Prezydent zawetował ustawę wiatrakową. Ta decyzja jest zwieńczeniem procesu, który pokazuje, jaką rolę odgrywają dzisiejsze gwiazdy medialnego show-biznesu, zwane błędnie politykami. To dzisiaj raczej pośrednicy, lawirujący między realnymi centrami władzy, niż elity kraju, samodzielnie decydujące o jego losach.
Prezydent stanął bowiem „po stronie społecznej” w konflikcie interesów między wielkimi miastami a prowincją. Społeczności wielkomiejskie nie odczuwają przecież uciążliwości tego źródła energii, potrzebującego ogromnych terenów dla funkcjonowania. Tym problemem obciążana jest wieś. Więc ta decyzja dobrze trafia do wyborców Prezydenta i jego partii.
Wyobraźmy sobie bowiem, iż w przed naszym domem stawiają konstrukcję, o wysokości porównywalnej z Pałacem Kultury (najwyższy w Polsce wiatrak ma 210 metrów). I na dodatek hałasuje i miga ci to przed oczami już do końca twoich dni. Szczęśliwy? Więc od tego „szczęścia” Prezydent wybawił duże grupy Polaków wsi i małych miast.
Prawo i Sprawiedliwość stanęło po stronie swoich wyborców, gdy parło do władzy w 2015 roku. Wtedy ruch anty-wiatrakowy (StopWiatrakom) odegrał poważną rolę w promocji tej partii, a ta odwdzięczyła się słynną, a dzisiaj likwidowaną, „ustawą 10H”. Zasada 10H (czyli 10-krotność wysokości instalacji wiatrowej to minimalna odległość wiatraka od zabudowań mieszkalnych i obszarów ochrony przyrody przy dzisiejszych wysokościach tych instalacji (od 150 do 200 metrów) to półtora do dwóch kilometrów od domostw. kilka pozostało na budowę tych monstrów.
Uderzenie było celne. Na prawie trzy lata zamroziło to całkowicie rozwój wiatraków w Polsce. Oczywiście w tym czasie PiS wydawało bez zmrużenia okiem pożyczone pieniądze na dofinansowanie paneli słonecznych, które w efekcie obciążyły dachy ponad półtora miliona domostw w Polsce. Nie patrzyło na obciążenia dla kosztów i funkcjonowania systemu energetycznego. Kto w ogóle w Polsce przejmuje się takimi sprawami! Chodziło przecież o przekupienie wsi i prowincjonalnej klasy średniej. Istotą rzeczy jest zrobienie dobrze swojemu elektoratowi.
Jednak trzeba też uwzględnić interesy tych, którzy mają władzę na równi realną, jak głosy wyborców. Czyli tych, którzy płacą. Opłacają tak elity polityczne takiego państwa jak Polska, jak i funkcjonowanie systemu społeczno-gospodarczego. Gdy więc Zielone Lobby własnymi siłami nie mogło przebić się przez opór władzy PiS, do akcji wkroczyła Komisja Europejska. Po prostu wstrzymała dopływ pieniędzy dla wygłodzonych elit politycznych, które żyją z dzielenia napływających środków unijnych. To zwykły szantaż, ogłaszany zresztą publicznie, co zresztą nie osłabiło siły rażenia. Prawo i Sprawiedliwość uklęknęło przez Brukselą i rząd przygotował projekt ustawy, likwidującej zasadę 10H i pozwalającej budować w odległości 500 metrów od domostw. Tychże samych 500 metrów, które teraz zawetował pochodzący z tej samej partii Prezydent RP. Dopiero bunt PiS-owskich posłów odsunął te konstrukcie od domostw do 700 metrów. Ale zasada z 2016 roku została złamana.
Jednak za zdradę interesów społeczności wiejskich PiS nie otrzymał realnych srebrników (zwanych w politycznym żargonie KPO i mający dużo większą wartość – 60 miliardów euro). Wpłynęły one dopiero na konta nowego, już bardziej spolegliwego wobec Unii rządu. Tenże rząd Donalda Tuska ma spłacić te zobowiązania. Ale z mizernym skutkiem, jak widać.
Efekt dla polskiej gospodarki jest taki, iż źródła odnawialne (OZE), pieszczoch unijnej transformacji energetycznej, ostro rozpychają się w polskim miksie energetycznym i biją kolejne rekordy. Czerwiec był pierwszym w naszej historii miesiącem, gdy produkcja energii z OZE była większa niż z węgla. A jak zielone rośnie, to czarne upada. jeżeli w 2021 roku węgiel (kamienny i brunatny) dostarczał aż 80% energii produkowanej w Polsce, to w 2024 roku było to już tylko 57%. gwałtownie zmniejsza się więc wydobycie węgla kamiennego – w ostatnich dwóch latach zmniejszało się każdego roku o 9 procent.
Wraz ze upadkiem węgla i energetyki kurczy się śląska aglomeracja. Katowice – w 1987 r. liczyła 369 tys. mieszkańców, a do dzisiaj straciła ich aż jedną czwartą. Częstochowa, ze szczytu rozwoju w 1993 r. zmniejszyła liczbę ludności o 22%. Najszybciej (bo o 30%) zanika Sosnowiec – dzisiaj ma 185 tysięcy mieszkańców, a w 1987 r. liczył 260 tysięcy. Gliwice skurczyły się z 223 tysięcy mieszkańców w 1988 r. do 168 tys. obecnie, a więc o 25%. Imponujące tempo, nieprawdaż?
Andrzej Szczęśniak
Myśl Polska, nr 37-38 (14-21.09.2025)