Święto demokracji, czy… igrzyska?

5 miesięcy temu

Tytułowe pytanie zadajemy sobie nieustannie od wielu lat, kiedy to cyklicznie stajemy w obliczu wyborów do Sejmu, Senatu, na urząd Prezydenta czy do wyborów samorządowych. Kampania wyborcza celebrowana jest jako współczesne igrzyska, które służą przede wszystkim uciesze uradowanej z nowych haseł gawiedzi. Cała ta otoczka – setki bilbordów, mitingi wyborcze, spoty, setki wpisów w mediach społecznościowych, wywiady czy pikniki nie jest już tylko domeną wielkich kampanii parlamentarnych, ale stała się chlebem powszednim także dla wyborów samorządowych, choćby w tych najmniejszych miejscowościach.

Public relations stało się podstawowym i kluczowym aspektem dla kandydatów na samorządowców. Jest to swoiste novum, gdyż w wielu rejonach Polski dotychczasowe wybory przebiegały w myśl zasady: każdy każdego zna, więc nie ma tajemnic na naszym podwórku. Tymczasem w szranki wyborcze ruszyły nowe (odświeżone?) komitety wyborcze, które zaprezentowały społecznościom lokalnym pełną różnorodności paletę kandydatów. Oczywiście nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie chętne wzorowanie się (niemalże na zasadzie kopiuj/ wklej) na minionych wyborach parlamentarnych, które w pełni pokazały moc mediów społecznościowych oraz skuteczność mobilizacji rozgrzanego negatywizmem najmłodszego elektoratu. W tegorocznych wyborach tradycyjnie i powszechnie stosowanym chwytem, oprócz staromodnych przytyków i złośliwości, stały się właśnie krzykliwe i sensacyjne wpisy w mediach społecznościowych, które miały jeden cel eskalację emocji, ukierunkowanie odbiorcy na konkretny aspekt poza programowy, bazujący najczęściej na negacji nie programu czy postulatów, ale określonego kandydata czy komitetu.

Wielu kandydatów, od kiedy z euforią odtrąbiono „powrót demokracji”, opiera swój profil na haśle „święta demokracji”, którym według nich są każde nadchodzące wybory (równocześnie trwa odliczanie do eurowyborów oraz wyboru na urząd Prezydenta RP). Jest to hasło pozytywne, radosne, młodzieżowe, fajne, ale jednocześnie ogólne i pozycjonujące dany komitet jako ten „dobry” i „demokratyczny”, w przeciwieństwie do oponenta, którego z tej pozycji można obrzucić dowolnymi inwektywami, będącymi zawsze ukierunkowanymi negatywnie. Oczywiście wszystkie te wybory będą „świętem demokracji” dopóki do rad miejskich/ powiatowych będą dostawać się „demokraci”, w innym wypadku czar tego „święta” pryśnie niczym bańka mydlana i „święto” przerodzi się gwałtownie w festiwal niezadowolenia, podejrzeń o manipulację obozu przeciwnego czy oskarżenia pewnego odsetka społeczeństwa o głupotę i uleganie manipulacji.

Ale czy rzeczywiście plebiscytowy charakter tegorocznych wyborów można nazwać „świętem demokracji”? Czy raczej igrzyskami, które ku uciesze spragnionego emocji i obietnic społeczeństwa, rozgrywają się na naszych oczach niemalże od początku tego roku? Dla wielu obserwatorów procesów polityczno- społecznych zachodzących w naszym kraju jest to pytanie retoryczne.

Świadome swojej roli i dojrzałe społeczeństwo potrafi rozpoznać wartościowego i godnego głosu kandydata, ale czy w zalewie fajnomedialnych kandydatów, którzy ocierają się o (pato?) celebrycki charakter własnego imagu, będzie to takie oczywiste?

Parafrazując Romana Dmowskiego, czy przez cały czas będziemy humanitarnie wyprzedawać Polskę? Czy postawimy temu kres?

Bartosz Tomczak

Idź do oryginalnego materiału