej sprawa wygląda - pod względem świadomości podejmowania pewnych decyzji - w przypadku prób wykorzystywania efektu radykalnej flanki czy sięgania po politykę psich gwizdków, których jedną z wielu konsekwencji jest właśnie normalizacja ekstremistycznych działań i treści.
A kto to tak gwiżdże?
Polityka psiego gwizdka to znów pojęcie, które powstało na potrzeby amerykańskiej polityki. Nazwa pochodzi od urządzenia, które wydaje dźwięki słyszalne dla psa, ale nie dla człowieka. Historię tej strategii wraz z obrazowymi przykładami przybliżył mi dr Leopold Hess w innym tekście. W tym miejscu zacytuję jedynie skróconą wersję tłumaczenia: "Oryginalnie mówiło się o tego rodzaju treściach czy formach przekazu, który jest rozpoznawalny tylko dla pewnej części opinii publicznej, a dla innej zostaje zupełnie niezauważony. (...) Dziś zwraca się natomiast uwagę, iż takich zjawisk, które są faktycznie niemal nierozpoznawalne dla opinii publicznej, jest relatywnie mało, a o psich gwizdkach zaczyna się myśleć w kategoriach plausible deniability, treści, której da się zaprzeczyć. Tzn. iż wszyscy mogą rozpoznać, zrozumieć doskonale, iż jakieś słowo, którego używamy, czy jakaś wypowiedź ma celowo np. ksenofobiczny wydźwięk, ale tak długo, jak można jej też nadać jakąś neutralną, ‘niewinną’ interpretację, to zawsze ktoś może tej intencji jawnie ksenofobicznej zaprzeczyć". Co więcej, jedną z funkcji psiego gwizdka jest "dyskredytacja osób, które starają się tę strategię identyfikować" - wskazuje dr Zabdyr-Jamróz.
Za taki psi gwizdek można uznać wspomniany wcześniej gest Elona Muska. - Jest w zasadzie przejrzysty dla wszystkich, a można mu jednak zaprzeczyć. Nikt ostatecznie nie jest w stanie udowodnić Muskowi, iż to był nazistowski salut, ale wszyscy rozumiemy, co się wydarzyło - mówi dr Hess.
Elon Musk NDTV/YouTube
Czy gest Muska to ultraskrajny przykład? Już nie. Skoro są ludzie, również w Polsce, którzy mu zaprzeczają, a Elon Musk wciąż cieszy się władzą i poparciem wśród licznych grup społecznych, również w Polsce, oznacza to, iż publiczne hajlowanie stało się nieco bardziej dopuszczalne, niż było jeszcze do niedawna. Pzynajmniej w USA. Potwierdza to również powtórzenie tego gestu publicznie przez byłego doradcę Trumpa Steve’a Bannona.
O ile zakładam, iż na zaprzeczalność, a zaraz dopuszczalność gestu Elona Muska wpływa chociażby jego pozycja, społeczne wyparcie, iż najbogatszy człowiek świata naprawdę dwa razy hajlował na scenie podczas inauguracji prezydenta USA czy to, iż granice dopuszczalności pewnych działań w USA są inne niż dla Polski, kraju, który ma przecież tak bolesne doświadczenia z hajlującymi ekstremistami, o tyle niepokoją mnie deklaracje poparcia polskich polityków dla Elona Muska:
Sławomir Mentzen (Konfederacja) w wywiadzie dla Radia Zet, już po tym jak Elon Musk wykonał swój gest: "Jestem fanem Elona Muska od ponad 10 lat. Od bardzo dawna śledzę jego poczynania i z wielkim zadowoleniem widzę jego polityczną ewolucję, ponieważ się do mnie bardzo zbliża, zwłaszcza w ciągu ostatnich miesięcy".
Dominik Tarczyński (PiS) chwalił Elona Muska w opublikowanej 31 stycznia rozmowie z Fidiasem Panajotu. Twierdził, iż razem z Trumpem przyniesie ludzkości wiele dobrego. Jego zdaniem Musk jest także obrońcą wolności słowa. Czy rzeczywiście jest? Pisaliśmy m.in. o tym w podlinkowanym tekście.
O reakcji polityków PiS na dyskusję na X pomiędzy Elonem Muskiem a Radosławem Sikorskim ws. Starlinków pisaliśmy z kolei w tekście: W PiS lament nad Sikorskim i umizgi do Muska. "Na koniec Trump kopnie was w tyłek"
Konfederacja zapowiada, iż chce stworzyć odpowiednik DOGE Elona Muska. O tym, jak "świetnie" działa amerykański nibydepartament pisaliśmy m.in. tu: Sąd ocenił cięcia Muska w pomocy zagranicznej. "Naruszenie konstytucji na wiele sposobów".
No dobrze, a jak wygląda dopuszczalność publicznego hajlowania w Polsce? Z odpowiedzią spieszy nam nie kto inny, a sam kandydat na prezydenta, Sławomir Mentzen. A więc: póki co nie wypada, przynajmniej "tak na poważnie". Można za to "żartować" i się nieco "powygłupiać".
I tak Mentzen na zaczepkę, jaka padła w "orędziu" Krzysztofa Stanowskiego, odpowiedział: "Hej, Stanowski! Ładnie to tak zaczynać kampanię od pomówień? To prawda, iż piję piwo po całej Polsce, ale nie usypiam po 4! Mam na to tysiące świadków, bo zwykle na Piwie z Mentzenem piłem 5 piw!". jeżeli ktoś się teraz zastanawia, dlaczego akurat pięć - w końcu sześć czy siedem na "chłopski rozum", by świadczyło o mocniejszej głowie - tym dziwniejsza może się wydać dla niego odpowiedź Stanowskiego: "To, iż pięć zdarza wam się zamówić, to słyszałem, ale nie sądziłem, iż wszystkie wypijacie". Czy już wiecie, co gwiżdże?
Wątpliwości nie ma były członek Konfederacji Artur Dziambor. - Zamawianie pięciu piw? To oczywiście jest żarcik polegający na tym, iż "nie, nie, myśmy nie hajlowali, tylko to było zamawianie pięciu piw" - odpowiada na moje pytanie błyskawicznie. I zapewnia: "To oczywiście nie jest nic poważnego. Samo hajlowanie to były wygłupy, a nie coś poważnego".
Podobnie z hajlowania, tym razem już własną ręką, tłumaczy się Konrad Berkowicz. W niedawno opublikowanym podcaście u Żurnalisty wyjaśniał, iż on sam "często, dla żartów, podnosił rękę, ponieważ uważa, iż życie w świecie, w którym zakazane jest podnoszenie ręki pod pewnym kątem, jest światem faszystowskim". Oto bohater, na którego nie zasługujemy. Skoro już jednak wszystko jasne, pozostaje podziękować Berkowiczowi za tę heroiczną walkę z faszyzmem i iść dalej. Bo żarty żartami, ale dzięki Mentzenowi mamy pierwszy ładny przykład psiego gwizdka w starym stylu. Szkoda, iż nie ostatni.
Zrzut ekranu z artykułu "Faktu" z 2015 roku:
'Zamawianie piwa' Fakt.pl
Ale skoro już jestem przy tym temacie, to tak łatwo nie dam się zbyć tłumaczeniem o "żartach". Będę się jednak streszczać: Jak pisze dziennikarz śledczy NPR Tom Dreisbach, naukowcy, którzy zajmują się tematem, nie mają wątpliwości, iż chowanie się za "żartami" i "ironią" to stara dobra praktyka ekstremistycznych grup. Dzięki tej strategii unikają konsekwencji, maskują "zagrożenie", jakie stanowią, przed przeciętnym Kowalskim, a na dodatek przyciągają do siebie jak magnes młodych ludzi. Same plusy, prawda?
Dreisbach opisuje przykład ekstremisty Nicka Fuentesa, który otwarcie tłumaczył, iż posługuje się ironią, bo pozwala ona na "wiarygodne zaprzeczenie" i usprawiedliwienie najbardziej prowokacyjnych wypowiedzi. Fuentes zwracał także uwagę na temat Holokaustu, a dokładniej jego negowania. Jak tłumaczył, jest to temat zbyt drażliwy, aby poważnie o nim dyskutować, choćby na skrajnej prawicy. Ironia otwiera natomiast nowe możliwości, daje więcej przestrzeni. I tak np. sam najpierw kwestionował liczbę ofiar Holokaustu, aby później stwierdzić, iż to była satyra. Fuentes oczywiście nie jest w takiej strategii osamotniony.
Ironia jest strategią retoryczną stosowaną w polityce od dawna, a skrajna populistyczna prawica i alt-right nie są tu wyjątkiem. Dość nowy, ze względu na względnie krótką historię samego internetu, jest natomiast ich związek z internetowym trollingiem. Początki trollingu sięgają pozornie nieszkodliwych żartów t.j. ten pod linkiem, jednak obecnie, jak pisze Julia Rose DeCook z Uniwersytetu w Chicago, trolling stał się jednym z narzędzi politycznych oraz częścią tożsamości alt-rightu.
*Alt-right - niejednorodny skrajnie prawicowy populistyczny ruch polityczny. Jego przedstawiciele m.in. głoszą wyższość białej rasy, sprzeciwiają się m.in. uznaniu praw mniejszości seksualnych, feminizmowi i ruchom proekologicznym, a także hołdują teoriom spiskowym. Definicja z Obserwatorium Językowego Uniwersytetu Warszawskiego.
Celem alt-rightowych trolli "nie jest tylko zakłócanie rozmów, ale wywołanie chaosu poprzez sianie zamętu co do szczerości i znaczenia przekazów". "To polityka bycia jak najbardziej oburzającym". Jednocześnie, jako iż estetyka trolli i ich oburzające treści są częścią większej kultury memów, łatwo im działać poza radarem opinii publicznej - wystarczy sięgnąć po mechanizm wiarygodnego zaprzeczenia, iż to tylko "żarty". O ile trudno z całą pewnością stwierdzić, jakie w rzeczywistości przekonania reprezentuje każdy z trollujących indywidualnie, skutki działań grupy są dość jasne - przesuwa się granica tego, co oburza i tego, co jest społecznie dopuszczalne. Trolling jest częścią "większej układanki procesu radykalizacji politycznej". I tak osoby, które hajlują "tylko dla żartu", ośmielają do hajlowania osoby, które chcą hajlować "tak na serio".
W tym miejscu kusi zadać pytanie, czy działanie (np. hajlowanie) może być całkowicie oderwane od wiary (np. przekonań, które historycznie są jasno powiązane z hajlowaniem). Tu jednak odsyłam do zapoznania się z całym esejem DeCook. Tymczasem, jeżeli jesteście w tym momencie zirytowani, bo pisałam, iż będę się streszczać, a wyszło długo: Żartowałam. Proszę się nie oburzać.
"Sprytny" plan Rafała Trzaskowskiego
Zdrowy rozsądek to nie tylko intelektualny hit sezonu radykalnej prawicy, ale także mainstreamowych polityków. Tu też jest ciekawie, bo w tegorocznej kampanii Rafał Trzaskowski, chcąc zachęcić do siebie bardziej prawicowy elektorat (to pewne uproszczenie), musi się trochę pogimnastykować. Jako iż sam dotychczas był znany z bardziej centrowoliberalnych poglądów, hasła antymigracyjne i antyukraińskie w jego wydaniu nie mogą być aż tak łopatologiczne i bezpośrednie jak u jego kontrkandydatów. Tym samym - jest na co patrzeć.
Za postulaty "zdroworozsądkowe" Trzaskowski uznał ograniczenie 800 plus wyłącznie dla pracujących w Polsce Ukraińców oraz hasło "zero tolerancji dla przestępczości". Aby wyborcy mieli pewność, iż to wciąż liberalny kandydat dwa powyższe postulaty przecina punkt z "liberalizacją prawa aborcyjnego i wsparcia programu in vitro". Dla uśpienia uwagi na końcu dorzucono dwa supernudne postulaty: "inwestycje w dostępność usług publicznych (szkoły, szpitale) na równym poziomie oraz "ochrona i promocja tożsamości regionalnej". Co tu gwiżdże? 800 plus i polityka "zero tolerancji".
Zdrowy rozsądek według Rafała Trzaskowskiego trzaskowski.pl
Zanim zaczniemy zabawę z psimi gwizdkami, krótka uwaga: Choć w programie padła deklaracja o dostępności do szpitali, w niedawnym wywiadzie Trzaskowski mówił o potrzebie obniżania składki zdrowotnej dla przedsiębiorców i konieczności cięć przez szpitale. Zacytuję w tym miejscu publicystę Tomasza Markiewkę: "Jakie koszty my chcemy jeszcze obniżać? Jesteśmy na europejskim dnie pod względem wydatków na ochronę zdrowia. Z kim się ścigamy? Najbiedniejszymi gospodarkami świata? Niestety w mediach ten temat nie wybrzmi. Przerabialiśmy to już w przypadku pomysłów odbierania 800 plus Ukraińcom. Wielu komentatorów natychmiast weszło w tryb ‘dzięki temu Trzaskowski umacnia się na pozycji lidera w wyścigu o fotel prezydencki’". Po resztę odsyłam do jego wpisu (jest tam również interesująca grafika, warto sprawdzić!). Tymczasem my wracamy do głównego wątku.
Hasło "zero tolerancji dla przestępczości" wygląda na pierwszy rzut oka bardzo neutralnie. Trudno się w końcu nie zgodzić, iż przestępstwa powinny być karane. jeżeli jednak ktoś liczy w tym momencie, iż Trzaskowski poważnie potraktował problem seryjnych piratów drogowych, muszę was rozczarować. Pełna wersja tego hasła, która dziwnym trafem nie pojawiła się na stronie (czyżby zbyt oczywista?), brzmiała "zero tolerancji dla wszystkich cudzoziemców, którzy wchodzą w konflikt z prawem. Ci z nich, którzy nie szanują w Polsce prawa, powinni być deportowani". Te słowa padły podczas konferencji Trzaskowskiego z szefem MSWiA Tomaszem Siemoniakiem.
Ogólne statystyki dotyczące przestępczości wśród cudzoziemców (tu przeanalizowało je OKO.Press) nie wskazują na nagły wzrost czy ogólnie dużą skalę problemu:
W 2024 roku policja zatrzymała 16 437 obcokrajowców, którzy złamali w Polsce prawo. To o 857 przypadków mniej w porównaniu z poprzednim rokiem.
Najczęstszym powodem interwencji była jazda samochodem pod wpływem alkoholu.
Ogólny poziom przestępczości w Polsce spada. Dane Eurostatu wskazują, iż w 2004 roku w Polsce popełniono 1,5 mln przestępstw, w 2024 roku 464 tys.
Udział cudzoziemców w ogólnej liczbie przestępstw szacuje się na 5 proc.
Efektywną liczbę migrantów w Polsce szacuje się dziś na 2,5 mln. To oznacza, iż odsetek osób popełniających przestępstwa w tej grupie nie przekracza procenta (wynosi ok. 0,65 proc.).
- To nie jest przypadkowe, iż nagle zaczęliśmy tak dużo mówić o przestępstwach popełnianych przez imigrantów, kiedy skądinąd ta przestępczość obiektywnie nie jest częstsza niż wśród rdzennych Polaków, ani nie jest większym problemem niż była kilka lat temu. Gdy Rafał Trzaskowski mówi o polityce "zero tolerancji" dla cudzoziemców popełniających przestępstwa, a Donald Tusk o deportacjach, to są słowa, do których trudno się przyczepić. W końcu nikt nie zamierza bronić gruzińskich mafiozów i mówić, iż ci ludzie powinni mieć prawo zostać w Polsce. To byłoby retoryczne samobójstwo. Nikt zresztą po prostu tego nie chce robić. Natomiast jednocześnie chyba rozumiemy, iż chodzi tu o coś innego - o wzbudzenie pewnych skojarzeń i wywołanie negatywnych reakcji wobec imigrantów ogółem. Interesująca była odpowiedź jednego z polityków, na którąś z tych wypowiedzi Trzaskowskiego czy Tuska, iż w takim razie trzeba było ich nie wpuszczać. I tu właśnie, już jakby otwarcie się mówi, iż nie chodzi nam o przestępców, tylko po prostu o cudzoziemców. Bo przecież nikt specjalnie nie wpuszcza przestępców, mafiozów. Więc tu pojawia się ten mechanizm zaprzeczalności - to nie brzmi jak otwarty rasizm, ale tego rodzaju skojarzenia na pewno ma wywoływać. Nie możemy tego stwierdzić na 100 proc., jednak jest silne wrażenie, iż to jest intencjonalne, umyślne działanie. Nie wygląda to na przypadkowe rzeczy, pomyłki, jakieś wtopy językowe, a świadomą strategię - mówi mi dr Leopold Hess.
W tym miejscu odniosę się krótko do bieżących wydarzeń. Donald Tusk (pod rękę z Andrzejem Dudą) przekonuje, iż zawieszenie prawa do azylu może być ważnym instrumentem polityki bezpieczeństwa w zakresie walki z nielegalną migracją. O ile nie mam w tym momencie się spierać, czy ograniczenie prawa do azylu jest słuszne czy nie, to sam argument o walce z nielegalną migracją w taki konkretnie sposób jest po prostu nietrafiony. Nielegalna migracja nie spadnie magicznie dzięki ograniczeniu legalnego przedostania się do kraju. A jak to się jednak łączy z tematem przestępców-cudzoziemców Trzaskowskiego? Znów wracamy do USA. Rzeczniczka Donalda Trumpa Karoline Leavitt tłumacząc, iż deportacje obejmą wszystkich nielegalnie przebywających w Stanach Zjednoczonych imigrantów, podkreślała: "To też są przestępcy, taka jest interpretacja naszej administracji. jeżeli złamałeś prawo imigracyjne, jesteś przestępcą". Biorąc więc pod uwagę zarówno nastroje, jak i decyzje rządzących, obawiam się, iż podobną interpretację może również przyjąć Polska.
Sześć punktów, dlaczego plan Trzaskowskiego nie ma sensu
Sprawa jest bardziej oczywista ws. postulatu ograniczenia 800 plus wyłącznie dla pracujących w Polsce obywateli Ukrainy.
Po pierwsze dane zebrane w połowie 2024 roku przez Narodowy Bank Polski wskazują, iż 78 proc. obywateli Ukrainy przebywających w Polsce jest zatrudnionych. Pracę ma 93 proc. Ukraińców, którzy przyjechali przed wybuchem pełnoskalowej inwazji Rosji i 68 proc. uchodźców wojennych. Prawie 80 proc. niepracujących uchodźców z dziećmi deklaruje, iż szuka pracy na etat lub pół etatu. Podsumowując: problem Ukraińców, którzy pobierają 800 plus na dzieci, a nie pracują, jest marginalny.
Po drugie, już część Ukraińców i tak straci 800 plus jeszcze tego lata po nowelizacji ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy. Nowe przepisy zakładają, iż warunkiem do wypłaty świadczenia jest realizacja przez dziecko (w zależności od jego wieku) obowiązku rocznego przygotowania przedszkolnego, obowiązku szkolnego lub obowiązku nauki.
Po trzecie, im bardziej skomplikowany proces przyznawania świadczeń, tym większa biurokracja. A ta kosztuje. Według informacji RMF FM przy ministerstwie spraw wewnętrznych i administracji już działa specjalny zespół odpowiedzialny za nowelizację ustawy o 800 plus. - o ile ktoś planuje jakąkolwiek zmianę w 800 plus, musi przeprowadzić zmiany w systemie teleinformatycznym do automatycznego przetwarzania danych. To może kosztować choćby kilkadziesiąt milionów złotych. Do tego trzeba też przeprowadzić zamówienia publiczne. Ktoś musi napisać od nowa całą aplikację, następnie trzeba to przetestować, wdrożyć i przeszkolić pracowników - wyliczał anonimowo jeden z członków rządu.
Po czwarte, "jeżeli Ukraińcy zostaną pozbawieni 800 plus, to mogą się gwałtownie stać się grupą spauperyzowaną (proces zubożania - red.)" - mówi mi prof. ucz. dr hab. Wojciech Rafałowski. - A to z kolei doprowadzi do wykluczenia i konfliktów na tle narodowościowym. Takie konflikty mamy w zachodniej Europie i prowadząc nierozważną politykę, możemy je wygenerować u nas. Trzeba zatem otwarcie mówić o możliwych konsekwencjach takich decyzji - podkreśla.
Po piąte, takie zasady mogą prowadzić do wykorzystywania Ukraińców przez pracodawców (łatwo wyobrazić sobie szefa, który nadużywa swojej władzy: "Jeśli nie będziesz robić tego, co mówię, wylecisz z pracy, stracisz 800 plus i wpadniesz w długi").
Po szóste według najnowszego raportu Banku Gospodarstwa Krajowego, migranci z Ukrainy płacą więcej podatków i składek ubezpieczeniowych, niż otrzymują świadczeń socjalnych. Wpływy do budżetu państwa od emigrantów z Ukrainy w 2024 roku wyniosły 15,21 mld zł, natomiast wartość świadczenia 800 plus wypłaconych dla dzieci z ukraińskim obywatelstwem to 2,8 mld zł. "Szacunki sugerują, iż na każde 1 zł uzyskane przez migrantów z Ukrainy w postaci świadczenia 800 plus przypada około 5,4 zł podatków i składek zapłaconych przez migrantów z Ukrainy. Choć transfery uzyskiwane w ramach programu "Rodzina 800 plus" nie są jedynymi świadczeniami socjalnymi, na które migranci z Ukrainy mogą liczyć w Polsce, wydaje się, iż wciąż wpłacają oni do polskiego budżetu więcej, niż z niego czerpią" - czytamy w raporcie. Jak podkreślono, "ta konkluzja jest zgodna z wcześniejszymi badaniami dotyczącymi wpływu migracji na sytuację budżetową państw przyjmujących". A wcześniejsze opracowania potwierdzają pozytywny albo w najgorszym wypadku neutralny wpływ migracji na sytuację fiskalną państwa przyjmującego.
Tak więc, postulat ograniczenia 800 plus tylko dla pracujących Ukraińców jest populistyczny, krzywdzący dla Ukraińców i potencjalnie szkodliwy dla Polski. Ale polityczne Trzaskowskiemu się spina. W końcu jak wynika z sondażu z początku lutego przeprowadzonego przez United Surveys dla "Wirtualnej Polski" - 85,9 proc. badanych zgodziła się, iż świadczenie powinno być uzależnione od spełnienia przez migrantów takich warunków, o jakich mówi kandydat KO.
Więc z jednej strony jest to gra na resentymencie części elektoratu do 800 plus, wcześniej 500 plus, oraz odwołanie się do wyborców Konfederacji, którzy generalnie domagają się cięć świadczeń socjalnych. Z drugiej strony Trzaskowski nie wypowiada tego wprost, ale daje wyraźny sygnał: "Słyszę was, jak mówicie, iż mamy problem z Ukraińcami. Ja się nim zajmę". Bo gdyby Trzaskowskiemu chodziło o ograniczenie 800 plus dla wszystkich niepracujących migrantów, mówiłby po prostu o migrantach/cudzoziemcach. Hasło dotyczy jednak wyłącznie Ukraińców.
Sławomir Mentzen, Rafał Trzaskowski Zyt Twardowska/Gazeta.pl
Dlaczego "czepiam się Trzaskowskiego?". W końcu kandydat KO jest dość ostrożny ze swoimi antyimigranckimi i antyukraińskimi narracjami, zdecydowanie bardziej pilnuje języka niż jego kontrkandydaci. I tu właśnie pojawia się problem: Trzaskowski ze swoimi wizerunkiem polityka, dla którego znaczenie mają takie tematy jak prawa człowieka, usypia tymi dość subtelnymi hasłami czujność, iż coś z nimi jest w rzeczywistości nie tak. Tak jak tłumaczył wcześniej dr Hess, dyskurs ma funkcję reprodukowania struktur ideologicznych:
Dlaczego 'czepiam się' Rafała Trzaskowskiego? Zyt Twardowska/Gazeta.pl;
Patrząc na przypadek Trzaskowskiego, zastanawiam się, czy z populizmem kontrkandydatów da się wygrać, tylko jeżeli samemu stanie się wystarczająco populistycznym kandydatem? Ja na to pytanie nie mam odpowiedzi. Patrząc jednak długodystansowo, myślę, iż jego strategia może okazać się korzystniejsza dla środowisk, którym w tej chwili bliżej światopoglądowo do Sławomira Mentzena i Karola Nawrockiego. Oczywiście, zobaczymy czy tendencje wyborcze się nie odwrócą z powodu obiektywnych, materialnych, ekonomicznych czy geopolitycznych czynników, które wywoła np. histeryczny sposób prowadzenia amerykańskiej polityki przez Donalda Trumpa. Wróćmy zatem do USA.
A jak cię złapią na kłamstwie, krzycz, iż wyrwane z kontekstu
Trump jest politykiem wyjątkowym. Wyjątkowo dużo rzeczy uchodzi mu na sucho. - Może naprawdę opowiadać zupełnie niestworzone rzeczy, a ludzie z jego sztabu czy sympatycy choćby z innych części świata, są w stanie adekwatnie wszystko wyjaśnić właśnie dlatego, iż to człowiek, który jest znany z tego, iż po prostu gada bzdury - mówi dr Hess. Gdyby inni powtórzyli niektóre słowa czy zachowania Trumpa, mógłby to być dla nich ostatni dzień politycznej kariery. Dla Trumpa to po prostu kolejny wtorek czy środa.
Wyjątkowo sprawnie Donaldowi Trumpowi idzie także kłamanie. Według wyliczeń "Washington Post" w ciągu czterech lat pierwszej prezydentury wygłosił łącznie 30 573 fałszywych lub wprowadzających w błąd twierdzeń. Już samo robienie fact-checkingu z przemówień Trumpa to horror, ale republikanie dodają do tego jeszcze strategię zalewania opinii publicznej ogromną liczbą decyzji i kontrowersji. Konsekwencje są takie, iż historie, które w przypadku innej administracji elektryzowałyby społeczność tygodniami, z Trumpem u sterów dość gwałtownie giną w niezatrzymującej się lawinie treści, w której dziennikarze i opozycja po prostu toną.
Ale to niejedyna korzyść. Jak zauważa "The Hill": "Jeśli wszystko wywołuje oburzenie, trudno jest jakiejkolwiek konkretnej sprawie przebić się do opinii publicznej czy przykuć jej uwagę na dłużej". Bo z jednej strony, mamy chaos i dezorientację - trudno się połapać, co jest istotne i wymaga reakcji, a co jest głównie zapychaczem. Z drugiej strony, ile można ciągle się oburzać? Ciągłe oburzanie się jest wyczerpujące i ostatecznie może prowadzić do znieczulenia na poszczególne kwestie oraz demotywacji do podjęcia działań. Pamiętacie esej DeCook o trollach? Nie przywoływałam go jedynie z powodu dziwnych skłonności prawicy do hajlowania. Jednym z efektów "estetyki trollingu" i strategii alt-rightu jest właśnie wywoływanie ciągłego oburzenia oraz sianie chaosu i dezorientacji. "Znajdujemy się w dobie konfliktu, którego areną jest przestrzeń informacyjna i przepływ danych".
Czy mamy już jakiś odpowiednik Trumpa w Polsce? Niekoniecznie, ale widzę potencjał. Za polityka, który gada bzdury i jest z tego znany, uznałabym Janusza Korwin-Mikkego. Jego fani od lat tłumaczyli, iż każda kontrowersyjna wypowiedź, która przebiła się do opinii publicznej, była "wyrwana z kontekstu". Korwina w Konfederacji już nie ma, ale nawyk tłumaczenia "wyrwania z kontekstu" pozostał. Kontekstem tłumaczy się przykładowo słynną już "piątkę Mentzena". Przytoczę zatem więc szerszy kontekst, tak jak życzą sobie tego Konfederaci. Nie robię jednak tego dla ich zadowolenia - ten szerszy kontekst po prostu jest moim zdaniem ciekawszy niż krótkie kontrowersyjne hasło.
"Piątka Mentzena", czy też "piątka Konfederacji" padła podczas wykładu Sławomira Mentzena w 2019 roku w Krakowie, który szeroko opisał Konkret24. - Powiem państwu, jak z mojej perspektywy doszło do powstania Konfederacji, żebyście Państwo zrozumieli i uwierzyli, iż to, co robimy, choćby jeżeli wydaje się państwu bardzo dziwne, ekstrawaganckie, czasem choćby niesmaczne - jest niestety niezbędne, bo trzeba takie rzeczy robić, żeby być skutecznym w polityce - tłumaczył Mentzen. Jak wyjaśniał, chcąc uruchomić nowy projekt polityczny, nie można uderzać do centrum, trzeba zaczynać z "kraja" - z lewej albo z prawej strony. - Postawiliśmy na emocjonalny przekaz, ponieważ zrozumieliśmy, iż nieważna jest merytoryka, nieważny jest program, nieważne są naprawdę propozycje programowe, jak coś chcemy zrobić. Ważne są emocje, bo to emocje napędzają wyborców. I od kilku miesięcy bardzo odwołujemy się do emocji, może choćby za bardzo - kontynuował. Jak przekonywał, "maksimum w sondażach" zapewnił przykładowo Grzegorz Braun, gdy "wyskoczył z zastanawianiem się, czy warto homoseksualistów batożyć, czy nie". - To się może wydawać dziwne, ktoś może czuć się zaskoczony, ale tak wygląda rzeczywistość i musimy z tej rzeczywistości po prostu wyciągać wnioski - tłumaczył Mentzen.
Podał także działania, jakie Konfederacja podejmuje, by trafiać do potencjalnych wyborców: "Badania fokusowe, targetowanie reklam na Facebooku, korzystamy z najlepszych wzorców z marketingu politycznego ze Stanów Zjednoczonych z kampanii Donalda Trumpa, korzystamy ze wzorców z kampanii brexitowej w Wielkiej Brytanii". - Skoro my robimy te badania, skoro robimy te grupy fokusowe, skoro śledzimy, jaki przekaz trafia do wyborców, to wiemy, co mówić, żeby wyborcy tego słuchali. Korzystamy z danych, to jest podejście naukowe. I w sposób naukowy wyszło nam pięć naszych postulatów. Nazwałem je "piątką Konfederacji" i właśnie ją ogłaszam światu po raz pierwszy. Piątka Konfederacji: nie chcemy Żydów, homoseksualistów, aborcji, podatków i Unii Europejskiej - wreszcie padły te słynne słowa.
Nie będę tu się zastanawiać, czy Mentzen rzeczywiście (kiedykolwiek) wierzył w te najbardziej skrajne poglądy, które głosił w trakcie swojej kariery politycznej. Zastanawiającym się jedynie ponownie polecę esej DeCook. Tu skupię się na prostej deklaracji: nieważna jest merytoryka, liczą się emocje.
Mentzen tak samo jak jego idole - Trump i Musk - traktuje kłamstwo i manipulacje jako dozwolone i przydatne narzędzia robienia polityki. Czy jest w tym odosobniony na polskiej scenie politycznej? Reszta nie kłamie? Z pewnością nie. Kluczowa jest tu jednak skala.
Jak wynika z analizy naukowców z Uniwersytetu Amsterdamskiego - "jeśli chodzi o dezinformację, głównym problemem nie jest populizm, ale radykalny prawicowy populizm". Żadna inna strona polityczna, włącznie z lewicowym populizmem, nie wykazywała większych skłonności do dezinformacji. Jedynym wyjątkiem była populistyczna prawica. We wnioskach autorzy zwracają uwagę na jej radykalny komponent, który charakteryzuje się wrogością wobec demokratycznych instytucji. Analiza opierała się na 32 mln wpisów na X opublikowanych przez 8198 parlamentarzystów z 26 krajów, w tym pochodzących z Polski (blisko 2 mln wpisów). Całość dostępna jest pod tym linkiem.
Podsumowując zaś Mentzena i Konfederację: Prawda jest nudna i często wielowątkowa. Kłamstwa, manipulacje, dezinformacja wywołują więcej emocji, a na dodatek można je przekazać w krótkiej formie, co świetnie się sprawdza w social mediach. Gra na uprzedzeniach z kolei dobrze rezonuje z uprzedzeniami, które odbiorcy przekazów partii już w sobie mieli (świadomie bądź nie). Głównym celem są wyborcy, którzy w większym stopniu bazują na emocjach, własnych obserwacjach i intuicji, czyli tym modnym "zdrowym rozsądku".
Konfederacja jak na razie nie ma możliwości zalania opinii publicznej kontrowersyjnymi decyzjami. Póki co zostaje jej więc regularne mijanie się z prawdą w publikowanych i wypowiadanych przez polityków treściach. Oto kilka przykładów:
Zielony Ład powstał po to "żeby za dwadzieścia lat było nam jeden stopień chłodniej". Z powodu Zielonego Ładu będzie trzeba za swoje pieniądze przeprowadzać "remonty klimatyczne", "wymieniać drzwi, okna, dachy, źródła ciepła". Szeroko temat opisywał Konkret24.
"Na sam socjal dla Ukraińców wydajemy znacznie, znacznie więcej, niż oni płacą tutaj w podatkach" (o tym pisałam już wcześniej, przy Trzaskowskim).
"Dla Ukraińców, aby zdobyć polską emeryturę, wystarczy przeprowadzić się do Polski i przepracować u nas jeden dzień! (...) Oznacza to, iż w Polsce taki emeryt otrzymałby 1500 zł dopłaty do emerytury z polskiego ZUS". Ten mit obala w rozmowie z "Rzeczpospolitą" dr Janina Petelczyc: "Polska przyznaje emeryturę po opłaceniu jednej składki, ale nie minimalną, która wynosi 1878,91 zł brutto, tylko groszową. Są więc przypadki, iż osoba opłaciła trzy składki i otrzymuje emeryturę w wysokości czterech groszy". O tym, iż nic się nie zmieniło w przepisach w ostatnich latach, pisze także na swojej stronie ZUS.
Ukraińska aktywistka grozi przemocą - Politycy Konfederacji domagali się deportacji ukraińskiej aktywistki Natalii Panczenko (która swoją drogą ma polskie obywatelstwo). Działaczka udzieliła wywiadu, w którym mówiła, iż rosnąca wrogość pomiędzy Polakami a Ukraińcami może być niebezpieczna i prowadzić do przemocy. Analogicznie: Ostrzeżenie kogoś, iż jeżeli włoży rękę do ognia, może się boleśnie poparzyć, nie jest grożeniem mu, tylko wskazaniem na możliwe konsekwencje jego działań.
Strategia opierania się na zalewaniu dezinformacją jest tym bardziej skuteczna, jeżeli weźmiemy pod uwagę tempo jej produkcji. Kłamstwo można stworzyć błyskawicznie - w końcu możemy powiedzieć cokolwiek. Manipulacja zajmuje nieco więcej czasu, bo żeby była bardziej skuteczna, powinna ocierać się gdzieś o rzeczywistość. Ostatecznie jednak nie trwa tak długo jak późniejszy proces fact-checkingu, przy którym powinno weryfikować się każdy niuans, a następnie go jeszcze wytłumaczyć.
Dla przykładu, aby zwrócić uwagę na to, jak różni się kłamstwo od sprostowania z kolei pod względem niezbędnej objętości treści, podaję jedno z powtarzanych przez Mentzena haseł:
Twierdzenie Mentzena: W Szkocji w promieniu chyba dwustu metrów od klinik aborcyjnych mieszkańcy dostali pismo od władz, iż w swoim własnym domu nie mogą się modlić, ponieważ prawo tego zabrania.
Rzeczywistość: Według ustawy o strefach buforowych przeciwnicy aborcji mają zakaz gromadzenia się w odległości 200 metrów od klinik aborcyjnych. W przepisach nic nie ma o zakazie modlitwie w domu. Osoby, które mieszkają w bezpośrednim sąsiedztwie klinik, otrzymały od władz list z informacją o nowych przepisach. Stwierdzono w nich, iż mieszkańcy nie powinni podejmować działań, które mogłyby być widoczne lub słyszalne ze strefy objętej ustawą. Podsumowując, można się modlić w swoim domu, nie można wyjść na balkon z megafonem i wielkim banerem antyaborcyjnym, po czym krzyczeć na kobiety zmierzające do kliniki. Przepisy weszły w życie, ponieważ ruchy antyaborcyjne regularnie organizowały protesty w pobliżu klinik, nieraz obrażając przy tym udające się do nich kobiety.
Żeby nie było wątpliwości, anegdota o Szkocji miała zobrazować kwestię rzekomej cenzury i ograniczania wolności religijnej przez "lewaków". Poglądy Mentzena na aborcję są tu co prawda widoczne, ale nie wypowiedziane aż tak wprost - grupy religijne jego zdaniem powinny mieć prawo do ostrych protestów przed klinikami aborcyjnymi, włącznie z obrażaniem ich personelu i pacjentek. A co z samym prawem aborcyjnym? Jeszcze do niedawna Mentzena odwracał uwagę, bagatelizując temat (po tę strategię sięga nie tylko w przypadku aborcji, wtedy zaczynają padać choćby oskarżenia o "głupie pytania"): "Niektórzy politycy twierdzą, iż kobieta o niczym innym nie myśli, tylko żeby zrobić aborcję". Ostatecznie jednak padła deklaracja.
Czas na porządki w szafie Konfederacji Zyt Twardowska/Gazeta.pl; Canva: sketchify, Clker-Free-Vector-Images, sparklestroke (Dianne Rosario), Noelle, Masdar Zulfikar's Images, Azruca, irasutoya
A co to tam leży na dnie szafy?
Przez lata Konfederacja miała problem z Korwinem i Grzegorzem Braunem, którzy skutecznie chowani na czas kampanii wyborczej w szafie, na ostatniej prostej nie wytrzymywali i wyskakiwali z czymś, co zdecydowanie wykraczało poza ówczesne granice dopuszczalności. Korwina i Brauna już w Konfederacji co prawda nie ma, ale szafa została. Tym razem jednak grzecznie czekają w niej najbardziej skrajne poglądy dotyczące praw kobiet czy osób ze społeczności LGBT+. O ile niskie podatki i reszta liberalnych pomysłów na gospodarkę jest już od dawna jak najbardziej w bezpiecznym centrum, światopogląd, z którego głoszenia Konfederacja czerpała siłę, gdy była na skraju, teraz potencjalnie może być bardziej kulą u nogi.
- Gdy byłem jeszcze członkiem Konfederacji, próbowałem skręcić retorykę partii w stronę, powiedziałbym bardziej akceptowalną, normalniejszą. I wtedy to się nazywało "zdradą idei". Dzisiaj już nie ma czegoś takiego jak "zdrada idei", ponieważ wszystko nazywa się polityką i koniecznością zdobywania kolejnego elektoratu, więc mamy zgoła inną sytuację. Ale polecałbym porównać sobie obecne wypowiedzi Mentzena z tym, co powiedział 2 lata temu czy 5 lat temu. Taka konfrontacja bardzo otwiera oczy, o ile umysł ma się otwarty - mówi mi Artur Dziambor.
W najnowszym programie wyborczym Mentzena, podobnie jak w przypadku programu partii z 2023 roku, nie znajdziemy nic wprost o społeczności LGBT+ ani o aborcji. To nie znaczy, iż nic o tym nie ma. Wydaje się, iż do tej pory sztabowcy Mentzena zgadzali się co do tego, iż otwarte deklaracje w tym temacie byłby strzałem w kolano dla idącej ostatnio nieco bliżej centrum Konfederacji. Na jakiej zasadzie to działa? Bardzo obrazowo wytłumaczy nam to jeden z najbardziej znanych strategów Partii Republikańskiej. Pytany w 1981 r. przez politologa o rasistowskie aspekty "nowej południowej strategii" Reagana jego doradca Harvey Atwate tłumaczył: "Zaczynacie w 1954 roku, mówiąc: Cz*rnuch, cz*rnuch, cz*rnuch".
W 1968 roku nie można już powiedzieć "cz*rnuch" - to ci zaszkodzi, obróci się przeciwko tobie. Więc mówisz o przymusowym dowożeniu autobusami, prawach stanowych, itd. Zaczynasz być tak abstrakcyjny, iż teraz już mówisz o obniżeniu podatków. Wszystkie rzeczy, o których mówisz, są czysto ekonomiczne, a ich skutkiem ubocznym jest to, iż czarni cierpią bardziej niż biali. I podświadomie może to jest częścią tego. Nie mówię, iż tak jest. Ale zauważam, iż jeżeli język staje się tak abstrakcyjny i zakodowany, to w ten czy inny sposób problem rasowy znika z pierwszego planu. Siedzenie i mówienie: ‘Chcemy obniżyć podatki, chcemy to ograniczyć’, jest znacznie bardziej abstrakcyjne niż choćby kwestia dowożenia, a już o wiele bardziej abstrakcyjne niż "Cz*rnuch, cz*rnuch".
Przekładając na Konfederację: Zaczynamy np. od "batożenia homoseksualistów" (Braun) i tego, iż kobiety nie powinny mieć prawa głosu (Korwin). Teraz chcemy sięgnąć po nowy, mniej radykalny "zdroworozsądkowy" elektorat, więc wyrażamy sprzeciw przed "odrzuceniem podstawowych zasad biologii" i walczymy z "radykalną kulturalną rewolucją".
Punkt wyborczy Sławomira Mentzena mentzen2025.pl
Zaledwie jeszcze "przed chwilą" byliśmy na pewnym stopniu abstrakcji, choć niezbyt wysokim, bo w programie jest mimo wszystko wciąż dużo emocjonalnej retoryki t.j. padają słowa o "chorym ideologicznie eksperymencie". Okazuje się jednak, co jest, muszę przyznać w pewien sposób fascynujące, iż Mentzen wrócił do mówienia wprost.
W wywiadzie dla kanału Zero zajął jasne stanowisko: kobiety nie powinny mieć prawa do aborcji, choćby jeżeli zaszły w ciążę w wyniku gwałtu. Przy okazji trywializował sprawę, twierdząc, iż praktycznie nie ma żadnych takich przypadków, co czyni "dyskusję" bardziej ideologiczną niż praktyczną. Jest tylko taki problem: jeżeli chcemy rozmawiać o liczbach, to może najpierw je zbierzmy? Tymczasem "wszystkie badania pokazują, iż gwałt jest zjawiskiem najbardziej niedoszacowanym, a jego dane są jednym z najbardziej zaniżonych wskaźników ze wszystkich przestępstw, co skutkuje ogromnym błędnym postrzeganiem jego wpływu na ofiary". Fundacja Feminoteka zakłada, iż od 50 do 90 proc. wszystkich gwałtów i prób gwałtów pozostaje niezgłoszonych.
Nie będę szerzej tego tu komentować, wiele zostało już powiedziane na ten temat w innych miejscach. Przypomnę jedynie, iż deklaracja Mentzena nie jest aż tak zaskakująca. Już we wcześniejszym wywiadzie u Wojewódzkiego i Kędzierskiego powtarzał jak mantrę słowa o "niezabijaniu dzieci". Jakie konsekwencje będzie miała jednak tak twarda deklaracja na dość krótko przed wyborami? Zobaczymy po 18 maja, póki co widać spadki w sondażach. Tymczasem my przejdźmy do tego, co w szafie jeszcze zostało.
Gorszyciele, spiskowcy i pariasi
Zawsze przy obserwowaniu tego typu przekazów, co w programie Mentzena, wracam myślami do tekstu Adama Ostolskiego, który pokazywał, jak ściśle w dyskursie politycznym nakładają się na siebie homofobia i antysemityzm. "Uzasadniona wydaje się teza, iż są one wariantami tej samej struktury. Ta struktura czy też matryca wykluczenia wydaje się mieć trzy punkty węzłowe. Po pierwsze, Żydzi i geje są przedstawiani jako gorszyciele, przedstawiciele obcej i wrogiej cywilizacji, będącej w swej istocie antycywilizacją. Po drugie, są oni demaskowani jako spiskowcy, posługujący się podstępnymi metodami, aby uzyskać nieproporcjonalnie duży wpływ na życie publiczne. Po trzecie, są definiowani jako pariasi, których można - i należy - dyskryminować, którzy profanują otoczenie swoją obecnością i zawsze są odpowiedzialni za doznawaną przez siebie przemoc".
*Pariasi - osoby postrzegane w społeczeństwie jako gorsze, znajdujące się na samym końcu drabiny społecznej (a może i choćby poza nią) lub pozbawione praw.
Pokolorowany fragment programu Mentzena mentzen2025.pl
W aktualnym programie Mentzena znajdziemy więc gorszycieli i spiskowców. Gdzie jednak pariasi? Jak pisze Ostolski, "podstawową oznaką statusu pariasa jest wieloraka dyskryminacja w różnych obszarach życia". Przykładowo: "Gejów i lesbijki próbuje się pozbawić prawa do publicznej obecności na ulicach i zamknąć w sferze prywatnej, ponieważ ich obecność na ulicach jest uważana za zgorszenie". W poszukiwaniu pariasów przyjrzyjmy się zatem rozmowie Krzysztofa Bosaka (czyli drugiego lidera Konfederacji) z Grzegorzem Sroczyńskim dla Gazeta.pl.
Bosak został zapytany, czy Konfederacja poparłaby ustawę podobną do tej, jaką przyjął rosyjski parlament - zakazano w niej "promowania" wątków LGBT+ w internecie, filmach, książkach, reklamach i na ulicach (chodzi o demonstracje). W skrócie: stwierdził, iż "nie mówi od razu ‘nie’, bo nie ma takiego konkretnego pomysłu w Polsce, nie odbyła się dyskusja nad takim pomysłem". Generalnie klasyk. W tej samej odpowiedzi padło jednak też kilka ciekawych, dość jasnych do odczytania, jeżeli się zna kontekst, stwierdzeń:
1. Jak pan chce, żebym ujawnił, gdzie widzę jakieś pozytywne wzorce? Weźmy Florydę. Tam gubernator DeSantis rozprawił się z tłoczeniem tej propagandy do szkół. W tej chwili robi to Elon Musk i jego ta agencja DOGE, która czyści państwowe instytucje z działów "diversity".
Jak pisała Julia Manchester na łamach "The Hill", pod przewodnictwem Rona DeSantisa Floryda stała się wzorem do naśladowania dla innych republikańskich stanów. Władze stanowe stoją na czele konserwatywnych wysiłków mających na celu zaostrzenie prawa aborcyjnego, (docelowo całkowite) ograniczanie nauczanie w szkołach o kwestiach rasowych (to tak jakby Niemcy nie uczyli się o Holocauście) i poruszania tematu społeczności LGBT+ (słynna ustawa Don't Say Gay). Takie działania dotyczą wszystkich obszarów, które władze uznają za nieodpowiednie. I tak np. 11 marca tego roku studyjne kino na Florydzie otrzymało list od burmistrza Miami Beach Stevena Meinera z apelem o odwołanie zaplanowanych pokazów oscarowego "No Other Land". To dokument o palestyńskim regionie, który walczy o przetrwanie na Zachodnim Brzegu z przemocą ze strony izraelskiego rządu i osadników. Według burmistrza film jest jednak "antysemicki". Władze dążą więc teraz do zakończenia współpracy z obecnym operatorem kina poprzez wypowiedzenie umowy najmu i zaprzestanie finansowania dzięki dotacji. W rezolucji burmistrz wyraża natomiast chęć znalezienia nowego najemcy do prowadzenia kina w tym samym miejscu, który lepiej by odzwierciedlał wartości i interesy miasta. Wbrew temu co mówi Bosak DeSantis nie tylko "rozprawia się z tłoczeniem propagandy do szkół". W 2023 roku republikanin próbował ograniczyć także dostęp do opieki zdrowotnej dla dorosłych osób transpłciowych. - Floryda jest dla reszty stanów poligonem doświadczalnym tego, na co mogą sobie pozwolić - komentowała sytuację Lana Dunn, dyrektorka operacyjna SPEKTRUM Health, w rozmowie z AP. "Bawią" w tym kontekście postulaty programowe t.j. jak w tej chwili u Mentzena: "Polacy to dorośli i dojrzali obywatele, którzy nie powinni być traktowani przez własne państwo jak dzieci. Należy radykalnie zwiększyć poziom wolności osobistej". Wolność osobista to nigdy jednak nie są decyzje dotyczące własnego ciała. To: poker, marihuana i dostęp do broni. Tymczasem władze Florydy idą już o krok dalej i chcą traktować dzieci jak dorosłych: niech idą do pracy na nocne zmiany, bo nie ma komu pracować.
2. Wiem, czym jest Rosja. W Rosji, jak oni chcą, to prowadzą działania cenzorskie bez podkładki prawnej i wiem, iż pod dowolnym pretekstem ludzi tam można prześladować. Więc mi się Rosja nie podoba, nie ze względu na te przepisy. Mi się Rosja nie podoba ze względu na to, iż po prostu nie jest państwem wolnym, nie jest państwem prawa.
Rzeczy, o których mówi Bosak, nie dzieją się jednak tylko w Rosji, ale również rządząnych przez Trumpa USA. Na początku marca amerykańskie służby imigracyjne zatrzymały Mahmouda Khalila, jednego z liderów studenckich propalestyńskich protestów, które odbyły się w zeszłym roku. Początkowo twierdzili, iż zostaje on pozbawiony wizy studenckiej i czeka go deportacja. Gdy zostali poinformowani, iż aktywista ma kartę stałego pobytu, a nie wizę studencką, w związku z czym ma status rezydenta kraju, służby stwierdziły, iż w takim razie ten status zostanie cofnięty. Nie postawiono mu wcześniej żadnych zarzutów, ani nie otrzymał żadnego wyroku. Khalil został zabrany do ośrodka ICE (U.S. Immigration and Customs Enforcement - federalna agencja, która walczy z przestępczością transgraniczną i nielegalną imigracją) oddalonego 2 tys. km od miejsca "zatrzymania". 10 marca sędzia okręgowy nakazał administracji Trumpa wstrzymać deportację Khalila do czasu rozpatrzenia sprawy przez sąd. Biały Dom z entuzjazmem przyjął akcję służb i zapowiedział dalsze działania. Donald Trump już wcześniej mówił o surowych karach dla osób, które jego zdaniem promują "antysemityzm" (czyt. potępiają działania Izraela w Strefie Gazy) czy wspierają Hamas (ponownie, czyt. potępiają działania Izraela w Strefie Gazy). Działań cenzorskich bez podkładki nie widać z pewnością również na amerykańskich uniwersytetach. Opisaliśmy je w tekście: Kuriozalny skutek decyzji Trumpa. Powstała lista "zakazanych słów". A na niej "kobieta". Wcale wymazywaniem historii nie jest z pewnością też nakazanie wojsku przez sekretarza Pete'a Hegsetha usunięcia treści podkreślających różnorodność działań podejmowanych w jego szeregach. I tak z bazy zdjęć zniknęli niektórzy bohaterowi wojenni, pierwsze kobiety, które przeszły szkolenie amerykańskiej piechoty morskiej, a choćby samolot Enola Gay (od Enoli Gay Tibbet, matki pilota), z którego zrzucono bombę atomową na Japonię. Tak, ze względu na "Gay" w nazwie.
3. Panu stają włosy na głowie, bo to jest Rosja. Jak Orban w podobnej sprawie robił referendum na Węgrzech, to panu włosy na głowie nie stawały? A wie pan dlaczego? Dlatego iż kilka z tego referendum wyniknęło.
Tu znów Bosak odcia się od Rosji i wskazuje na wciąż bardziej akceptowalne Węgry. Paradoksalnie kilkanaście dni po opublikowaniu rozmowy węgierski parlament przegłosował zakaz organizowania w Budapeszcie parad równości (pamiętacie, co pisał Adam Ostolski o pariasach?). Ewentualnym uczestnikom mogą grozić kary grzywny. Dodatkowo, do ich identyfikacji służbom posłużą kamery z technologią rozpoznawania twarzy.
Gleba, czyli złość wyborców populistycznej prawicy ma sens
Na początku lat 90. pojawiło się przekonanie o "końcu historii". - Chodziło o wrażenie, iż najlepszy system polityczno-społeczno-ekonomiczny już wynaleziono i teraz tylko należy czekać, aż reszta świata do niego dojrzeje. "Koniec historii" cechował pewien spokój ducha, wynikający z przekonania, iż wiemy, do czego zmierzamy: do liberalnej demokracji - pisze dr Zabdyr-Jamróz na łamach Miesięcznika Znak. Jednocześnie, jak zauważa Claire Dederer (w "Potwory. Dylemat fanki") jednym z fundamentalnych założeń liberalizmu jest teologia dobra, wzrastania ku sprawiedliwości. "Przyświeca nam myśl, iż jakimś sposobem stajemy się lepsi. Ta myśl oddziela nas od historii". Wydaje nam się, iż jesteśmy mądrzejsi, wiemy już więcej i lepiej niż poprzednie pokolenia, które w historii doprowadziły do katastrof.
Być może ta wiara jest jednym z powodów, dlaczego części mediów wciąż tak łatwo uwierzyć w błędną, ale uspakajającą tezę, iż "radykaliści robią najwięcej hałasu, ale to centryści wygrywają". W takim scenariuszu skrajnie prawicowymi populistycznymi politykami nie trzeba się szczególnie przejmować. W końcu nie są realnym zagrożeniem. Można ich traktować za to jako ciekawostkę, pokazywać nieustannie i trzymać kciuki na zwiększenie w ten sposób oglądalności i klików (w końcu wzbudzają sporo emocji). Albo po prostu traktować jak każdego innego gracza na demokratycznej scenie politycznej, ignorując ich zapędy autokratyczne.
"Tak właśnie łatwo było przesuwać okno Overtona, coraz bardziej w neoliberalną stronę, choćby mimo obyczajowej postępowości. Skrajności szły w prawo", a "FoxNews oswajał wyborców z tym, iż prawda nie ma znaczenia" - pisze dr Zabdyr-Jamróz. Zauważa jednak, iż ludzie, szczególnie po amerykańskim kryzysie hipotecznym w 2008 r. zaczęli coraz wyraźniej czuć, iż coś jest nie tak. Tamtejsze media głównego nurtu zbywały ich obawy - wszystko jest okej, "nie ma alternatywy dla ustalonego porządku". "Dlatego, kiedy (niby nagle) nastała era jawnych fake newsów, ludzie mieli to gdzieś. Autorytety się skompromitowały. Centrum zniknęło. Zostały już do wyboru tylko skrajności" - podkreśla. Nie jesteśmy w tym samym miejscu, co Amerykanie, ale skoro polscy politycy czerpią od nich garściami lekcje, może warto uczyć się na ich błędach. "Liberalna fantazja o bezwysiłkowym oświeceniu zakłada, iż po prostu systematycznie się doskonalimy. Ale jakim cudem możemy się doskonalić, skoro nie słuchamy ludzi mówiących nam, iż coś jest nie tak?" - pyta Dederer.
Żeby narracja mogła wyrosnąć, musi mieć jakąś glebę. Frustracja i rozczarowanie elitami części wyborców prawicowych populistów wynikają z realnych trudności - mamy długie kolejki do lekarzy, skomplikowany system podatkowy, trudną sytuację na rynku mieszkaniowym itd. - Ludzie głosujący na Konfederację popierają ją często dlatego, iż są zawiedzeni jakością i dostępnością usług publicznych w Polsce. Mówią: "skoro usługi publiczne są w takim stanie, w jakim są, to my nie chcemy na nie płacić, dajcie nam święty spokój, dajcie nam niskie podatki i będziemy sobie radzić sami" - mówi mi prof. ucz. dr hab. Rafałowski. I podsyła nową publikację o pesymizmie politycznym.
Jak piszą w opublikowanej pod koniec marca tego roku publikacji Torben Iversen i Alice Xu "wstrząsy gospodarcze i interesy ekonomiczne mogą odgrywać znaczącą rolę w zmianie nastawienia wyborców na rzecz prawicowego populizmu". Aby wyodrębnić efekt motywacji ekonomicznych, którymi kierują się wyborcy, autorzy przyjrzeli się szokowi gospodarczemu, jakie wywołały restrykcje związane z zamykaniem firm podczas pandemii COVID-19. Co zauważyli?
Rządowe lockdowny a postawy wyborców Zyt Twardowska/Gazeta.pl; Canva: brunassaraiva, fulldemk's
Obserwacja 1: Rządowe lockdowny spowodowały wzrost poparcia dla Trumpa wśród wyborców o niższych kwalifikacjach, którzy ponosili ich większe koszty ekonomiczne, choćby jeżeli zależało im na zdrowiu publicznym. Poparcie rosło też w stanach o niższym odsetku zatrudnienia umożliwiającego pracę zdalną.
Obserwacja 2: Lockdowny nie wpłynęły na poparcie dla Trumpa wśród wyborców o wyższych kwalifikacjach. Dla nich priorytetowe traktowanie zdrowia publicznego wiązało się z niższymi kosztami. Wyborcy ze stanów z większym odsetkiem zatrudniania umożliwiającego pracę zdalną bardziej skłaniali się ku kandydatom, którzy popierali lockdowny.
Obserwacja 3: Nakazy noszenia maseczek nie miały wpływu na poparcie dla Trumpa. Autorzy wskazują, iż miały prawdopodobnie niewielkie konsekwencje ekonomiczne.
Ogólny wniosek jest taki: Poparcie dla prawicowych populistów rośnie, gdy wprowadzamy coś, co jest dobre dla wszystkich, np. chcąc zadbać o zdrowie publiczne, decydujemy się na lockdowny, ale koszt tych decyzji ponoszą tylko "niektórzy", a nie wszyscy poprzez podatki. Ci "niektórzy" nie dostają za to jednak żadnej rekompensaty. A tymi "niektórymi" są grupy wrażliwe - pracownicy o niższych kwalifikacjach, wypierani przez import czy imigrację, bez wyższego wykształcenia itd.
Autorzy piszą także, iż trudności ekonomiczne spowodowane lockdownami mogły sprawić, iż ludzie z większym pesymizmem patrzyli w przyszłość. Kiedy ludzie mają nadzieję na lepsze jutro, częściej popierają tradycyjne partie polityczne. Ale kiedy te nadzieje są zawiedzione, mogą zacząć popierać populistów. I w ten sposób, dzięki polityce pesymizmu prawicowi populiści mogli zyskiwać zwolenników. "Bez wiarygodnych zobowiązań ze strony lewicy do rekompensaty dla tych, którzy ponieśli straty, prawicowa opozycja populistyczna ma tendencję do przyciągania poparcia wśród wrażliwych wyborców, którzy w innym przypadku mogliby skłaniać się ku głosowaniu na lewicę" - czytamy. Jak zauważają, ich wnioski są zgodne z nową literaturą o "państwie inwestującym społecznie": "Jest podział między osobami z lepszym wykształceniem, które liczą na to, iż w przyszłości zyskają na inwestycjach w różne dobra dla wszystkich (np. zdrowie, edukacja), a osobami z gorszym wykształceniem, które mniej wierzą w lepszą przyszłość i bardziej zależy im na tym, żeby mieć pieniądze na bieżące potrzeby".
Podsumowując, wyborcy populistycznej prawicy mają racjonalne powody do złości, frustracji i chęci ostrych zmiany. Problem pojawia się w proponowanych przez polityków rozwiązaniach, których efekty mogą okazać się katastrofalne społecznie i gospodarczo. Przykładowo - ekonomiści (którzy nie są jednocześnie politykami) nie mają wątpliwości, iż propozycja Sławomira Mentzena o dobrowolnych składkach na ZUS to "instytucjonalna pułapka". Nie dość, iż jedna grupa nagle zostałaby pod względem oskładkowania znacząco uprzywilejowana, w przyszłości "osoby, które nie zapewnią sobie odpowiednich oszczędności, będą beneficjentami pomocy społecznej i emerytur minimalnych" - wskazywał prof. Jan Hagemejer z Wydziału Nauk Ekonomicznych UW, cytowany przez "Rzeczpospolitą". Prof. Marek Góra ze Szkoły Głównej Handlowej podkreśla z kolei, iż choćby jeżeli ludzie sami coś oszczędzają, to jest to za mało - znaczna część nie doszacowuje kosztu konsumpcji. Tu link do całego tekstu "Rz".
Postawienie z kolei na większą prywatyzację szkolnictwa (Mentzen pisze o konkurencji na rynku edukacji) to postawienie na zwiększenie nierówności szans. Dr Paweł Marczewski, szef działu Obywatele w forum Idei Fundacji Batorego pisząc o zajęciach pozalekcyjnych, wskazuje: - jeżeli "ukryta prywatyzacja" polskiej edukacji, czyli wydatki na zajęcia dodatkowe ponoszone z kieszeni rodziców, będą dalej rosły, w ślad za nimi pogłębiał się będzie podział między uczniami z miast i mniejszych ośrodków. I podkreśla, iż "polska szkoła pozostaje głęboko niedofinansowana". Tu link do całego tekstu.
Podkreślę, iż tu chodziło jedynie o kwestię zajęć dodatkowych, a nie o choćby częściową prywatyzację szkolnictwa. Tymczasem w rozmowie z kanałem Zero Mentzen opowiedział się ponadto jako zwolennik odpłatności za studia wyższe, zwłaszcza za kierunki strategiczne jak medycyna. Tak, dużo mówił o swoim "idealnym świecie", ale nikt go "idealny świat" nie pytał - sam zdecydował podzielić się z widzami taką wizją. Po połączeniu jego postulatów o "zwiększenie konkurencyjności" (czyli co najmniej częściowej prywatyzacji) systemu opieki zdrowotnej mamy przepis na katastrofę. Ale wiadomo, "zdroworozsądkową". Więcej na temat studiów w tekście: "Tak Sławomir Mentzen wyobraża sobie studia w Polsce. ‘Nie chcę nikomu dofasolić’".
Mentzen proponuje także jako kandydat na prezydenta likwidację podatku od czynności cywilnoprawnych (PCC) od mieszkań. To jedynie miły gest dla flipperów, a nie osób, które chcą kupić swoje pierwsze mieszkanie. I takich propozycji jest więcej.
- Populistyczna prawica bazuje przede wszystkim na resentymencie w stosunku do elit. Elity gospodarcze, polityczne, niestety nauczyły się eksploatować klasę średnią i klasę niższą. W Polsce na przykład mamy te absurdalne koszty kredytów mieszkaniowych. Cały kryzys mieszkaniowy to jest sposób, w jaki ci, którzy posiadają, eksploatują tych, którzy nie posiadają. Bardzo marksowska sytuacja, a w Polsce szczególnie ostra, bo marże kredytów w Polsce są wyższe niż oprocentowanie kredytów w innych krajach, co jest absurdalne. Więc gdy te elity robią wiele złego, partie radykalnej prawicy idą do wyborów, mówiąc: "Wyrzućmy te elity, bo one robią nam krzywdę". I to jest prawdziwa diagnoza. Problem w tym, iż skrajna prawica często przyprowadza swoje elity, które są jeszcze gorsze. Więc wymieniamy elity złe na elity gorsze. I tu jest problem. Bo wymiana elit jest potrzebna. Od czasu do czasu trzeba rządowi powiedzieć: "wymieniamy was na nowych, może mniej profesjonalnych, ale oni przyniosą coś świeżego". Problem jest w tym, iż przychodzą ci, którzy kompletnie się na niczym nie znają i zamiast ograniczać wyzysk ze strony elit, budują własne elity. Zresztą wymiana elit to jest jeden z mechanizmów przejęcia rządu przez populistyczną prawicę. Jest to teza prof. Janusza Reykowskiego ogłoszona kilka lat temat na łamach „Studiów Socjologiczno-Politycznych. Seria Nowa" - mówi mi prof. ucz. dr hab. Rafałowski.
Warto przy tym pamiętać, iż populistyczna prawica wiąże się z pewnymi wizjami tego, jak powinno wyglądać społeczeństwo. Chodzi tu np. o rolę religii w stanowieniu prawa czy wizję rodziny (a więc i rolę kobiet). I w tym miejscu pojawia się plus tego, jak bardzo polscy politycy inspirują się USA - żeby nie być zaskoczonym ich pomysłami, warto właśnie patrzeć na ruchy republikanów (i Węgrów, których kochają). Nie chodzi tylko o czołowych polityków. Warto zapoznać się z kluczowymi aktywistami np. Christopherem F. Rufo, autorem książki "Amerykańska rewolucja kulturalna" (pamiętacie rewolucję kulturalną, o której pisał w programie Mentzen?), komentatorami politycznymi t.j. Alex Jones czy Tucker Carlson i najważniejszymi think-tankami. Zwłaszcza iż te ostatnie współpracują również z europejskimi organizacjami, a te z kolei z choćby czołowymi politykami.
I tak na przykład Victor Orban podczas przemówienia 15 marca z okazji Święta Narodowego Węgier publicznie powtórzył część postulatów, które padły kilka dni wcześniej podczas konferencji w Waszyngtonie w siedzibie konserwatywnego think-tanku Heritage Foundation. Współorganizatorem wydarzenia było dobrze znane polskiej opinii publicznej… Ordo Iuris. Podczas konferencji "miała miejsce prezentacja raportu ‘Wielki reset. Pilna potrzeba reformy Unii Europejskiej’ przygotowanego przez Instytut Ordo Iuris i węgierską uczelnię Mathias Corvinus Collegium (MCC)" - informuje instytut na swojej stronie.
Jak to się łączy z polską polityką? - Nie ma tu co wynajdywać jakichś spisków. Wiemy, gdzie pracowała żona Krzysztofa Bosaka, jest to wiedza oficjalna. To, iż jest silny wpływ takiego środowiska jak Ordo Iuris np. na Konfederację, powiedzmy programowo, jest dla mnie oczywiste - mówi mi Artur Dziambor.
Bezpieczeństwo? Panie, tu są wybory do wygrania!
Jakoś tak wyszło, iż mało w tym tekście o Nawrockim. Tak jak i w sondażach, w swoich działaniach jest on gdzieś pomiędzy Trzaskowskim a Mentzenem, co sprawia, iż trzeba by się po prostu powtarzać. Jednak, żeby całkiem nie odpuszczać środowisku, które go wspiera, oto krótki fragment o bezpieczeństwie.
PiS ślepo podąża za Trumpem (i jego świtą), choć ten otwarcie pluje na Europę. To, iż w tej chwili Stany Zjednoczone nie specjalnie przejmują się bezpieczeństwem europejskim, padło już wielokrotnie z ust członków nowej administracji (przykłady: 1, 2, 3). Czy nam się to podoba, czy nie, Polska nie zmieniła swojego miejsca na mapie. Wciąż jesteśmy i będziemy w Europie.
Polska a sympatia Donalda Trumpa do Polaków Zyt Twardowska/Gazeta.pl; Mapy Google
O ile jestem w stanie zrozumieć, iż niektórym mogą się podobać poglądy Trumpa na różne sprawy, tak przyklaskiwanie próbom rozbijania europejskiej jedności i odwracanie się od Ukrainy na rzecz rosyjskiej narracji to igranie z ogniem, w dodatku krótkowzroczne. A skoro już jesteśmy przy groźnych tematach, pora wreszcie odpowiedzieć na pytanie postawione na samym początku tego tekstu:
Czy "zdrowy rozsądek" może nas zabić?
Otóż tak. Już to robi. 27 lutego zmarła pierwsza ofiara śmiertelna odry od 10 lat w USA - 6-letnia dziewczynka z Teksasu, niezaszczepiona. Tydzień później zmarła już kolejna osoba, tym razem dorosły, a na początku kwietnia odbył się pogrzeb kolejnego niezaszczepionego dziecka, które również zmarło na odrę. Należało do tej samej wspólnoty, która wcześniej zgłosiła śmierć 6-latki. W Polsce z kolei w marcu wrocławscy lekarze potwierdzili, iż chłopiec, który wrócił z wakacji w Afryce, zachorował na błonicę. Nie był zaszczepiony, do szpitala trafił w ciężkim stanie. Na szczęście tu nie doszło do tragedii - udało się go wyleczyć i 6-latek wrócił do domu.
Za sytuację możemy podziękować m.in. ruchom antyszczepionkowców. A te są wzmacniane przez prawicowych populistycznych polityków, którzy nieraz sami "zdroworozsądkowo" występują przeciwko szczepionkom oraz walczą o "zdroworozsądkową" "wolność sumienia" rodziców odmawiających szczepienia swoich dzieci na choroby t.j. odra czy krztusiec. W Polsce jeszcze w trakcie prekampanii Sławomir Mentzen, mówiąc o konieczności "wzmocnienia prawa do wychowywania dzieci", wskazywał m.in. właśnie na "zatrzymanie przymusu szczepień". Ostatecznie postulat najwyraźniej się spodobał, bo został także wpisany do programu wyborczego. Media obiegła także wypowiedź Karola Nawrockiego, w której wymienił dwa razy tę samą chorobę, przy okazji błędnie ją nazywając: "Jestem przeciwko przymusowym szczepieniom, szczególnie ludzi dorosłych, ale także przeciwko przymusowym szczepieniom dzieci, z wyłączeniem tylko tych chorób, które są zagrożeniem generalnym dla populacji. Znamy przypadek szczepień na palio i choroby Heinego-Mediny".
Jak to mówią: Po trupach do celu.