Radosny festyn o takiej właśnie nazwie ileś razy był w latach dziewięćdziesiątych na wrocławskim Rynku organizowany zawsze 1 sierpnia.
Była to zresztą tylko część realizowanej przez ówczesne władze miasta „polityki pamięci”. Innym były imprezy w rodzaju „Pożegnania Lat Pięćdziesiątych”. Ich organizatorem był Zdzisław Smektała, dziennikarz organu Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, noszącego tytuł „Gazeta Robotnicza”. W wydaniu tych towarzyszy „Lata Pięćdziesiąte” wyglądały jak jeden wielki radosny karnawał, w którym Józef Stalin i Bolesław Bierut odgrywali jedynie role wesołych wodzirejów. Żyło jeszcze wtedy we Wrocławiu wielu ludzi, którym komunistyczny reżim zamordował rodziców i którzy do dziś nie znają miejsca zakopania ich zwłok. Jeszcze więcej wrocławian miało wtedy jeszcze w pamięci własne pobyty w więziennych celach, do których zamykano z powodów choćby najbłahszych. Znałem np. kobietę aresztowaną w czasie próby kupienia biletu kolejowego do Katowic. Kasjerka na jej życzenie zareagowała przyłożeniem palca do ust i wyszeptaniem: „Ciszej! Nie ma już Katowic. Jest – Stalinogród!” Na co moja znajoma spontanicznie, więc i dość głośno odpowiedziała: „Stalinogród? To znaczy, iż już nas przyłączyli?” Po chwili już była prowadzona do samochodu, który zawiózł ją na UB. Szczęśliwie przeprowadzona w mieszkaniu rewizja, przesłuchania sąsiadów i koleżanek z zakładu pracy uwiarygodniły wersję, której w czasie przesłuchań trzymała się aresztowana. Czyli, iż wszystko jest tylko dziełem jej własnej głupoty, braku wiedzy, roztargnienia i niedostatku czasu w czytanie gazet i słuchanie radia. Ubecy więc w końcu uwierzyli, iż pytanie zadane przy kasie biletowej nie miało wydźwięku antyradzieckiego. Inni nie mieli tyle szczęścia – w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych poważnych represji z powodów politycznych doświadczyły setki tysięcy Polaków. Setki tysięcy przeszły przez areszty i więzienia, dziesiątki tysięcy zostały zamordowane. A naród Polski żył w bezbrzeżnej nędzy. Mimo, iż miliony Polaków harowały ponad siły, nabywcza zdolność ich pensji była przerażająco niska. Ogromna część młodzieży całe lata spędzała wtedy w obozach dwóch rodzajów. Pierwszymi były takie, jak Jaworzno, w których za pragnienie życia w wolnym kraju katowali ich i mordowali antypolscy sadyści w rodzaju Salomona Morela. Drugimi (i piszę to bez ironii, bo im też należy się wdzięczna pamięć) byli mieszkańcy obozów Służby Polsce. Kierownictwo owej SP było oczywiście antypolskie i bolszewickie. I robiło wszystko, by z wszystkich wcielonych do owego SP zrobić komunistów. Znając jednak wspomnienia tych ludzi wiem, iż większość z nich nigdy nie wyrzekła się wiary w Boga a taką np. Nową Hutę w najwyższym trudzie chłopcy ci budowali nie marząc o żadnym komunizmie, ale o przyszłej, silniejszej i bardziej zasobnej Polsce. Jak ich za to wynagradzano? Latami mieszkali w drewnianych barakach, ogrzewanych jedynie piecami typu „koza”, więc w chłodne miesiące marzli. Na stołówkach dostawali śniadania, obiady i kolacje. Czyli – na dach nad głową i na wyżywienie, przynajmniej za dużo, wydawać nie musieli. A ile pieniędzy dostawali miesięcznie za ciężką pracę zwykle dłuższą, niż osiem godzin sześć (a często i siedem) dni w tygodniu? Otóż – ta miesięczna pensja junaka SP wynosiła pięćdziesiąt złotych. Tyle, ile w sklepie kosztowała jedna koszula. Taki był „poziom życia” zwykłych Polaków w latach pięćdziesiątych. A o tym, jak w tym samym czasie żył sobie aparat terroru i „elita” komunistycznego państwa, dowiedzieć się możemy np. z książki Izaaka Fleischfarba (który zostając antypolskim zbrodniarzem imię i nazwisko zmienił na Józef Światło) pt. „Za kulisami bezpieki i partii”. Fleischfarb ujawnił w niej, iż mieszkania w rządzonej przez komunistów Polsce budowano wtedy przede wszystkim dla partyjnych aparatczyków i katów z UB. I iż tylko ten właśnie zwieziony do Polski na czołgach NKWD antypolski szlam cieszył się w Polsce dostatkiem. A na swoich szczytach – luksusem, jakiego mogli mu pozazdrościć amerykańscy milionerzy. Dość wspomnieć, iż Bolesław Bierut, wyznaczony przez Stalina na sowieckiego zarządcę Polski, miał do osobistej dyspozycji więcej ekskluzywnych rezydencji, niż którakolwiek z koronowanych głów Europy. Kraj leżał w gruzach, miliony rodzin wegetowały w przerażająco zatłoczonych nędznych chałupach, prowizorycznie zaadaptowanych ruinach czy budach skleconych z niedopalonych belek. A Bierut każdą noc spędzał w innym pałacu lub luksusowej willi. Tylko dla niego było takich miejsc ponad dwadzieścia. Zagadkę tego codziennego przemieszczania się (zawsze luksusowymi limuzynami) rządzącej Polską marionetki Stalina po latach zdradzili jego towarzysze. Bierut nie tylko uwielbiał pławić się w luksusach, ale był też patologicznie nadaktywny seksualnie. W każdej z rezydencji codziennie oczekiwała na niego ekipa dziewcząt i kobiet, których zadaniem było zaspokajanie chuci towarzysza pierwszego sekretarza. Z tej właśnie przyczyny od lat pięćdziesiątych krążyły po Polsce pogłoski o tym, iż ta czy inna osoba (najczęściej chodziło o osoby występujące w komunistycznej telewizji) jest córką czy synem Bieruta. Niemało prawdy w tym było – dzieci mu urodziła bliżej nieustalona, podobno imponująca liczba jego partnerek seksualnych. A partyjni towarzysze dbali o ich odpowiednie ustawienie się w realiach PRL – u. Takie więc były te lata pięćdziesiąte – dla Polaków oznaczały zapracowywanie się czasem niemal na śmierć, nędzę, beznadzieję, niewolę. Dla najlepszych z Polaków – prześladowania, cierpienia i szubienicę, zakatowanie lub strzał w tył głowy. A dla tyranizujących Polskę kanalii – luksus, bezkarność i nieograniczone prawo zaspokajania każdej wynaturzonej skłonności. Czy więc pamięć o tym czasie powinna być powodem do „radosnego świętowania”? Komu, jeżeli nie antypolskim katom, takim sposobem oddaje się historyczną rację?
Organizatorzy imprez takich, jak „Pożegnanie Lat Pięćdziesiątych” czy „Światowy Dzień Blondynki” swoją działalnością dowodzili, iż nie w żadnej wolnej Polsce żyjemy, ale w jakimś upiornym UBEKISTANIE. Bo z jakiej przyczyny ową „Blondynkę” obchodzono akurat w dniu takim, jak 1 sierpnia? Czyż nie było to czymś podobnym do „dowcipu” Niemców, którzy na początku eksterminacji warszawskiego Getta ustawili przy nim karuzelę? Po to, by tak „dowcipnym” gestem przesłonić wydarzenia w najwyższym stopniu wymagające powagi? Niemcy swoją karuzelą „przykrywali” świadomość tragedii Getta, we Wrocławiu „Blondynką” – pamięć o Powstaniu. Przy okazji stwierdzić z całą stanowczością należy, iż kanalią i oszczercą jest każdy twierdzący, iż z tej karuzeli ustawionej przez Niemców pod murami getta, korzystał jakikolwiek Polak, choćby jeden jedyny warszawianin. Do tych oszczerców niestety należy Czesław Miłosz, którego nikczemny bzdet (NIKCZEMNY BZDET!!) pt. „Campo di Fiori” dał mu światową karierę. Bałwan (niestety – straszny BAŁWAN) Miłosz w wierszyku tym pisze o sukienkach dziewcząt podwiewanych wybuchami – eksplozjami po drugiej stronie muru getta. Durny wierszokleta jakby nie wiedział, iż wielokrotnie dalej, niż podmuch eksplodującego pocisku, lecą jego odłamki. Podmuch standardowego niemieckiego granatu odczuwalny jest w promieniu co najwyżej parudziesięciu metrów. A jego odłamki – ranić mogą w promieniu dwustu pięćdziesięciu. W promieniu kilkudziesięciu – przeważnie zabijają. Uzmysłówmy więc sobie, iż „Campo di Fiori” Miłosza jest wierszykiem dla debili. Bo naprawdę trzeba mieć mózgowie złożone jedynie z sieczki, by wierzyć w jakąkolwiek idiotkę szukającą śmierci na karuzeli przy murze Getta. Wielu warszawiaków choćby setki metrów od muru Getta zginęło od odłamków i zbłąkanych kul, przelatujących przez ten mur. We wszystkich domach w okolicy tego muru okna znajdujące się od strony Getta zastawiano szafami, zabijano deskami. Miłosz albo tego wszystkiego nie widział albo postanowił napisać wierszyk testujący poziom głupoty swoich czytelników. Bo trzeba być co najmniej krańcowym ignorantem, żeby uwierzyć w obrazki, jakie zawarł w swoim „Campo di Fiori”.
Nie więcej rozumu i przyzwoitości mieli urządzający „Światowy Dzień Blondynki” właśnie w rocznice wybuchu Powstania Warszawskiego. Choć może rozum w tym był, ale na pewno cyniczny i nikczemny. Na przełomie XX i XXI wieku coraz większa część Polaków miała jednak dość łajdackiej i oszczerczej pedagogiki wstydu, de facto będącej ideową doktryną kalekiego quasi – państwowego potworka wypoczwarzonego w Maglalence i przy okrągłym stole. Dopiero wtedy w nieco większej skali zaczęły być obchodzone narodowe rocznice Polaków. Oczywiście – przy ciągłym oporze takich, którzy woleli np. „Światowe Dni Blondynki”. Kiedy grupy rekonstrukcyjne zaczęły przygotowywać małą inscenizację warszawskich wydarzeń Sierpnia 1944 – zagrzmiała niezawodna w tego rodzaju akcjach „Gazeta Wyborcza”. Nad „argumentem”, którym się wtedy posługiwała, warto się chwilę zatrzymać. Bo jest on wykorzystywany permanentnie, służąc jako metoda zwalczania znaków narodowej pamięci. Ten w wielkim cudzysłowie „argument” sprowadzić można do słów: „A co Wrocław ma wspólnego z Powstaniem Warszawskim?” Na tej samej zasadzie zwalczano m.in. ideę nadania jednej z alei Parku Staromiejskiego imienia rotmistrza Pileckiego, tą samą bzdurą atakuje się dziś nazwę Most Grunwaldzki. Zastanówmy się nad podłością tego w wielkim cudzysłowie „argumentu”, bo warto mieć świadomość jego źródeł, intencji, celów. Kiedyś gderanie tak łajdackie było nie do pomyślenia. Najbardziej znane pomniki Adama Mickiewicza stoją przecież w Krakowie i Warszawie, czyli miastach, do których Mickiewicz nigdy choćby się nie zbliżył. Stoją też w dziesiątkach innych miejscowości, w których nigdy nie był, podobnie jak w setkach tych, w których stoją szkoły jego imienia. W setkach miast Francji, o których rycerz Roland na pewno nigdy nie słyszał, często od stuleci stoją jego pomniki. Podobnie jak w nieznanych Goethemu miastach Niemiec, o których istnieniu Goethe nie mógł mieć pojęcia. Bo jeżeli jakieś państwo ma w swej historii ważne dla niego wydarzenie, to jest to wydarzenie ważne dla całego państwa a nie tylko dla terenu, na którym rozegrała się jakaś dajmy na to istotna bitwa. Tak też jeżeli jakiś naród ma istotną dla swojej historii czy kultury postać – to jest ona ważna dla całego narodu. A nie jedynie dla domu, w którym ten ktoś się urodził. jeżeli więc ktoś mówi, iż nie należy we Wrocławiu urządzać historycznej rekonstrukcji epizodu Powstania Warszawskiego, to dowodzi tylko tego, iż kategoriami państwa myśleć nie potrafi, iż kategoria państwa polskiego – jest mu z gruntu całkowicie obca. Tego samego dowodzą dziś wszyscy podważający imię Mostu Grunwaldzkiego bezdennie głupim pytaniem: „A co Wrocław ma wspólnego z Grunwaldem?” Prawdziwym nieszczęściem jest, iż osobnicy tacy w ogóle zabierają głos w polskiej przestrzeni publicznej.
O tym, jak zajadły może być w Polsce sprzeciw w stosunku do narodowej pamięci, przez cały czas dowodzą media takie, jak owa „Wyborcza”. Kiedy jej protesty przeciw obchodom rocznicy Powstania Warszawskiego z udziałem grup rekonstrukcyjnych nie przyniosły skutku, na oknach redakcji tej gazety wywieszony został transparent: „Protestujemy przeciw strzelaniu na ulicach”. Tyle niektóre działające w Polsce media mają do powiedzenia na temat świętowania polskich rocznic. „Światowe Dni Blondynki” i pedagogika wstydu – mają w naszym kraju potężnie wyposażonych rzeczników.
Artur Adamski